JAK WIATREM GNANY LIŚĆ,

część druga

Rozdział I

Na długo nim z daleka zobaczył Antiochię, Elisza wiedział, że jego podróż zbliża się do końca. Od pewnego czasu droga, którą podróżował mijała wielkie posiadłości ziemskie i była pełna wozów z towarami, powozów pasażerskich, idących pieszo, jak również stert śmieci. Jednak pierwszy widok celu jego podróży zaskoczył go.

Zatrzymał się by się przyjrzeć ogromnemu akweduktowi przecinającemu drogę przed nim. Jego potężne łuki wyginały się ponad grzbietem wzgórza, sklepiały się nad miejscem, w którym stał i ciągnęły się dalej w stronę doliny poniżej. Kiedy podążał oczami za spadkiem, poprzez kurzawę dymu zobaczył stłoczone budynki Anitiochii, stolicy Syrii, trzeciego co do wielkości miasta na świecie. Leżało po obu stronach rzeki Orontes, rozciągając się na zboczach otaczających je gór.

Elisza z podziwu aż głębiej wciągnął powietrze. O Antiochii wiele słyszał, ale nie przypuszczał, że jest tak wielka. Kiedy patrzył, dotarły do niego odgłosy nakładające się na szum wody nad głową – coś jak jednostajne mruczenie wielkiego zadowolonego kota. Pełen podziwu ruszył dalej.

Pierwszy przejazd ulicami Antiochii napełnił go strachem i zmieszaniem. Nade wszystko zdumiony był masą ludzi. W porównaniu z tym ulice Cezarei wydawały się puste. Uświadomił sobie, że autor Księgi Syracha musiał myśleć o czymś takim, kiedy napisał „Między ludem wielkim nie poznają mnie, bo czymże jest dusza moja między tak niezliczonym stworzeniem?”

Im dalej jechał w miasto, tym gęstszy tłum. większy tumult, wyższe domy, aż otoczony z wszystkich stron jechał pomiędzy pięcio– a nawet sześciopiętrowymi budynkami.

Zatrzymał się przed witryną baru i patrzył jak kelner nalewa chochlą zupę klientom stojącym na ulicy w kolejce do lady. Wszedł między arkady, w przestrzeń pełną cieni, gdzie długie języki światła ślizgały się bez zatrzymywania po brązowych naczyniach bednarza, upstrzonych muchami towarach rzeźnika i kolorowych ubraniach ludzi wyłaniających się z ciemności i wkraczających w ciemność.

Wśród tych pierwszych wrażeń najbardziej uderzająca była bohaterska statua z marmuru z napisem na kolistym piedestale „Tyche miasta Antiochii”. Stała na środku Forum, symbol potężnego miasta – bogini w koronie z dumną twarzą, obojętna wobec wszystkiego, nawet wobec baraszkujecego u jej stóp figlarnego małego bożka, chłopca z ogonem ryby, symbolu rzeki Orontes. Ten chwytający tak dobrze ducha tego miejsca obraz utkwił mu głęboko w pamięci.

Cała reszta była chaosem widoków, zapachów i dźwięków. W końcu, po długiej wędrówce na ślepo i częstych pytaniach o wskazówki ludzi, którzy zwykle tylko wzruszali ramionami i nie odpowiadając śpieszyli dalej, wjechał na podwórze budynku z mieszkaniami.

– Czy mieszka tutaj Papas? – zapytał dozorcę w półkolistym przejściu.

Ten skinął głową.

 – Gdzie są jego pokoje?

– Na piętrze, schodami na rogu.

– Proszę, zaprowadź konia i muła do stajni i przypilnuj moich juków – zlecił Elisza i zsiadł z konia.

– Papas – zawołał niepewnie na szcycie schodów. Pokój przed nim był pusty, ale z następnej izby dobiegł go głos przyjaciela.

– Kto tam?

– To ja, Elisza.

Papas pojawił się natychmiast, radość i zaskoczenie na jego twarzy. Z otwartymi ramionami ruszył do Eliszy.

– Elisza – zawołał i uściskał go z radością. – Witaj, witaj. Kiedy do ciebie pisałem nie miałem pojęcia, że tak prędko przyjmiesz moje zaproszenie.

Wciąż trzymając go w objęciach odsunął się i nagle zamilkł.

– Elisza – wyszeptał z lękiem – Czemu tak okropnie wyglądasz?

– Jestem zmęczony – odparł Elisza – droga…

– O nie, to nie może być tylko to…

Przytłumione długą podróżą wspomnienia, odezwały się w nim z nową siłą.

– To długa historia – powiedział.

– Cokolwiek by to było, – zauważył Papas z troską w oczach – niech sobie będzie. Ale siadaj tu na sofie, odpocznij i opowiedz mi o wszystkich: o sobie, o Deborze, Jozuem, Meirze…

Ale na jego pytania Elisza odpowiadał półsłówkami, przerywając, jakby wyrywając zdania ze środka.

– Coś cię strasznie dręczy – rzekł w końcu Papas – wyduś to z siebie.

Choć Elisza głęboko zaczerpnął oddechu zanim przemówił, jego głos drżał kiedy mówił.

– Nałożono na mnie ekskomunikę.

Papas zadrżał jakby pod silnym uderzeniem.

– Na boga, Elisza – westchnął – to okropne! I przez to musiałeś przejść! Nie dziwota, że wyglądasz jak upiór. Czy chcesz opowiedzieć teraz, czy może…

Pochylił głowę i splótł ręce. Elisza rozpoczął opowieść. Nie podnosił głosu, jednak w jego monotonnym opowiadaniu kryło się takie cierpienie, takie spustoszenie w jego urywanych, chaotycznych zdaniach, że po pewnym czasie Papas wstał ze stołka, na którym siedział, usiadł koło przyjaciela i położył pocieszająco dłoń na jego dłoniach.

– To – powiedział stanowczo kiedy Elisza skończył – już przeszłość. Przyjechałeś do Antiochii żeby od nowa rozpocząć życie. A pierwszym krokiem w tym kierunku jest całkiem zapomnieć o tym, co było.

– Gdybym tylko mógł – wymamrotał bez przekonania Elisza.

– Możesz. Już ja tego dopilnuję.

– A więc klątwa nie wpłynie na nasz stosunek?

– Nie bądź głupi – uciął Papas – Pytasz o to takiego apostatę jak ja? Jedyna różnica między nami to to, że ty okazałeś odwagę i wierność swoim zasadom, podczas gdy ja grałem bezpiecznie. Ale upieram się, już ani słowa więcej o tym, co było. Nie będziesz miał nawet wyrazów współczucia ode mnie – przynajmniej dopóki nie przestanie boleć.

– Ale gdzie masz bagaże? – zapytał szybko zmieniając ton. – U dozorcy? Zaraz wysyłam po nie służącego. – Strzelił palcami nagle sobie przypominając – Całkiem zapomniałem, że czeka na mnie balwierz. Tym lepiej! Jak tylko skończy ze mną każemy mu zająć się tobą.

– Chodź – chwycił Eliszę za nadgarstki. Było oczywiste, że celowo tak gadał na wyprzódki. Eliszy już zrobiło się trochę lżej na duszy z powodu wygadania się. Był również pokrzepiony spontanicznością współczucia Papasa, toteż nie miał nic przeciwko temu, by jego uwaga została jeszcze bardziej odwrócona. Ramiona mu się wyprostowały, wstał i pozwolił się zaprowadzić na balkon, gdzie czekali na nich mężczyzna i chłopak.

– Przynieś bagaż mojego gościa – nakazał Papas chłopakowi i ponaglił balwierza – Kleonie, kończ ze mną szybko, mam dla ciebie jeszcze jedno, poważniejsze zadanie.

– Nie mogłeś wybrać lepszej chwili na przyjazd – poinformował Eliszą wśród klikania nożyczek i szerokich gestów balwierza. – Wieczorem wybieram się na wytworne przyjęcie i zabieram cię ze sobą. Czekaj, niech no na ciebie spojrzę… – ocenił go krytycznie – potrzebujesz coś do ubrania.

– Ale ja mam parę całkiem dobrych ubrań.

– Do Sanherdynu, zapewne, ale nie tam, gdzie idziemy. Coś ci pożyczę dopóki nie znajdziemy krawca.

– Gotowe, panie – powiedział Kleon i zamaszystym ruchem zdjął fartuch z Papasa.

– Dobrze, a teraz co poradziłbyś temu gentlemanowi?

Balwierz przyjrzał się Eliszy uważnie – oczywiście należy mu się golenie. Ta broda go postarza. I doradzałbym fryzurę na rzymską modę. U szczupłych osób o ciemnej karnacji zwykle sprawdza się najlepiej.

–Racja – zgodził się Papas przyjrzawszy się Eliszy. – Ale nie byłbym optymistą co do zrobienia z niego młodszego Katona albo Brutusa. Jest na to trochę zbyt ciemny i nie dość surowy. Ale będzie wyglądał w porządku.

– A zatem – wykrzyknął, zerwał się z fotela i wskazał go Eliszy – czy przekraczamy Rubikon?

Elisza zawahał się. Dla niego wszystko działo się z zawrotną szybkością.

– Kleonie, prędko – rozkazał Papas, – tnij mu pejsy nim zaprotestuje.

Nożyce szczęknęły i czarny lok spłynął na podłogę. Elisza spojrzał na niego i poddał się sztuce Kleona. Przez niemal godzinę cyrulik zabawiał się nożycami, brzytwą i przyjemnie pachnącymi maściami i olejkami.

W końcu Kleon ocenił Eliszę..

– A nie mówiłem? – zapytał z triumfem.

Papas uśmiechnął się z aprobatą.

– Miałeś rację. Zawsze można ci zaufać. Wiesz, Elisza – kontynuował na wpół żartobliwie –z ciebie to całkiem niezły przystojniak, co prawda nieco orientalny w typie, ale całkiem do rzeczy.

– Chciałbym zobaczyć jak wyglądam – wtrącił się Elisza. – W końcu powinienem być gotowy na najgorsze…

– Czekaj, zrobimy to jak należy.

Papas wszedł do domu i zaraz wrócił z dużym lustrem w jednej ręce i togą w wesołych kolorach w drugiej. – Narzuć to na siebie i popatrz w lustro.

Kiedy Elisza zobaczył swoje odbicie w uniesionym zwierciadle prawie nie mógł poznać własnej twarzy – tak odmłodniała bez brody i pejsów.

– No, no – zauważył nie zwracając się do nikogo, głaszcząc się po brodzie – całkiem nieźle.

– Nie jestem pewien – przekomarzał się Papas – że jesteś aż taki piękny jak sobie wyobrażasz. Ale wyglądasz przyzwoicie. A teraz lepiej się przebierzmy, bo się spóźnimy na przyjęcie.

– Ale ja nie zostałem zaproszony…

– Musisz się wiele nauczyć. Teraz już nie jest potrzebne zaproszenie. Najnowsza moda pozwala gościom przyprowadzić gości. Nazywamy ich „cieniami”.

– Ale kim jest gospodarz?
– Gospodyni – poprawił Papas. – Ma na imię Manto. Obiecuję ci najlepsze jedzenie i najlepsze rozmowy w Antiochii.

– To brzmi ekscytująco – powiedział Elisza. Był trochę weselszy niż przez wiele ostatnich tygodni. – Ale kim ona jest?

– Co za różnica?

– Żadna, ale jestem ciekawy.

– Sam zobaczysz.

– Czemuś taki tajemniczy?

– Bo chcę żebyś sam wyrobił sobie o niej zdanie.

– Ale czy jesteś pewien, że nie będzie miała za złe mojego przyjścia?

– Na pewno nie. Znam ją wystarczająco dobrze by przyprowadzić „cień”. W rzeczy samej wydaje mi się, że jej się spodobasz jak tylko odpowiednio się ubierzesz—proste czarne włosy z odrobiną siwizny, czyste niebieskie oczy, kształtny nos, silnie zarysowany podbródek, wysoki, szczupły i – Papas na chwilę przerwał swoją listę – co najważniejsze, inteligentna twarz z wypisaną odrobiną cierpienia, w sam raz by uczynić ją interesującą. Tak – podsumował gdy wychodzili z tarasu – mogę się założyć, że cię polubi.

Pałac Manto znajdował się przy cichej alejce. Fasadę miał, podobnie jak sąsiednie budynki, surową i nieozdobną. Jedynie odrzwia, ozdobione skomplikowaną intarsją z bursztynu i kości słoniowej, przygotowały Eliszę na przepych wnętrza.

W przedsionku z podłogą z mozaiki słudzy odebrali od nich wierzchnie okrycia. Kamerdyner zaprowadził ich do sali przyjęć i tam ich zostawił. Komnata, mimo że niewielka i nieomal pozbawiona mebli, była jedną z najbardziej luksusowych, jakie Elisza kiedykolwiek widział. Malowidła ścienne w żywych kolorach, belkowany sufit i wyłożona mozaiką podłoga przydawały jej ciepła i sprawiały, że wydawała się większą. Niewielkie rzeźby, oczywiście najlepszej roboty, stały w rogach, nad nimi zwieszały się wieloramienne kandelabry z brązu.

Kiedy weszli w komnacie znajdowała się tylko jedna osoba – odwrócony do nich tyłem drobnej budowy mężczyzna o siwych włosach studiował obraz.

– Jesteśmy wcześnie – wymamrotał Papas.

Słysząc dźwięk mężczyzna odwrócił się w ich stronę. Twarz Papasa rozjaśnił spontaniczny uśmiech.

– Antyfanes! Jak miło! Pozwól, że ci przedstawię rodaka, Eliszę”.

Mężczyzna podszedł bliżej. Jego gładka twarz i jasnoszare oczy były zdumiewająco. młodzieńcze. Przywitali się, Elisza instynktownie powziął do niego sympatię.

Zaczęli przybywać inni goście. Wśród rozmawiających swobodnie ze sobą mężczyzn Elisza poczuł się zagubiony i samotny. Depresja, od której uwolnił go na chwilę nieposkromiony dobry humor Papasa znów zaczęła go ogarniać, kiedy sługa zaanonsował – Pani Manto.

Elisza zobaczył w przelocie widok złotorudych włosów i powiewnej szmaragdowej tuniki. Ale zaraz obraz przesłonili mu inni goście spieszący na powitanie. Niezręcznie trzymał się na uboczu aż Papas złapał go za łokieć i poprowadził do przodu.

– Manto – powiedział – Pozwoliłem sobie przyprowadzić „cień”. Czy mogę ci przedstawić mojego krajana i starego przyjaciela, Eliszę.

Była uderzająco piękna, o białej twarzy i szarozielonych oczach koloru tarniny. Kasztanowe włosy, błyskające metalicznie, miała upięte wysoko by sprawić wrażenie, że była wyższa niż w rzeczywistości. Barwna tunika, podkreślająca jej naturalne barwy, spływała jej do stóp, ale mimo że luźna, przylegała jej do ciała, podkreślając jego smukłe krągłości. W jej ruchach kryła się sugestia czegoś kociego.

Spojrzała na Eliszę jakby przelotnie, ale z taką bezpośredniością, że poczuł się zmieszany. Podniosła nagie ramie na powitanie i poczuł delikatny i prowokacyjny zapach perfum.

– Witam cię podwójnie – powiedziała miękkim głosem odrobinę przeciągając wyrazy – po pierwsze ze względu na ciebie, ale też bo zająłeś miejsce innego gościa, który mnie rozczarował.

Czuł się niezręcznie i sztywno odpowiedział na jej powitanie.

Ale ona już była odwrócona. Jednakże wyczuwalny dystans w jego zachowaniu sprawił, że na moment ponownie na niego spojrzała. Następnie zwróciła się do wszystkich – Zapraszam do stołu.

Wielką salę jadalną zdobiły pastelowe malowidła ścienne. Sofy dla gości były już ustawione w trzy trójkąty. Przy stojącym pod jedną ze ścian ogromnym stole, uginającym się pod pełnymi jedzenia półmiskami i pełnym napojów szkle, słudzy nalewali wino do kielichów z ozdobionej różami srebrnej misy.

Każdy z gości otrzymał wieniec i puchar i mamrocząc pod nosem imię jakiegoś boga ulewał z niego na podłogę libację. Chcąc dostosować się do obyczaju, Elisza zrobił tak samo, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że oddał cześć pogańskiemu bóstwu. Było to dla niego wstrząsem.

Służący wnieśli okrągłe stoły zastawione jadłem i postawili je między sofami. Manto zajęła miejsce u wierzchołka jednego z trójkątów.

– Usiądziesz przy moim stole? – zwróciła się do Eliszy, wskazując na sofę po swojej lewej stronie – wraz ze mną, Lizandrem i Papasem…

Wolałby mniej eksponowane miejsce, ale obserwując innych gości usiadł na sofie i jak oni podparł się na lewym łokciu. Siedzący przy jego stole już się częstowali z tacy przekąskami, z których część była z mięsem. Mimo całej determinacji, by się pożegnać z żydowskimi zwyczajami, było to dla niego nazbyt szybko, żaby nie czuł oporu przed zakazanymi potrawami. Uważnie wybrał parę oliwek, kawałek sera i coś co wyglądało na sardynkę. Papas przyglądał mu się ze złośliwym uśmiechem.

– A więc – powiedział drwiąco – niełatwo przełamać nawyki całego życia, rabi?

Elisza podniósł wzrok znad talerza i zorientował się, że wszyscy przy jego stole gapią się na niego.

– Rabin? – spytała manto z zaskoczeniem w glosie.

– Kiedyś nim byłem – wymamrotał Elisza.

– Naprawdę? Nikt z nas nigdy nie spotkał rabina. Proszę, opowiedz nam coś o sobie.

Ale jej prośba obudziła w nim nieprzyjemne wspomnienia.

– Wolałbym nie.

Skrzywiła się, a jej oczy zrobiły się nagle bardzo zielone.

– Wybacz, – przeprosił Elisza – nie chciałbym być niewdzięczny. Ale moje wspomnienia z czasów, kiedy byłem rabinem nie należą do szczęśliwych.

– Jak chcesz – powiedziała obojętnie i zabrała się do jedzenia.

Elisza ostrożnie ugryzł kawałek. Ani smak, ani konsystencja nie były takie, jak się spodziewał.

– Myślałem – powiedział do siebie – że to sardynka.

– Nie – roześmiała się Manto – to kawałek rzepy przyrządzony tak, żeby wyglądał jak sardynka.

Papas roześmiał się – Tak jest ze wszystkim w Antiochii. Wszystko występuje w przebraniu i nic nie jest całkiem takie, jak się wydaje.

– Wciąż niepoprawny cynik – zauważyła Manto.

– A co, Elisza, nie mówiłem? – wykrzyknął Papas. Potwierdza moje twierdzenie, że jestem cynikiem, chociaż nie noszę togi tej szkoły, a ten, o tam, Lincejusz, ubrany jest jak cynik, choć to w rzeczywistości dusza naiwna i ufna …

– Dajcie spokój – rzuciła Manto – jedzenie jest po to, żeby je jeść, a nie filozofować o nim.

W zapadłej na chwilę ciszy Elisza usłyszał fragment rozmowy przy stole obok.

– Powiadam ci, to kompletny nonsens – mówił Antyfanes – w naszych pismach w stylu attyckim nie ma za grosz więcej sensu niż gdyby Plato pisał używając stylu Homera. Tym co się liczy w prozie jest jasność i naturalność. Wszystko inne to maniera.

– Niezupełnie, niezupełnie – ktoś się sprzeciwił. – Jeśli ludzie o niezwykłych zdolnościach już stworzyli wzory tak bliskie doskonałości, jak tylko to możliwe, co nam zostało poza naśladownictwem?

– Papas, ci ludzie, to kto? – zapytał szeptem Elisza.

– Czemu nie zapytasz naszej gospodyni?

– Bardzo dobrze, zatem nie mów.

Ale Papas zadał za niego pytanie. Manto zwróciła się do Eliszy.

– Rabi, nie znasz ich?

– Zostałem im przedstawiony, ale to tyle.

– A zatem przy naszym stole, poza tobą, Papasem i mną, jest jeszcze Lizander, zapewne najybitniejszy astronom w Syrii.

Lizander podniósł wzrok i lekceważąco się uśmiechnął.

– Przy stole na prawo – mówiła dalej Manto – mamy gwiazdy naszej literatury: Antyfanes, znakomity retor i jego kolega Nikander.

– Masz na myśli, pasożyt – wtrącił się Papas.

– Trzeci to gramatyk Smerdis – ciągnęła Manto nie zwracając uwagi na słowa Papasa, – ten, który właśnie bronił stylu klasycznego. Przy następnym stole ten chudy mężczyzna w niebieskiej todze to prawnik Pompejan. Ten wielki w płaszczu filozofa to Hermonaks, stoik. A ten ostatni ro cynik Linceusz. I to już wszyscy.

– O jednej rzeczy – dodał Papas – Manto ci nie wspomniała, bez wątpienia przez skromność, tego, że wszystko tutaj jest najwyższej jakości – nie tylko najlepsze jedzenie, najlepsze wina: z Chios, egipskie, falern, ale też najlepsze towarzystwo. Tu w tej komnacie znajdziesz najlepszego gramatyka w Syrii, najlepszego cynika, stoika, prawnika, astronoma i retora. Oczywiście mam na myśli Antyfanesa, nie tę pijawkę Nikandera. Ty, Elisza doskonale tu pasujesz, nawet jeśli niektórzy z twoich dawnych kolegów wyrzekli się ciebie. Tylko ja jestem tu nie na miejscu – chyba, że jako dworski błazen.

Słysząc aluzję Papasa, Manto spojrzała na Eliszę, Ciekawość zabłysła w jej niezwykłych oczach. Na moment znalazł się we władzy jej wzroku. Bezwiednie zaczerwienił się i odwrócił spojrzenie. Ale nie dał żadnych wyjaśnień, a ona po chwili dołączyła do dyskusji przy drugim stole, gdzie przeciwstawiano naturę ludzką w dawnych wiekach temu co działo się w ich pokoleniu. Niepostrzeżenie wciągała do dyskusji wszystkich gości i podtrzymywała rozmowę. Nikt zdawał się nie dostrzegać wyrafinowania z jakim przekształcała niezobowiązującą wymianę zdań w prawdziwą debatę. Ale Elisza, wyczulony na wszystko dokoła, jako że wszystko to było dlań nowe, zdumiony był jej subtelnością i pomysłowością, z jaką zapobiegała, by spór zboczył z tematu lub został zmonopolizowany przez jednego dyskutanta. Zauważył też lekkość, z jaką podtrzymywała tok debaty.

Pomiędzy gośćmi panowały skrajnie różne opinie. Ale wszyscy wypowiadali się płynnie w wyrafinowanej grece świadczącej o starannej edukacji w retoryce i wszyscy z erudycją przywoływali odpowiednie cytaty dla poparcia swoich stanowisk.

Tymczasem dyskretnie krzątający się służący podawali kolejne dania, półmiski rozmaitych mięs, tace z pieczonymi prosiakami, desery z zamrożonych owoców, każde z dań wraz z odpowiednim winem.

Co jakiś czas Manto uciszała gości by zaprezentować umilających ucztę artystów: jeden śpiewał tęskne pieści do wierszy Anakreonta, inny tańczył w doryckim rytmie hymnu Tyrteusza, jeszcze jeden recytował fragment z Homera. Ale po każdym takim przerywniku na powrót podejmowała wątek dyskusji.

Kilka razy zwróciła się do Eliszy by ten wyraził swoje zdanie. Za każdym razem potrząsał głową uśmiechając się przepraszająco. Jego odmowy były dla niej dziwne i irytujące, ale ich nie komentowała.

Kiedy posiłek się skończył i sprzątnięto ze stołów, przeniesiono ze stołu na środek pomiędzy wielką misę z winem przybraną na nowo różami. Każdy z gości podawał słudze swój puchar do napełnienia, a otrzymawszy go z powrotem wznosił toast za gospodynię.

Goście z zapałem wznowili dyskusję. To wtedy Elisza, zapominając o poprzednich oporach, zabrał głos po raz pierwszy.

– Czyż nie jest możliwe – zapytał nieco sztywną z braku praktyki greką – że w obu stanowiskach zaprezentowanych dzisiaj jest nieco prawdy? Jest oczywiste, że natura ludzka zmienia się albo na lepsze, albo na gorsze, niemniej w pewnych okresach w przeszłości ludzie mogli okazywać więcej szlachetności niż da się to widzieć w naszych czasach. Gdyż nawet jeśli ludzki charakter jest stały, okoliczności, w których się przejawia nie są. A to od nich w końcu zależy, czy osobowość okazuje się wielka, czy ograniczona. Rozważcie proszę wpływ, jaki ma na nas instytucja niewolnictwa. W dawnych czasach niemal każdy rolnik sam uprawiał swoją ziemię. Napełniało go to dumą. Był panem swojego losu. Dziś pracę w świecie wykonuje niewolnik. Bogaci stają się wydelikaceni od nieróbstwa, niewolników degraduje ucisk.  To może być odpowiedź na wasz paradoks. Przy urodzeniu człowiek ma cechy takie same jak nasi przodkowie. Nieużywane, degenerują się tak samo jak mięśnie, które gdyby je ćwiczyć wystarczająco często, stałyby się twarde i mocne. Być może to nasze czasy okradają nas z potencjału by stać się bohaterskim.

Kiedy tak mówił inni goście, którzy już prawie zapomnieli o jego obecności, spoglądali na niego z przyjemnym zaciekawieniem. Kiedy skończył, szmer aprobaty przeszedł przez izbę i od razu ktoś odniósł się do podniesionej przez niego kwestii. Ale Manto, choć obdarzyła go uśmiechem aprobaty, uznała, że dyskusja osiągnęła już odpowiedni punkt. Pozbawiona jej przewodnictwa rozmowa przekształciła się w luźne pogaduszki i wkrótce goście wstali, pożegnali się z gospodynią i wyszli.

Było już późno kiedy Elisza i Papas wracali do domu. Prócz latarń palących się w bramach domów i blasku pochodni niesionych przez niewolników odprowadzających do domu właścicieli ulice były całkiem ciemne.

Przez chwilę szli w milczeniu, wreszcie Papas spytał:

– Co sądzisz o dzisiejszym wieczorze? I na boga przestań skubać brodę!

Elisza odsunął rękę od policzka.

– To było interesujące. – przyznał – Oczywiście dla mnie trochę dziwne i niespodziewane, nowe zwyczaje, nowi ludzie, nowe idee, ale z pewnością wszystko bardzo interesujące.

– Dokładnie to samo kilka osób powiedziało mi o tobie. Interesujący – dokładnie tego słowa użyli.

Rozbawiło to Eliszę – Naprawdę? Przecież zachowywałem się jak gbur. Prawie nie otworzyłem ust.

– To być może, ale to właśnie ich zainteresowało. To co powiedziałeś było niegłupie i całkiem nowe.

– Może – domyślał się Elisza – spodobało im się to, że prawie się nie odzywałem. To musiało wydawać się niezwykłe wśród tego całego gadania.

– Co by to nie było, pewien jestem, że wkrótce będziesz otrzymywał zaproszenia. Choćby Nikander pytał, czy byś go nie odwiedził. To nie do wiary jak Manto mogła zaprosić tego intryganta. Nie muszę dodawać, że odrzuciłem jego gościnę wprost i stanowczo.

– A więc to był sukces dzisiaj, do tego takim małym wysiłkiem. To aż zapiera dech.

– Jest jeszcze coś – wolno dodał Papas. – Manto prosiła mnie bym wkrótce przyprowadził cię znowu.

– Czemu?

– Co to znaczy czemu?

– Czego może chcieć ode mnie?

– Nie bądź naiwny, Elisza. W tych stronach jesteś rzadkim ptakiem. Musiałeś jej się spodobać.

– A właściwie kim ona jest?

– Właściwie – Papas mówił powoli – to długa historia. Ale rzecz w tym, że dziś ucztowałeś z kurtyzaną…

– Z kurtyzaną? – powtórzył Elisza niedowierzająco.

– Oburza cię to? – uśmiechnął się Papas – No, w Antiochii musisz się przyzwyczaić do takich rzeczy. Wiesz, to nie Palestyna. Ale jest jeszcze coś. Tym, kto ją utrzymuje jest nie kto inny jak Rufus.

– Chyba nie gubernator Judei

– Tenże sam. Marcus Tineius Rufus, pretor, prefekt Palestyny, dowódca Dziesiętego Legionu Fretensis, osobisty przyjaciel prokonsula Syrii Kaiusa Publikusa Marcellusa, a co najważniejsze, jeden z najbogatszych ludzi cesarstwa. Służył pod Hadrianem, kiedy ten był tu gubernatorem, wrócił do Rzymu jako członek jego bezpośredniego otoczenia i zgromadził olbrzymią fortunę – jak, lepiej nie pytać.

– Ale chcesz powiedzieć, że wszyscy ci mężczyźni byli tam z a pełną wiedzą…

– A czemuż by nie? Piękna i inteligentna kobieta z koneksjami, najlepsze jedzenie i dyskusje w całej prowincji – jej zaproszenia są w cenie. Poza tym co z tego, że nie jest żoną człowieka, który ją utrzymuje? Rufus ma żonę, którą dyskretnie zostawił za sobą w Italii. Zresztą teraz jest w Rzymie i nie wróci tu przez pewien czas. To wszystko nas nie musi obchodzić. Z pewnością nie powinno powstrzymać cię od przyjęcia jej zaproszenia.

– No, nie wiem… – odpowiedział wahająco.

– Elisza, nie bądź głupcem. Nikt ci nie każe robić niczego złego – kontynuował Papas na wpół nęcąco, na wpół przekonująco – czy chcesz być tutaj rabinem, czy wolnym człowiekiem?

Powrót do spisu treści

Rozdział II

Głośne pukanie zbudziło Eliszę z głębokiego snu. Wstał mrugając żeby otworzyć oczy i podszedł do drzwi. Był wczesny poranek, a jak co nocy, od kiedy przybył do Antiochii, poszedł spać późno.

W drzwiach do jego mieszkania stali dwaj rzymscy żołnierze.

– Elisza syn Abui z Migdal w Palestynie? – zapytał jeden z nich.

Tłumiąc ziewnięcie skinął głową.

– Wezwanie z Bazyliki Trajana – żołnierz wyciągnął zwój w stronę Eliszy.

Nazbyt skołowany nawet na ciekawość, Elisza przyjął dokument i niezgrabnie go rozwinął. Ale gdy tylko zapoznał się z jego treścią całkowicie się rozbudził.

„Elisza syn Abui z Migdał, obecnie przebywający w Antiochii, stawi się niezwłocznie po otrzymaniu niniejszego wezwania w Bazylice Trajana przed Sekstusem Eruciuszem Klarusem, cesarskim legatem do spraw sprawiedliwości w prowincji syryjskiej”.

– Wiecie co to znaczy? – spytał Elisza.

Z twarzami bez wyrazu żołnierze potrząsnęli głowami.

Papas wyjrzał zza zasłony swojej izby.

– Co tu się dzieje? – spytał niezadowolony.

– Lepiej chodź tu – wezwał go zakłopotany Elisza.

Papas podszedł.

– Czytaj – powiedział Elisza podsuwając mu wezwanie.

Papas spojrzał na treść.

– Na bogów – zawołał – to od samego legata!

– Czekajcie – zwrócił się do żołnierzy – za chwilę będziemy gotowi.

– Chodź, Elisza – powiedział i odwrócił się w stronę sypialni. – To jest pismo od naczelnego sędziego prowincji, reprezentanta cesarza wyznaczonego do nadzoru nad sądami. Zajmuje się jedynie sprawami najwyższej wagi. Tak się składa, że znam go osobiście. Ale lepiej nie liczmy na to. Musimy iść natychmiast.

– Ale czego może chcieć ode mnie? – spytał Elisza podążając za przyjacielem.

– Nie mam pojęcia – odparł Papas zajęty ubieraniem się – Jesteś w Antiochii ledwie dwa tygodnie, nawet dla ciebie za krótko, by popaść w poważne kłopoty. A jeśli chodzi o Palestynę…

Przerwał raptownie, uderzony ideą, która mu zaświtała.

– Szybciej – ponaglił – Ubieraj się. To mi się nie podoba…

Podążając za żołnierzami, Elisza i Papas weszli na szerokie marmurowe schody Bazyliki Trajana, minęli jej obramowany wysokimi kolumnami przedsionek, ominęli wielki centralny hall i weszli w korytarz wiodący między licznymi salami rozpraw. Ponad gwarem rozmów tłoczących się w korytarzu petentów, Elisza i Papas zdołali usłyszeć fragmenty pompatycznych mów adwokatów i przez otwarte drzwi zobaczyć toczące się sprawy.

W izbie, do której ich wprowadzono, dla odmiany panowała cisza. Na ustawionym na podwyższeniu pod jedną ze ścian tronie zasiadała imponująca postać odziana w urzędową togę. Przed nią, dwaj prawnicy argumentowali przyciszonymi głosami, które ledwie docierały do trzydziestki – czterdziestki słuchaczy siedzących w ustawionych w poprzek podłogi kamiennych ławach. Po obu stronach platformy sekretarze porządkowali dokumenty i stenografowali.

Mimo że zaniepokojony tajemniczym wezwanie, Elisza miał zbyt wiele doświadczania z prawem żydowskim, by być całkowicie obojętny wobec sposobów działania prawa rzymskiego. Ledwie usiadł, zaczął obserwować procedurę. Jako że rozpatrywano jedną sprawę po drugiej, wnet stało się dla niego jasne, że sąd, w którym się znajdował, zajmował się jedynie wstępnymi przesłuchaniami. Bo pomimo przedstawiania dowodów, przewodniczący sędzia nie wdawał się w krzyżowe przesłuchania i nie wydawał wyroków. Wskazywał jedynie czy przedstawiono wystarczające podstawy by wszcząć sprawę, pouczał sekretarzy o stosownych ramach prawnych, które będą użyte w procesie i wyznaczał rozstrzygnięcie sprawy panelowi podległych sobie sędziów, niekiedy zaś tylko jednemu sędziemu. Eliszy zaimponował zarówno wygląd jak i zachowanie legata. Wysoki mężczyzna z grzywą szczeciniastych czarnych włosów, głęboko osadzonymi czarnymi oczami i pooraną zmarszczkami twarzą był niewątpliwie mistrzem niuansów prawa. Poruszał się z pewnością i sprawnie, i Elisza był tak zajęty obserwowaniem go, problemami, którymi się zajmował i decyzjami, które podejmował, że był zaskoczony słysząc swoje imię wywołane przez jednego z sekretarzy.

Podniósł się, wystąpił naprzód i oczekiwał przed podwyższeniem.

– To ty jesteś Elisza? – spytał Klarus spoglądając sponad tabliczki, którą wręczył mu woźny.

– Tak jest.

– Syn Abui z Migdal? – dalej dopytywał legat.

– Tak.

– Wyjechałeś z Palestyny jakiś miesiąc temu?

– Około trzech tygodni – sprostował Elisza.

– A jaką pozycję miałeś w twoim kraju?

– Byłem rabinem i członkiem rady starszych.

– Zatem jesteś tym, o kogo chodzi, – stwierdził Rzymianin podnosząc oczy znad dokumentu, do którego się odwoływał i zatrzymując spojrzenie na Eliszy. – Prokonsul otrzymał pismo od władz twojego ludu z żądaniem twojej przymusowej ekstradycji do Palestyny.

Pokój zachwiał się przed oczami Eliszy. Nie śniło mu się, że jego koledzy mogą być tak mściwi.

– Przecież nie mają prawa żeby czegoś takiego żądać – zawołał.

– To właśnie – sucho stwierdził Klarus – jest coś, co ja muszę ustalić. Chyba, że zgodzisz się wrócić dobrowolnie.

– Z całą pewnością nie.

– Zatem muszę ciągnąć moje śledztwo. Proszę odpowiedz na moje pytania. Czy prawdą jest, że trzykrotnie zostałeś wezwany do stawienia się przed Sanhedrynem żydowskim by odpowiedzieć na zarzuty wniesione przeciwko tobie, że za każdym razem nie stawiałeś się, aż w końcu uciekłeś z kraju by uniknąć procesu?

– To wszystko prawda, poza tym, że mój wyjazd nie był ucieczką.

– To jest bez znaczenia – wolno powiedział legat, jakby głośno się zastanawiając. – Dla mnie problemem jest zasadność żądania. Inaczej niż większość prowincji, Palestyna nie ma swojego statutu, ani nadanego przez senat, ani przez cesarza. Było tam zawsze nazbyt niespokojnie, by można było go nadać. Wskutek tego zakres autonomii lokalnych ciał nigdy nie został zdefiniowany. Jednak jest praktyką prawa rzymskiego uznawanie władzy lokalnych systemów prawnych, o ile nie zostały one wprost unieważnione.

– Ale – wtrącił się Elisza żarliwie – nawet jeśli Sanhedryn ma prawo żądać ekstradycji – a ty sam wyraziłeś co do tego wątpliwość – w moim przypadku nie ma tego prawa. Nie naruszyłem żadnego prawa, ani cywilnego, ani kryminalnego, czy to rzymskiego, czy żydowskiego. Zarzuty przeciwko mnie mają czysto religijny charakter, co jak jestem przekonany, pismo z Palestyny stwierdza jasno.

– W rzeczy samej – przyznał Klarus – dokument nie precyzuje natury twojego wykroczenia. Jenak twoje twierdzenie, że jest ono przeciw żydowskiemu kultowi wcale nie poprawia twojej sytuacji. Judaizm jest oficjalnie uznaną religią. Zbezczeszczenie świątyń czy profanacja obrzędów są nie mniej karalne w świetle prawa niż przestępstwo przeciw świątyni w Rzymie.

– Ale mnie nie rozumiesz, – mówił dalej Elisza. – Nie jestem winny żadnego otwartego wystąpienia przeciw religii żydowskiej. Nie okradłem żadnej synagogi, nie znieważyłem żadnego świętego przedmiotu. Oskarżenie przeciw mnie w Palestynie zarzuca mi brak wiary, zaprzeczanie prawdy pewnych doktryn nauczanych w religii żydowskiej.

– Na co – odpowiedział niewzruszony Klarus – mam jedynie twoje oświadczenie nie poparte niczym, a nie można powiedzieć, że jesteś w tym wypadku bezstronny.

– Mogę poświadczyć, że jego deklaracja jest prawdziwa – Papas wstał i mówiąc zbliżył się do podium.

– O, Papas – legat uśmiechnął się serdecznie – zastanawiałem się co robisz w tej zakurzonej nudzie sądu, tak daleko od twoich normalnych miejsc. Teraz rozumiem. Jesteś tu dla tego człowieka. Znasz go?

– Bawiliśmy się razem jako dzieci.

– I świadczysz, że to, co mówi jest prawdą?

– Bez zastrzeżeń.

– Ale jak to możliwe? Nie miałem pojęcia, żebyś ostatnio odwiedzał Palestynę.

– Nie potrzebuję być naocznym świadkiem działań moich przyjaciół żeby za nich ręczyć.

Karus uśmiechnął się smutno.

– Gdybyśmy byli gdzie indziej i gdyby to dotyczyło czegoś innego niż prawo, przyjąłbym twoje słowa bez wahania. Ale jako sędzia, inaczej niż zwykły człowiek, mogę zaakceptować jedynie świadectwo naocznego świadka. Nie, obawiam się, że muszę napisać skargę i zarządzić proces. I jeśli się nie mylę, sędzia, który będzie ją rozstrzygał będzie miał zdanie podobne do mojego, to jest, że tego człowieka należy odesłać do Palestyny. Jeśli tamtejszy wyrok zostanie wydany przeciwko niemu, zawsze może się odwołać do sądów pretorianów albo do senatu w Rzymie zarówno na podstawia faktów, jak i kwestii proceduralnych…

– Ale ja nie wrócę do Palestyny – zawołał Elisza z sercem ściśniętym obawą. – Nie stanę przed nimi jak zbrodniarz…

– Bardzo mi przykro, naprawdę – szczerość brzmiała w głosie Klarusa – Ale nie widzę alternatywy. Tym bardziej mi przykro, że muszę cię zaaresztować do sprawy.

– Zaaresztować? – Papas nieomal krzyczał w proteście – Czemu musi siedzieć w więzieniu z powodu głupich kłótni między bigotami? Czy nie wystarczyłoby, gdybym złożył poręczenie, że się stawi na żądanie?…

Klarus był wyraźnie zakłopotany.

– W normalnych okolicznościach, tak – przyznał niechętnie. – Ale ta sytuacja jest niezwykła. Nie mamy do czynienia ze sporem między jednostkami. Dotyczy to całego narodu. Jeśli coś by poszło nie tak, władze żydowskie poskarżą się aż do Rzymu. Byłoby mi niezręcznie tłumaczyć się przed pretorami, senatem, a nawet samym cesarzem, że przez osobistą sympatię dla kogoś pozwoliłem na konflikt między wymiarem sprawiedliwości w Syrii i Palestynie. W moim własnym interesie, jak również gwoli zasad, muszę zapewnić obecność tego człowieka.

Dyskusja pomiędzy Papasem a Klarusem toczyła się jeszcze przez chwilę. Lecz z próśb przyjaciela i niechętnej lecz stanowczej odmowy sędziego niewiele dotarło do Eliszy. Paraliżowało go poczucie bezsilności, bolesne rozczarowanie faktem, że ludzie, których kochał, tacy jak Jozue, Akiba czy Gamliel, nie byli skłonni puścić go wolno. Mechanicznie podziękował Papasowi za jego pomoc. Następnie, oszołomiony i bez protestu, pozwolił strażnikom wyprowadzić się z bazyliki na plac. Szedł ulicami, obojętny dokąd, nieświadomy wzroku przechodniów. Dopiero kiedy ciężkie drzwi zamknęły się za nim z głośnym hukiem i osunął się na zalegającą podłogę ciemnej celi wilgotna słomę, zdołał ponownie zebrać myśli. Z pogłębiającym się przygnębieniem ocenił swoją sytuację.

Jedynie rzymski wymiar sprawiedliwości stał między nim a ludźmi, którzy go prześladowali. To była ogromna potęga, prawo cesarskie, w znacznej mierze bezstronna. Jednak ją również można było nagiąć, poprzez wpływy czy też ze względu na pośpiech. Ale co najgorsze, nie miała uczuć. Nie mógł oczekiwać, że go ochroni, z całym jego pozytywnym nastawieniem, przeciwko całemu ludowi.

Zatem zostanie niechybnie odesłany do Palestyny, by stanąć przed sądem, zostać upokorzony i jeśli jego dawni koledzy zdołają to przeprowadzić, zmuszony do uległości. To nowe życie, po które przyjechał do Syrii, ta lekkomyślna wolność ciała i intelektu, której posmakował tak przelotnie i tak odświeżająco dla ducha, będzie mu odmówiona. A wielkie poszukiwanie, na które się gotował, nigdy się nie rozpocznie, ani by go przywieść do triumfalnego rozwiązania, ani do honorowej porażki. I kiedy zdał sobie z tego sprawę zalała go rozpacz, płosząc rozsądek i nadzieję.

Więc przez całą nieskończoną noc chodził po celi, myśli tak jak ciało krążące bez celu i odpoczynku. Dopiero kiedy w zakratowanym okienku pojawił się zielonkawy blask nadchodzącego świtu poddał się zmęczeniu. Wyciągnął się na zatęchłej słomie i zapadł w niespokojny bezprzytomny sen.

Kiedy na nowo otworzył oczy okno w ścianie świeciło jasnym światłem dziennym. Ktoś manipulował przy zamku w drzwiach. Metal zazgrzytał o metal i nabijana gwoźdźmi powierzchnia otwarła się na oścież.

– Wstawaj – wychrypiał dozorca. – Jesteś wolny.

Elisza gapił się na niego nie pojmując.

– Rozkaz legata sprawiedliwości – wyjaśnił krótko strażnik i dodał, kiedy Elisza się podnosił – Człowiek imieniem Papas, który przyniósł rozkaz zwolnienia czeka na ciebie.

W izbie strażnika Elisza przystanął dla pozbierania myśli. Z całego serca był wdzięczny Papasowi. Ale przez całe życie obaj skrywali uczucia pod maską wystudiowanego dystansu.

– Uważaj, nadchodzi uwolniony skazaniec – zawołał szyderczo wychodząc w kierunku bramy.

– Jednak – rzucił Papas niedbale – to twoje uwięzienie okazało się nie takie długie. Ale – dodał, kiedy Elisza znalazł się w pełnym świetle – nie poprawiło ci wyglądu.

– To nic, – radośnie odpowiedział Elisza – na co nie pomogą kąpiel i świeże ubranie. Ale powiedz, jak to się stało, że spotkało mnie to szczęście? Już zacząłem wątpić we wszechmoc twoich stosunków….

– To nie mnie dziękuj za twoje uwolnienie. Załatwił to Pompejan, który bez twojej wiedzy stał się twoim obrońcą.

– To znaczy, to jego sprawa?

– Niekoniecznie. Po prostu przyjął twoją sprawę. Przy okazji, masz go jutro odwiedzić na konsultację. Ale twoją prawdziwą wyzwolicielką jest pani Manto.

– Manto? Jak to się stało, że ona się zainteresowała?

– Po prostu. Jak tylko wczoraj wyszedłem z sądu, poszedłem do Pompejana po radę, a on zasugerował, żebym zwrócił się do niej. Muszę powiedzieć, że nie trzeba było jej namawiać. Jeszcze przed zmierzchem porozmawiała z kwestorem i wysłała informację do gubernatora. A kiedy dziś rano pojawiła się przed Klarusem, był już gotów zwolnić cię za jej poręczeniem.

– Ale czemu – dziwił się Elisza, – naraziła się na kłopot i wzięła odpowiedzialność za przypadkowego znajomego?

– Też się dziwię. Ale tak się stało. A teraz możesz się poddać ablucjom, o których wspomniałeś przed chwilą, a potem pójdziemy razem do domu dobrej pani Manto, gdzie we właściwy sposób wyrazisz swoją wdzięczność.

– Ale przedtem jest jeszcze jedno zobowiązanie, z którego muszę się wywiązać. – Elisza położył dłoń na ramieniu Papasa. – Jestem ci winny podziękowania…

– Elisza, proszę – przerwał mu Papas. – Z pewnością pamiętasz co mówi Pismo: „Przyjaciel kocha w każdym czasie, a brat rodzi się w nieszczęściu.”

Kiedy dwaj mężczyźni wyłonili się z mrocznych i cichych komnat pałacu na skąpany w słońcu wpadającym przez prostokątny otwór w dachu centralny dziedziniec, Manto podniosła się spośród grupy gości, wśród których siedziała. Kiedy torowała sobie drogę wśród krzewów i kwitnących roślin gęsto rosnących wokół sadzawki, jej suknia z lśniącego żółtego jedwabiu lśniła jasno. Zwróciła się do nich z powitaniem.

– Witaj, Papasie. Witaj, Elisza, – wyciągnęła do nich rękę. – Cieszę się, że znów was widzę.

– Muszę ci wyznać – zaczął Elisza gwałtownie, – jak jestem ci wdzięczny…

– Nie, nie – przerwała, – nie musisz mi dziękować.

– Ale to było takie wielkoduszne – nalegał, – narażać się na kłopoty dla kogoś obcego.

– To bez znaczenia. Na szczęście nie wyglądasz wcale gorzej przez tę nieprzyjemną przygodę.

– To za sprawą cudu łaźni – bagatelizował Papas. – Nawet trup wyglądałby jak żywy po łaźni parowej, zanurzeniu się w basenie, masażu i olejkach.

Uśmiechnęła się i odwróciła w stronę gości.

– Chodźcie, przedstawię was.

Poszli za nią. Elisza czuł ulgę, że trudna chwila minęła tak łatwo, choć był zawiedziony, że tak nieodpowiednio wyraził swoją wdzięczność.

Siedzący na krzesłach i spoczywający na sofach mężczyźni i kobiety patrzyli z wyczekiwaniem na zbliżającą się Manto i jej dwóch towarzyszy.

– Znacie już Papasa, – powiedziała – a teraz chcę wam przedstawić kogoś nowego w Antiochii. Elisza przybył z Palestyny całkiem niedawno. To jest Kajusz Juliusz Sewerus, dowódca Czwartego Legionu Scytyjskiego i jego córka Lukrecja. A to Serwiusz Atiliusz Kwadratus, kwestor Syrii i jego zona Parsifae. Antyfanesa, jedynego kawalera wśród nas, już poznałeś.

– Przykro mi, – pospieszył z zapewnieniami Kwadratus wśród chóru powitań – z powodu niezbyt gościnnego powitania w naszej prowincji. Manto zrelacjonowała mi wczoraj cały incydent. Ale też przyjmij wyrazy radości z powodu jego szczęśliwego zakończenia.

– Chciałbym by już można mi było gratulować. – uśmiechnął się Elisza dla przykrycia nerwowości wywołanej przypomnieniem Kwestora. – Niestety nie jestem jeszcze całkiem wolny od tej nieprzyjemnej sprawy. I wcale nie jestem pewien ostatecznego wyniku.

– A zatem, – zauważył Rzymianin z krzywym uśmiechem na twarzy – czeka cię jeszcze proces. Jednak nie martwiłbym się zbytnio. Z Manto jako sojuszniczką i z pomocą przyjaciół…

– Dajmy temu spokój. – przerwała Manto. – Nie mówmy o przykrych incydentach. Panowie – zwróciła się do nowo przybyłych wskazując gestem wolne miejsca – poczujcie się swobodnie.

Spoczywając na wygodnych sofach, Elisza i Papas sączyli mrożone napoje podawane przez bezszelestnie pojawiających się i znikających niewolników. Znużenie i troska opuściły Eliszą, kiedy się przysłuchiwał przypadkowym rozmowom innych gości i bez celu obserwował grę świateł i cieni wokół.

Środek dziedzińca był tak jasny, jak skąpana w słońcu ulica. Kwadrat nieba, widoczny przez otwór w dachu, był oślepiająco błękitny. Podpierające go wysmukłe kolumny miały tło z białego ognia. W płytkim basenie znajdującym się bezpośrednio pod otworem słońce odbijało się oślepiająco. Nawet marmurowa Afrodyta, stojąca w środku fontanny połyskiwała ciepło i to mimo swojej nagości i wypływających z niej cienkich nitek wody.

Ale tam, gdzie spoczywali, w narożniku podcieni, panował chłód przeniknięty wonią kwiatów i przyjemną wilgocią. Co i raz rozbrzmiewał śpiew ptaka w klatce. A kiedy powiew kołysał gałęziami i promienie słońca dotykały jej włosów i oszałamiająco kolorowej szaty, Manto wyglądała jak odlana z czystego złota.

Ale nawet kiedy się odprężali, Manto niedostrzegalnie sterowała ich rozmową od trywialnych tematów w stronę dyspkusji o literaturze. I już po chwili słuchali z uwagą Antyfanesa, który z widocznie niewyczerpanych zasobów pamięci cytował fragmenty poezji i prozy, o które go prosiła.

– Jeszcze jedną. – zażądała, gdy retor zdawał się kończyć – Moją ulubioną mowę eubejską Diona z Prusy.

Poza dźwiękiem jego głosu i cichych kroków sługi napełniającego kielichy winem, cały dziedziniec był pogrążony w ciszy. Ze zmysłami wyostrzonymi panującą ciszą i wspaniałą sztuką jego wymowy przeżywali raczej niż słuchali historii, którą przed nimi rozwinął., Ocalony z katastrofy statku u wybrzeży Grecji wpływowy i wykształcony człowiek znajduje schronienie w odciętym od świata domostwie u rodziny ubogich wieśniaków. Na początku lituje się nad gospodarzami ze względu na ich ubóstwo. Ale z czasem zaczyna dostrzegać, że w tej chacie jest wszystko, czego potrzeba do szczęścia: proste, ale pożywne jedzenie, ochrona przed żywiołami, spontaniczna pobożność, a ponad wszystko wzajemna miłość i harmonia. W końcu wraca do wielkich miast z ich jałowymi rozkoszami, świadom, że spokój i harmonia panują zawsze poza ich ograniczeniami.

Kiedy Antypates skończył, słońce nie było już wysoko. Niebo straciło swój blask. Manto westchnęła cicho, przerywając czar, który ich ogarnął.

– Och, – powiedziała – takie życie powinniśmy wieść. Gdybyśmy tylko mieli odwagę…

– Zastanawiam się, – rzekł Papas – czy rzeczywiście chcielibyśmy żyć tak, jak ci rolnicy. To znaczy z przeciekającymi dachami, w smrodzie zwierząt, kiepskich butach powodujących odciski, szorstkich ubraniach, niezmiennych posiłkach z niedopieczonego chleba i jarzyn, z rzadka urozmaicanych kawałkiem łykowatego, wędzonego mięsa. Żadnych łaźni, żadnych teatrów, w dodatku bez służących. Odpowiedź, jak mniemam, jest w tym, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. To wszystko wygląda bardzo atrakcyjnie – ale z daleka.

Wpatrując się w fontannę i tak poruszony tym, co usłyszał, że przez chwilę zapomniał o wszystkim innym, Elisza przerwał milczenie.

– To nie tylko to. Dawniej ludzie znajdowali spełnienie swoich marzeń w otaczającej ich rzeczywistości. My tego nie potrafimy. Dlatego tworzymy sobie, każdy z nas, światy wyobrażone, do których możemy uciec. Z naszych własnych potrzeb i nadajemy im blask…

Podniósł głowę by zobaczyć ich reakcję i natychmiast spostrzegł uśmiech na twarzy Manto. Zaczerwienił się i raptownie przerwał.

– Mów, – zachęcała – to bardzo ciekawe spostrzeżenie, ale on nie był w stanie ciągnąć dalej.

Obserwowała go uważnie, a jej oczy pociemniały.

– W takim razie dobrze. Gdybyśmy dalej pociągnęli ten melancholijny wątek, moglibyśmy sobie nawzajem zepsuć humory na cały dzień, zupełnie jak w tym opisanym przez Herodota zwyczaju, według którego gospodarz na koniec bankietu pokazuje gościom szkielet żeby nie czuli się zbytnio zadowoleni z siebie.

Następnie potoczyły się nieznaczące rozmowy, a Elisza nie znalazł okazji by w nich uczestniczyć. Ale ku swojemu zaskoczeniu czuł się przyjemnie wyróżniony pochwałą Manto. Odchylił się na sofie i patrzał na nią, wpierw niewidzącym wzrokiem, ale następnie bardzo wyraźnie. Jak bardzo podobna była do Brurii, a zarazem jakże inna. Obie kobiety były żywe, wyczulone, błyskotliwe. Ale wdzięk jednej był delikatny, niewymuszony, niemal powstrzymywany, podczas gdy drugiej bujny, wspaniały, jawnie prowokacyjny. Pełen tęsknoty za Brurią, odwrócił oczy od Manto i zaczął się wpatrywać w fontannę aż jego myśli i uczucia zapadły się w na wpół hipnotyczną kontemplację świateł migocących an powierzchni wody.

Powrót do spisu treści

Rozdział III

Biura Pompejana zajmowały cały parter pałacu, który niegdyś był czyjąś rezydencją. W atrium, teraz zmienionym w poczekalnię, tłum klientów, wśród nich Elisza i Papas, oczekiwał na przyjęcie. W przyległych pokojach niewolnicy kopiowali dokumenty, uczniowie pochylali się nad zwojami.

Trzy razy napełniono klepsydrę wodną odmierzającą po pół godziny zanim woźny wprowadził Eliszę i Papasa do gabinetu wybitnego adwokata. Ale nawet wtedy zastali go głęboko pogrążonego w rozmowie z dwoma mężczyznami. Nie przerywając, pozdrowił ich gestem i machnięciem ręki wskazał ustawione pod ścianą krzesła.

Pompejan był niedużym, wysuszonym mężczyzną, , lekko podstarzałym. Siwiejące włosy miał w nieładzie, togę wygniecioną i z pozoru nie sprawiał zbyt wielkiego wrażenia. Ale jego oczy błyszczały inteligencją, mówił wprost i przenikliwie.

Po chwili podniósł się w geście pożegnania mężczyzn, z którymi konferował. Niechętnie wstali i podążyli za nim w stronę drzwi, gdzie zatrzymali go jeszcze na końcową wymianę uprzejmości, po czym ukłonili się i wyszli.

– A teraz, Papas, Elisza – powiedział żywo Pompejan zwracając się ku nim – przejdźmy do naszych interesów. Mam kopię tego pisma, które przyszło z Palestyny. Chciałbym żebyście je zobaczyli zanim ustalimy linię obrony.

Sięgnął do leżącego na podłodze cylindrycznego futerału i wyciągnął z niego zwój, który podał Eliszy.

– Nasze opcje są takie – ciągnął podczas gdy Elisza przeglądał pismo. – Możemy utrzymywać, że władze żydowskie nie mają prawa żądać ekstradycji. Szczerze mówiąc, niechętnie poszedłbym tą drogą. Nasze sądy stosują politykę wspierania władzy lokalnej. Możemy też zgromadzić dowody, że twoją zbrodnią było jedynie odstępstwo od żydowskiej doktryny religijnej, a nie otwarte występowanie przeciwko niej, tak jak mówiłeś Klarusowi. Ale ja też nie jestem zbytnio przekonany do takiego podejścia… Co to? – przerwał nagle.

Elisza zerwał się na równe nogi. Jego oczy błyszczały, na twarzy zagościł triumfalny uśmiech.

– Papas, popatrz – wykrzyknął podając dokument przyjacielowi – Czytaj! Cała ta rzecz to hucpa! Powinienem był wiedzieć, że ani Jozue, ani Gamliel, ani większość z nich nigdy się nie poniży do…

– Może – przerwał sucho Pompejan – będziesz tak uprzejmy i mi wyjaśnisz…

– Podpisy! – Elisza wyrwał zwój Papasowi pokazując go prawnikowi, wskazując drżącym palcem na skopiowane pod nim pieczęcie. „Abba, Rektor Akademii w Cezarei”, „Szraga, Lewita, student Sanhedrynu” i tak dalej… To jasne, co się stało. Moi wrogowie próbowali skłonić Sanhedryn do domagania się mojej ekstradycji. A kiedy się nie udało, wypichcili dokument wyglądający na oficjalny, dołączyli podpisy, jakie udało im się zgromadzić, opatrując je tytułami, które by zrobiły wrażenie na ludziach nieobznajomionych z żydowskimi sprawami.

– Powoli – uspokajał prawnik – Zdaje się, że rozumiem, ale chciałbym mieć pełną jasność… – To bardzo proste. – wyjaśnił Elisza, zmuszając się do jasnych sformułowań – Żaden dokument Sanhedrynu nie jest oficjalny, jeśli nie ma podpisów i pieczęci Nasiego – przewodniczącego Sanhedrynu, Patriarchy, oraz zastępcy przewodniczącego. Otóż nie ma tu imion Gamliela, ani Tarfona, ani Eleazara. Cała lista zawiera nie więcej niż dwóch lub trzech członków Sanhedrynu, do tego spośród najmniej znanych i najmniej reprezentatywnych.

– A zatem twierdzisz – dopytywał podniecony Pompejan – że legalne władze narodu żydowskiego nie mają z tym nic wspólnego.

– Dokładnie.

– To wspaniale – wykrzyknął prawnik. – Teraz jesteśmy w niepodważalnej sytuacji. Sprawa przeciwko tobie nie istnieje. Za to mamy ludzi, którzy wysmażyli ten dokument dokładnie tam, gdzie trzeba. Jutro idziemy przed Klarusa i wnosimy przeciw nim sprawę o fałszywe oskarżenie. Zostaną aresztowani, sprowadzeni tutaj na proces…

– O nie – wycofywał się Elisza – tego nie chciałbym.

– Nie chcesz tego? – wtórował Pompejan z niesmakiem – przecież atak jest najlepszą obroną.

– Być może – niechętnie zgodził się Elisza – Ale ja nie chcę zemsty. Chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju. Kiedy opuszczłem Palestynę, przysięgłem sobie, że skończyłem z moimi dawnymi współpracownikami. Perspektywa stawania z nimi twarzą w twarz napawa mnie wstrętem.

– Ale – nalegał prawnik – jeśli posłuchasz mojej rady, fortuna się odwróci. Ciężar dowodu zostanie z ciebie zdjęty i spocznie na twoich oskarżycielach. Inaczej będziesz musiał sam przygotować i przedstawić świadectwo.

– W takim razie niech tak będzie.

– Jak uważasz – ustąpił Pompejan – Nie jest to sposób, który bym wybrał, ale skoro nalegasz, masz tylko jedną drogę. Musisz napisać do przewodniczącego Sanhedrynu list z prośbą o oświadczenie, podpisane i z pieczęcią, że Najwyższy Trybunał nie jest zainteresowany twoją ekstradycją.

– Ale – zacukał się Elisza – to niemożliwe. Nie odpowie na żadną korespondencję ode mnie.

– To jedź do Palestyny i załatw to osobiście.

– Równie niemożliwe. Jestem ekskomunikowany. Żaden Żyd nie może odezwać się do mnie.

– Zatem jak zdobędziemy dowody, których potrzebujemy?

– To moja sprawa – zgłosił się Papas. – Niekoniecznie jestem w łaskach u rabinów, zatem list ode mnie może zostać zlekceważony. Ale często podróżuję do Palestyny. Jestem pewien, że nie odmówią mojej prośbie.

– Zrobiłbyś to? – Elisza wymamrotał z wdzięcznością.

– Oczywiście, ale – zawahał się Papas – Chciałbym, jeśli to możliwe, odłożyć podróż na jakiś tydzień. Prowadzę interes związany z arabskimi przyprawami i pachnidłami i powinienem być pod ręką by chronić moje inwestycje. Czy będzie dużym problemem jeśli nieco odłożę mój wyjazd?

– Przypuszczam, że nie – upewnił go Pompejan. – Jestem prawie pewien, że Klarus zgodzi się na odłożenie. Sądy są dosyć łagodne w tym zakresie.

– A ty nie będziesz miał mi za złe? – Papas spytał przyjaciela.

– Jasne, że nie – natychmiast odpowiedział Elisza skrzętnie ukrywając zawód.

Ostatni rozwój wypadków okazał się sprzyjający i Pompejan zdawał się pewien wyniku. Ale działanie prawa bywa nieprzewidywalne. Elisza spodziewał się, że nie zazna spokoju dopóki cała rzecz nie będzie ostatecznie i nieodwołalnie zamknięta. Perspektywa, jaka się przed nim otwierała, być może miesięcy niepewności, nie była zachęcająca. Wszelako Papas okazał się bardziej wielkoduszny niźli Elisza miał prawo oczekiwać.

– Nie wolno ci opuszczać Antiochii – nalegał – chyba, że chciałbyś wyjechać na zawsze.

– Chyba żeby – dodał Pompejan odprowadzając ich do drzwi – wynikły niespodziewane trudności z przełożeniem procesu. Jeśli nie usłyszysz ode mnie inaczej do jutra wieczór, możesz czuś się swobodnie.

Z tymi słowy doprowadził ich do wyjścia i pożegnał z ukłonem.

Interes Papasa z arabskimi pachnidłami okazał się bardziej skomplikowany niż przewidywał. Przypadek sprawił, że następnego dnia duży transport przypraw i ziół dotarł do Seleucji, portu Antiochii, powodując taki spadek cen na nie, że aby uniknąć poważnej straty Papas musiał wstrzymać się od wprowadzenia swojego towaru na rynek. Co dzień wyprawiał się na miasto w nadziei znalezienia kupca, który uwolni go od towaru za sumę równą zainwestowanej. Z każdej takiej wyprawy wracał bez sukcesu, skruszony i przepraszający. Tak więc dzień po dniu, jakby z wyrachowaną przewrotnością, jego negocjacje przeciągały się. Parę razy zdawało się, że już jest bliski zamknięcia spraw, lecz za każdym razem przeciągały je niespodziewane komplikacje.

Po dwóch tygodniach był wciąż w Antiochii, nie bardziej w stanie wyjechać z miasta niż na samym początku. Nerwy Eliszy były napięte do punktu załamania, choć starał się ukryć przed przyjacielem swą gorączkową niecierpliwość jak tylko potrafił. Papas w pełni świadomy napięcia, starał się wynajdować mu zajęcia, które odwracałyby jego uwagę.

Kiedy Elisza przyjechał do Syrii, poobijany i obolały po przejściach w Palestynie, Papas celowo wrzucił go w sam środek życia społecznego. Teraz, chcąc nawet bardziej odwrócić jego uwagę, wypełniał mu każdą minutę rozmaitymi rozrywkami, wykładami i spotkaniami, wizytami w łaźni, gimnazjach i teatrach. Było to tym łatwiejsze, że Elisza fascynował spotykających go ludzi; ten myślący, powściągliwy, romantyczny z wyglądu i pochodzenia obcokrajowiec niemal od razu ich ujmował. Skutek był taki, że nie brakowało im zaproszeń na uczty i nigdy nie byli w kłopocie, jak spędzić wieczór. Jednak jakby nie był przyjemny ten ciąg obiadów i przyjęć, Elisza poczuł głęboką ulgę kiedy, wreszcie uwolniony od nieszczęsnego interesu, Papas wyruszył do Palestyny.

Spodziewali się, że na podróż powinno mu wystarczyć dwadzieścia dni. Jednak kiedy bez wieści od Papasa upływały tygodnie, Elisza zaczął się niepokoić. Zaczął odmawiać zaproszeń od nowych znajomych, którym polecił go Papas przed swoim wyjazdem. Zamknął się w swoim mieszkaniu. Spędzał pełne niepokoju godziny na przypadkowych lekturach, ponurych spekulacjach, co też mogło się przytrafić wysłannikowi, i niewesołych rozważaniach na temat przyszłości. Nie pocieszyła go też krótka i niejasna wiadomość, jaką otrzymał po miesiącu. Dostarczona przez podróżującego dla przyjemności kupca z Palestyny, stwierdzała, że Papas dotarł bezpiecznie do celu i w chwili wysyłania listu był w dobrym zdrowiu. Stwierdzała, że już podjął starania uzyskania od Sanhedrynu potrzebnego pisma, ale zaszły jakieś trudności, których natury pismo nie wyjaśniało. Uwolniony od troski o stan zdrowia Papasa, Elisza miał teraz dodatkowy powód by martwić się o siebie.

Tymczasem Pompejan ścigał go bezlitośnie. Przypominał o konieczności pośpiechu, słuchał z irytacją tłumaczeń o bezsilności i surowo ostrzegł o niebezpieczeństwie dalszego opóźniania.

– W końcu stało się – poinformował Eliszę, którego pilnie wezwał do swojego biura. Papasa nie było już przez ponad dwa miesiące. – Dziś rano Klarus odmówił mojej prośbie o kolejną zwłokę. Pojutrze wyda decyzję i wyznaczy sędziego do prowadzenia sprawy.

– Ale czy nie wyjaśniłeś?…

– Ma dość wymówek. Powiedział mi wprost, że był aż nazbyt łagodny w stosunku do nas i że mieliśmy aż nadto czasu żeby zgromadzić potrzebne dowody. W rzeczy samej, zasugerował, że nie mając dobrych podstaw, próbujemy sztuczek by odswlec rzecz tak długo, jak to możliwe.

– No to wszystko stracone – stwierdził Elisza z rezygnacją.

– Nie, wciąż jest sposób.

Elisza spojrzał pytająco.

– Klarus może odmówić mojej prośbie – mówił Pompejan – ale mało prawdopodobne, żeby nie uległ perswazji Manto. Jeśli przekonasz ją by jeszcze raz wstawiła się za tobą, nasz problem zostanie rozwiązany. Papas powinien wrócić lada dzień. Musimy na to liczyć, to jedyna nasza szansa na sukces.

Następnego dnia w południe Elisza zapukał do domu Manto.

– Zapytaj panią – powiedział odźwiernemu, który przyjął go w przedsionku – czy przyjmie Eliszę.

Czekając na powrót sługi przysposabiał się na rozmowę. Nigdy nie było mu łatwo prosić o pomoc, nawet najbliższych przyjaciół. Było to specjalnie trudne w przypadku tej kobiety, która choć byli sobie prawie obcy, już oddała mu niezasłużoną przysługę. Gdyby miał inną możliwość niźli zwrócenie się do niej, wybrałby ją bez wahania. Aje Pompejan dał mu do zrozumienia z czałkowitą jasnością, że Manto była jego jedynym i ostatnim ratunkiem.

– Pani przyjmie cię w galerii – poinformował go odźwierny odbierając od niego płaszcz. – To tędy.

Manto przyjęła go w niewielkiej izbie wyłożonej lśniącą mozaiką i z żywymi freskami i malunkami na ścianach, Siedziała w krześle z wysokim oparciem, wokół ramion miała zielony wełniany szal, wielka kudłata skóra zarzucona na nogi. Spowijał ją podmuch wczesnej jesieni, a obok niej piecyk na węgiel drzewny strzelał iskrami.

– Co za niespodzianka – przywitała go wesoło, odkładając na bok haft, nad którym pracowała. – Byłam już w strachu, że nigdy już mnie nie odwiedzisz – przynajmniej bez oficjalnego zaproszenia.

Zaambarasowany tym powitaniem, uśmiechnął się niepewnie i usiadł na krześle, które mu wskazała. Przez parę minut mówiła żywo, próbując go ośmielić. Ale to on czuł się niepewnie wobec niej podczas poprzednich spotkań, a teraz był zbyt przejęty prośbą, którą musiał jej przedstawić by swobodnie odpowiadać. Nie potrafił też dłużej utrzymywać jej w nieświadomości co do powodu swojej wizyty. Ze smutkiem zaczął:

– Chciałbym żeby to było prawdą, że przyszedłem jedynie po to, by cię odwiedzić.

– Tak? – spytała dodając mu odwagi, gdy przerwał wyraźnie zmieszany.

– Prawda jest taka – powiedział z wahaniem – że przyszedłem prosić cię o pomoc… byłaś tak dobra za pierwszym razem… a teraz…

 Zacinając się opisał swoją sytuację prawną i potrzebę jej dalszej pomocy.

– A zatem – przewidując jego prośbę oszczędziła mu jej wypowiedzenie – Pompejan chce bym się wstawiła u Klarusa.

– Tylko, że – poprawił ją – to nie Pompejan cię prosi, ale ja.

– Zatem masz to u mnie i jestem pewna, że Klarus mi nie odmówi.

– Nawet sobie nie wyobrażasz – wymamrotał niepewnie, odwracając oczy – jak bardzo ci będę wdzięczny…

Spojrzała na niego pytająco, pionowa bruzda ciekawości przecięła jej czoło.

– Czemu jesteś wobec mnie taki skrępowany? – zapytała nagle.

– Wcale nie – zaprotestował.

– Przecież jesteś, i to nie tylko teraz, co zrozumiałe, ale przy innych okazjach też.

Zły na samego siebie, że tak trudno mu się wysłowić, wybuchnął – Widzisz, tam gdzie mnie wychowano, to, że mężczyzna jest sam na sam z obcą kobietą uważane jest za niestosowne.

– A więc to to – zdziwiła się – a zatem uważasz moje towarzystwo jest dla ciebie przykre.

– Wprost przeciwnie – odważył się. – Jest aż nazbyt przyjemne.

Zaśmiała się cicho.

– Obawiam się, że nie masz zbytniej praktyki w prawieniu komplementów. Brak ci swobody, odrobiny insynuacji, która jest niezbędnym składnikiem pochlebstwa wobec kobiety.

Elisza odprężył się nieco i się uśmiechnął.

– Obawiam się, że tego również zapomnieli mnie nauczyć.

Uchwyciła się powtórnej wzmianki o jego wczesnej młodości.

– Nigdy cię nie zapytałam o twoją przeszłość i przyczyny twoich obecnych trudności, zawsze miałam nadzieję, że sam mi powiesz. Czy nie?

Wyraz niesmaku zagościł mu na twarzy na myśl o grzebaniu w przeszłości, którą najchętniej by pochował.

– Czasami – zasugerowała – wyniesienie czegoś na światło dzienne łagodzi ból wspomnień.

Nie wydawało mu się to prawdopodobne. Ale czując, że winien był jej wyjaśnienia, rozpoczął opowieść o swoim życiu w Palestynie i co go tam spotkało. Na początku mówił bezładnie, opowiadając o osobach i wydarzeniach bez objaśniania ich tożsamości i znaczeń. Więc niepostrzeżenie, tak by nie czuł, że mu się przerywa, wyciągała z niego objaśnienia i wiodła go od stosunkowo niedawnych zdarzeń od których rozpoczął, do tego, co leżało u ich podstaw. Kiedy opisywał najwcześniejsze wspomnienia dzieciństwa ucichła i słuchała bez ruchu. W miarę jak mówił, opadło z niego uczucie skrępowania. Zapomniał o wszystkim oprócz doświadczeń, które przeżywał na powrót. Z wielką intensywnością odtwarzał sceny i wydarzenia, jak też uczucia nadziei, porażki i goryczy, które wciąż go przenikały.

– I oto jestem – zakończył – heretyk, wyrzutek z mojej własnej społeczności. Wkrótce mogę im być odesłany wbrew mojej woli. Tu, w Syrii szukam tego, czego nie mogłem znaleźć w Palestynie.

Obrazy, które dopiero co wywołał, odpłynęły od niego. Nagle zdał sobie sprawę z otoczenia, w którym się znajdował, z tego, że dla lepszego skupienia zaczął chodzić po pokoju, z jej oczu teraz bardzo intensywnie zielonych, skoncentrowanych na nim.

– Musiałem cię na śmierć zanudzić – powiedział.

– Zanudzić? – odparła. – O nie, masz jedną cechę, tu w Antiochii bardzo rzadką. Szczerość. Poza tym, twoja historia jest fascynująca.  Spotykając kogoś obcego nigdy nie wiemy jakie miał przeżycia. Przypuszczam, że każdy z nas jest trochę jak Odyseusz, człowiek długich wędrówek i wielu prac, nawet ci z pozoru najzwyczajniejsi i najbardziej banalni. Nie jest też tak, że się nie spodziewałam po tobie jakiś niezwykłych przeżyć. I raczej nie byłoby w porządku nazwanie ciebie nieatrakcyjnym. Przeciwnie… Ale tym, czego wciąż nie rozumiem – powiedziała prędko aby zapobiec powrotowi jego skrępowania – jest czego szukasz? Co chciałbyś tutaj znaleźć?

– Szukam pewności – odpowiedział po prostu.

– Ale jakiej pewności?

– Pewności w odniesieniu do świata, to przede wszystkim. Czy jest Bóg, który nim kieruje, czy też jest tylko brutalny przypadek? A jeśli jest Bóg, to jaka jest jego natura? Pewności jak powinien zachowywać się człowiek. Czy jest dobro i zło, i na czym polegają? Widzisz, jestem jednym z tych nieszczęśników, których nie sposób zadowolić przypuszczeniami.

– Chyba muszę być głupia – powiedziała przepraszająca – ale wciąż nie rozumiem.

– Pozwól, że powiem tak. Czy znasz „Elementy geometrii” Euklidesa?

Skinęła głową.

– Pamiętasz, że wszystkie twierdzenia są udowadniane za pomocą ścisłej logiki?

– Tak, oczywiście.

– No więc to jest, co ja chcę osiągnąć, podążając drogą Euklidesa, tylko nie z punktami, liniami i trójkątami, ale w wielkim obszarze ludzkich wierzeń i zasad. Jeśli metodę Euklidesa można z powodzeniem zastosować do rzeczy związanych z religią, filozofią i moralnością, to jakie będą wyniki. Zamiast doktryn przyjmowanych na zasadzie ślepej wiary albo przypuszczeń, ludzkość będzie dysponować systemem dowodów, do których będzie można mieć pełne zaufanie. Będziemy na zawsze wiedzieć, że rzeczywistość jest taka a taka i że musimy działać tak, a nie inaczej.

– Ale – oponowała – co, jeśli ostateczne dowody w twojej geometrii myśli i działań – myślę, ze można to tak nazwać – przyniosą rozczarowanie? Przypuśćmy, że udowadnianie wszystkich kolejnych kroków doprowadzi cię do konkluzji, że nie ma ani bogów, ani nieśmiertelnej duszy, że nie ma też czegoś takiego jak prawość czy cnota. Co wtedy?

– W takim razie – odpowiedział bez wahania – im wcześniej to wiemy, tym lepiej. Przynajmniej nie będziemy się dłużej oszukiwać. Rozumiesz mnie?

Patrzał na nią w napięciu. Jakoś stało się dla niego ważne, żeby rozumiała.

– Tak – odpowiedziała. –To wspaniała myśl. Ale czemu metoda Euklidesa, a nie inna?

– Bo to jedyna metoda, w której zaczyna się od przesłanek tak oczywistych, ze nie mogą być podważone i zdąża do wniosków, które są tak samo niepodważalne. W takim przedsięwzięciu, jak moje wszystko zależy od metody.

– Ale czemu musiałeś przez to wyjechać z Palestyny? Nie mogłeś tam opracować swojego systemu?

W podnieceniu zaczął znów krążyć po pokoju. Słysząc jej pytanie przystanął i stał bez ruchu dopóki nie odpowiedział.

– Musiałem wyjechać z Palestyny. Po pierwsze dlatego, że moi rodacy hołubią zamknięty system wierzeń, które każdy Żyd musi przyjmować bez żadnych wątpliwości. Przez wiele lat ich doktryna była też moją, a kiedy zacząłem wątpić, próbowałem wynajdować argumenty na jej poparcie. Ale tego nie da się tak zrobić, że najpierw jest konkluzja, a dopiero potem jej przesłanki. To jakby próbować budować piętra bez położenie fundamentów. Cała konstrukcja się zawaliła. Dla moich rodaków odstępstwo nie jest rzeczą małego znaczenia, którą można tolerować. Ich wrogość sprawiła, że pozostawanie gdzie byłem stało się dla mnie niemożliwe. Poza tym, jeśli mam zamiar spróbować, muszę się nauczyć filozofii. A poza takimi miastami jak Aleksandria czy Ateny, Antiochia jest najlepszym miejscem.

– A zatem – stwierdziła – przyjechałeś tu studiować filozofię.

– Niestety, – powiedział z żalem – nawet coś więcej. Wpierw muszę się czegoś dowiedzieć o naukach ścisłych. A moja znajomość języka i literatury greckiej pozostawiają wiele do życzenia. Doświadczenie mnie nauczyło, że znim się weźmie do pracy rzemieślnik musi opanować narzędzia. W gruncie rzeczy muszę rozpocząć moją edukację od samego początku.

– Ale to zajmie ci lata!

– No to co? – uśmiechnął się blado Elisza. – Nie ma powodu się śpieszyć. W tej chwili moim głównym problemem jest jak wyplątać się z tego procesu. Jeśli przegram, zabiorą mnie z powrotem do Palestyny. Wtedy wszystko stracone. Dlatego twoja pomoc jest dla mnie tak ważna. Bez niej nie mógłbym zapobiec katastrofie. Ale nawet z nią mam obawy. Jakie szanse przed jakimkolwiek sądem ma samotna jednostka, nawet z pomocą możnego sprzymierzeńca, przeciwko żądaniom całego ludu?

– To brzmi dosyć beznadziejnie, kiedy w ten sposób przedstawiasz sprawę, zwłaszcza, że wiem aż nazbyt dobrze, że przeceniasz moje wpływy. Ale jesteś obiektywny. Nie doceniasz prawa rzymskiego. Mniej się obawiam nacisków politycznych niż tego, czy twoja sprawa jest wystarczająco mocna. Jeśli możesz mnie w tym upewnić, jestem przekonana, że jesteś całkiem bezpieczny, niezależnie od tego, kto występuje przeciw tobie.

– Chciałbym bardzo – powątpiewał Elisza– podzielać twoje zaufanie do rzymskich sędziów.

– Są między nimi głupcy – przyznala Manto – a zdarzają się i łajdacy. Nie zaprzeczę też, że czasami ulegają względom doraźnych korzyści. Ale na ogół starają się, by sprawiedliwości stało się zadość. I czasami wykazują godny podziwu upór w obronie zasad albo osób. To jest zdumiewający system rządów, który miasto w Italii wymyśliło i narzuciło światu. Znam go zbyt dobrze by nie mieć dla niego szacunku.

– Twój podziw dla imperium zdumiewa mnie – powiedział wolno Elisza – Jest tak przeciwny temu, co ja myślę i co sądzę, że jest opinią większości myślących ludzi. Zawsze uważałem, a mówiąc ściślej, nauczono mnie, by uważać Rzym za wielkiego prześladowcę ludzkości. Trudno mi o tym myśleć inaczej.

– Sam zobaczysz, – powiedziała z wielką pewnością i całkowitą szczerością – kiedy będziesz miał okazję zobaczyć ten system w działaniu. Jestem pewna, że twoja własna sprawa będzie dowodem na mój punkt widzenia.

Uśmiechnął się na jej sprytne, ogólnikowe pocieszenie.

– Kiedyś – zażartował – odpowiedziałbym na to, co powiedziałaś, „Amen, niech to się stanie wolą Boga”.

Odwdzięczyła mu się uśmiechem i ponagliła – Ale odeszliśmy od tematu. Nie mogę się doczekać żebyś powiedział co osiągnąłeś od przyjazdu do Antiochii.

– Nic – westchną z żalem. – Brakowało mi nawet woli żeby poszukać mieszkania, nawet już nie wspominając o poważnych studiach. Ogarnął mnie jakby paraliż uniemożliwiający myślenie o czymkolwiek innym oprócz pewnego dokumentu z Palestyny, którego przyjście bardzo się opóźnia. Kiedy już będę miał go w ręku, zrobię pierwszy krok zatrudniając kompetentnego instruktora gramatyki i retoryki.

– Ależ nie powinieneś tego odkładać. – ponagliła go natychmiast – Powinieneś zacząć od razu, bo najważniejszy jest twój spokój ducha. Jeżeli nie wypełnisz swojego czasu pracą, oszalejesz od czekania. Poza tym, nie musisz daleko szukać nauczyciela. W Antiochii nie ma nikogo lepszego niż Antyfanes. Z przyjemnością porozmawiam z nim o tobie, jeśli mi pozwolisz.

Na początku ich rozmowy był zbyt rozkojarzony, zaś potem nazbyt przejęty rozmową i tak wdzięczny za jej gotowość pomocy, że nawet nie zwrócił uwagi na jej wdzięk. Ale teraz, kiedy siedziała lekko pochylona, patrząc na niego swoimi uwodzicielskimi, bardzo jasnymi oczami, z policzkami zarumienionymi i ustami wciąż półotwartymi po ostatnim słowie, tak, że błyszczały jej białe, równe zęby, świadomość tego, jaka jest piękna wreszcie do niego dotarła i przesłoniła wszystko inne w jego świadomości. Przyglądając się jej z zachwytem na moment zapomniał, że czeka na jego odpowiedź. Kiedy się wreszcie odezwał, w jego zduszonym głosie słychać było wahanie.

– Zrobiłabyś dla mnie także i to?

– Z przyjemnością, ale pod jednym warunkiem.

Spojrzał na nią pytająco.

– Musisz mi obiecać, że od czasu do czasu będziesz mnie odwiedzać żeby zdać sprawę z postępów.

Roześmiał się z ulgą i powiedział – Z największą przyjemnością.

Powrót do spisu treści

Rozdział IV

Manto bez zwłoki wywiązała się z obu obietnic. Od Klarusa uzyskała odroczenie postępowania przeciwko Eliszy i umówiła go z Antyfanesem. Dwa dni po swojej wizycie u niej siedział w gabinecie retora obserwując, jak naucza studenta i czekając na koniec lekcji. Student, niezbyt rozgarnięty, kanciasty młodzian odczytywał fragment dramatu, wygłaszając jego podniosłe, akcentowane wersy bezbarwnym, monotonnym głosem. Przez stół między nimi nauczyciel od czasu do czasu przerywał mu, poprawiając wymowę, co chłopiec mechanicznie powtarzał, bądź dając wyjaśnienia, których, mimo ich całej prostoty, zdawał się w ogóle nie rozumieć.

Kiedy lekcja dobiegła końca, na znak nauczyciela, że może odejść, uczeń natychmiast wstał, wrzucił do torby zwoje i z byle jakim do widzenia wyszedł z izby, w pośpiechu zapominając  zamknąć za sobą drzwi. Z westchnieniem na poły zniecierpliwienia, na poły ulgi Antyfanes wstał.

– Takie to życie nauczyciela…

– Jak ty to wytrzymujesz?

Ode drzwi Antyfanes spojrzał przez ramię i i uśmiechnął się blado – Czasami to jest upiorne, ale jakoś trzeba żyć.

– Ale to się nie zgadza z tym, co o tobie słyszałem. Zewsząd chwalą cię jako jednego z najbardziej utalentowanych literatów w Antiochii, a znajduję cię udzielającego lekcji głupawym młodzieńcom. Z pewnością muszą być dostępne dla ciebie inne, mniej wyczerpujące sposoby zarabiania na życie. 

– Nie za bardzo – wyjaśnił retor i wrócił do stołu. – Profesja wykładowcy przynosi niezbyt wiele pieniędzy, ale pisanie jeszcze mniej. Ile można zarobić na mowie czy nawet całej książce jeśli byle skryba-niewolnik może ją skopiować na sprzedaż? A jeśli chodzi o stypendia patronów, nie, dziękuję. Wolę się nie kłaniać lada jakiemu ignoramusowi. Poza tym dobrzy bogowie od czasu do czasu przysyłają mi bystrych, inspirujących studentów, uczenie których to czysta przyjemność. Co przywodzi mi na myśl to, co Manto opowiadała mi o tobie.

– To tylko trochę gramatyki – ostrzegł go Elisza. – Przynajmniej na początek. Czy możesz to zrobić?

– Zanim odpowiem, chciałbym wiedzieć trochę więcej czego chcesz.

Po raz drugi w przeciągu kilku dni Elisza nakreślił plan studiów, które sobie zamierzył.

– A więc – podsumował Antyfanes, kiedy Elisza skończył – tym czego naprawdę chcesz jest kompletny kurs naszej kultury we wszelkich jej aspektach, łącznie z podstawami greckiej i łacińskiej gramatyki i retoryki, jako wprowadzenie do filozofii. Mój drogi, czy naprawdę zdajesz sobie sprawę jak długo to ci zajmie?

– Nigdzie się nie śpieszę – poinformował go Elisza, podobnie jak wcześniej Manto – poza tym, żeby wreszcie zacząć. Nie dam się odwieść od mojego zamysłu.

– O nie, – sprzeciwił się Antyfanes. – nie mam zamiaru cię odwodzić. Przeciwnie, jestem podekscytowany perspektywą twojego studiowania ze mną. Oczywiście, ja też mam ograniczenia. Nauki przyrodnicze i filozofia to nie moje dziedziny. Ale uczenia cię gramatyki, retoryki i literatury z przyjemnością się podejmę.

– Zatem wszystko jest załatwione, to jest poza sprawą wynagrodzenia…

– Nie przejmujmy się tym teraz – przerwał Antyfanes. – Zapłacisz mi wedle uznania.

– Na pewno nie – sprzeciwił się Elisza. – Nauczanie to twój zawód. Oczywiście masz prawo do co najmniej normalnej stawki.

– Ale właśnie o to chodzi, za tego typu nauczanie nie ma normalnych stawek.

Ale Elisza nalegał i po niedługich targach udało mu się namówić Antyfanesa do podania sumy.

– Dzięki bogu, mamy to załatwione – odetchnął retor z ulgą, zadowolony, że ma z głowy nieprzyjemną sprawę. – To kiedy zaczynamy?

– Dlaczego nie mielibyśmy zacząć teraz?

– Doskonale – odparł Antyfanes. – Podniósł ze stołu woskowaną tabliczkę, podał ją Eliszy i wyciągnął stylus. – Przysuń bliżej swoje krzesło i możemy się zabrać do szkicowania planu zajęć.

Kiedy tak siedzieli, Eliszę naszło bolesne wspomnienie. Przypomniał sobie Nikolausa, jak siedział z dziesięciolatkiem powtarzając rzeczowniki i czasowniki. Zarazem przyszła do niego świadomość przeznaczenia, przez lata leżącego odłogiem, a teraz mającego się spełnić.

Przez następne pół godziny obaj z Antyfanesem pracowali układając listę tematów obejmujących gramatykę grecką i łacińską, poetów epickich, lirycznych i dramatycznych, mówców, eseistów, biografów i historyków.

Kiedy skończyli, Antyfanes spojrzał na dwie tablice pokryte zapiskami.

– Muszę przyznać – zauważył – że to bohaterski program. A to dopiero początek.

– Bohaterstwo – uśmiechnął się Elisza ironicznie – zarezerwujmy dla przyszłości. Na razie zajmijmy się pierwszym punktem na liście, skromną gramatyką.

Ze zrezygnowanym wzruszeniem ramion Antyfanes zaczął grzebać w szafie i wyciągnął z niej kilka zwojów.

– Proszę – powiedział kładąc je przed Eliszą, – to są teksty, których używałem ze studentami w różnym czasie. Są nieco podniszczone, ale wciąż jeszcze czytelne. Proszę cię bardzo, przyjmij te przebrzydle rzeczy jako prezent.

– Dziękuję – powiedział Elisza. – nawet perspektywa studiowania gramatyki zdaje się przyjemna ze względu na nauczyciela.

– Uważam, że powinieneś wiedzieć, – ostrzegł Antyfanes – że nie podzielam twojego zainteresowania metafizyką i teologią.

– Tak też myślałem. – potwierdził Elisza – Przez cały czas naszej rozmowy zbierałem się na odwagę, by cię zapytać o twoje poglądy filozoficzne.

– Tak mało o tym myślałem, – odparł wolno Antyfanes – że nie bardzo wiem, co ci odpowiedzieć. Rzecz jasna nie wierzę w bogów z mitów. Co więcej, nie znam ani jednej wykształconej osoby, która wierzyłaby, za wyjątkiem stoików, którzy ich interpretują jako alegorie sił natury. Czasami chodzę na nabożeństwa w świątyniach. To są obrzędy państwowe. Społeczeństwo potrzebuje tych obchodów, więc uważam za mój obowiązek się dostosować. Jeśli chodzi o bogów filozofów, Idęę Platona, Pierwszą Przyczynę Arystotelesa, czy też Rozum Kosmiczny stoików, to trudno mi powiedzieć. Czasami, w zależności od nastroju albo ostatnio przeczytanej książki, wierzę w nie. Czasami nie. W końcu to się sprowadza do tego, że nie wiem.

– Ale czy nie uważasz, że trzeba się zdecydować: tak albo inaczej? Że trzeba mieć pewność?

– Gdybym tak myślał, zostałbym filozofem, a nie retorem.

– To według czego żyjesz?

– Według miłości do piękna. Wystarczy mi słuchać uduchowionej muzyki, czytać wzniosłą prozę i odpowiadać na kolor i wdzięk dzieł sztuki. Nigdy nie rozumiałem czemu ludziom, takim jak ty tak zależy, żeby mieć pewność co do rzeczy abstrakcyjnych, kiedy na przykład można się przyglądać jak młody człowiek rzuca dyskiem, albo kontemplować statuę wyrzeźbioną przez wielkiego artystę. Co sprawia, że jesteśmy równi. Ja uważam twoje nastawienie za równie niezrozumiałe, jak ty moje. Podoba ci się w Antiochii – zakończył nagle Antyfanes – czyż nie?

– Ogromnie!

– Jest inaczej, niż to, do czego przywykłeś?
– Nawet nie wiesz jak!

– Jak inaczej?

– Na wszelki sposób. – padła natychmiastowa odpowiedź – Przez radość, jaką dają przyjemności ciała, przez teatr, przez podziw dla piękna dla niego samego, o czym wspomniałeś. Ale to nie wszystko. Wy, Grecy macie swobodę wszystko badać, poddawać w wątpliwość, a nawet wszystkiemu zaprzeczać. Ty możesz powiedzieć, że nie wiesz, a nawet nie dbasz o to, czy Bóg istnieje czy nie. Żaden rabin nie odważyłby się tego powiedzieć w  Palestynie, na dobrą sprawę żaden Żyd. Mój lud ma swoje wierzenia i upiera się przy ich bezkrytycznej akceptacji, co jest w porządku tak długo, jak długo ktoś wierzy. Jeśli ktoś zwątpi i potrzebuje dla siebie ustalić, w co wierzy, niezbędne stają się swoboda myślenia i badań. A na nie jedynie twój świat pozwala.

– W takim razie,– spytał Antyfanes – co tak przyciąga tylu ludzi do judaizmu i jego chrześcijańskiej sekty?

–  Sądzę, że bezpieczeństwo prawdy objawionej przez Boga. Spokój ducha, jasne reguły postępowania, które oferują.

Na wspomnienie spokojnej pewności, która niegdyś była jego udziałem, Eliszę ogarnęła nostalgia. Przelotnie poczuł woń zwiędłych kwiatów.

– Ale mi to nie wystarczało – westchnął – Rozsypało się, kiedy zacząłem analizować. Objawienie może być albo przyjęte, albo odrzucone. Musiałem wybrać między wiarą a rozumem. I wybrałem to drugie.

Stali naprzeciw siebie, Elisza z uśmiechem patrzył na drobnego, siwowłosego mężczyznę. Antyfanes odwzajemniał uśmiech, ale w jego wzroku było też coś, co umykało Eliszy. Było to zdumienie człowiekiem, który, mimo, że młodość była już poza nim, gotów był wyrzec się świata dla poszukiwania prawdy. Czując coś w rodzaju podziwu i poczucia uprzywilejowania powiedział z łagodną szczerością – Mam nadzieję, że orócz tego, że będziemy nauczycielem i uczniem, staniemy się też przyjaciółmi.

– Jestem tego pewien.

 W drzwiach na ulicę Elisza zawahał się. Zmierzch zapadł nad Antiochią. Przed sobą miał równą szarą ścianę wczesnozimowej ulewy. Ostry wiatr gwizdał pomiędzy domami. Wcisnął zwoje pod płaszcz dla ochrony i zanurkował w burzę.

W cieple i świetle papasowego mieszkania ściągnął przemoczone wierzchnie odzienie i starannie ułożył zwoje i tabliczki w rogu stołu, na którym sługa ustawiał posiłek wieczorny. Czekając na pierwsze danie wędrował myślami po pokoju. Siłą nawyku zaczął odmawiać stare hebrajskie modlitwy przepisane na wieczór. Uświadamiając sobie, co robi, odchrząknął z rozbawieniem, wzruszył ramionami i zasiadł do kolacji.

Ale nigdy nie był w stanie oprzeć się nowej książce. Zaczynając posiłek rozwinął zwój, oparł go o talerz i zaczął czytać, pozwalając, by jedzenie stygło, tak był zaabsorbowany czytaniem.

Leżąc w łóżku, ale całkiem obudzony, Elisza nie zwrócił uwagi na odgłos kroków na dziedzińcu. Mieszkanie Papasa na pierwszym piętrze czteropiętrowego budynku wychodziło na centralne podwórze wspólne dla wszystkich mieszkańców, więc odgłosy przechodzących, nawet późno w nocy, nie były niczym niezwykłym.

Ale kiedy ktoś zaczął wchodzić na oddzielne schody prowadzące do jego mieszkania, Elisza wstał natychmiast, pośpieszył przez pokoje do drzwi wejściowych i odsuwając skobel otworzył je na oścież. Od razu znalazł się w uścisku mocnych ramion i parującej odzieży.

– Mam to! – Papas wykrzyknął triumfalnie –Zobacz!

Papas zrobił krok do tyłu by nogą zatrzasnąć drzwi jednocześnie sięgając do skórzanej torby wiszącej mu u pasa. Niezdolny wymówić ani słowa, Elisza wyciągnął drżącą dłoń po drewniane tabliczki na zawiasach.

– Zróbmy trochę więcej światła – Papas odwrócił się, podniósł jedną z lamp, które paliły się w izbie i jej płomieniem dotykał po kolei knoty świec.

– A teraz – powiedział popychając przyjaciela na krzesło i kładąc mu pismo na kolanach – czytaj.

– „Sanhedryn, – było napisane pewną ręką na nawoskowanej tabliczce – jedyny sąd ludu żydowskiego odpowiedzialny za sprawy państwowe nie jest zainteresowany powrotem do Palestyny niejakiego Eliszy syna Abui, dawniej z Migdalu, obecnie przebywającego w Antiochii. Sanhedryn nigdy też nie występował do władz prowincji syryjskiej o jego ekstradycję”.

Na drugiej tabliczce, w równych kolumnach znajdowały się pieczęcie Gamliela, Tarfona i Eleazara Ben Azaria, ich podpisy i oficjalne tytuły.

Patrząc na pismo Elisza poczuł falę ulgi, ale niespodziewanie zaraz po niej tępe znużenie. Żył do tego stopnia w ciągłym napięciu, że nagła ulga całkiem pozbawiła go energii.

– Zrobiłeś dla mnie bardzo dużo. – powiedział z wysiłkiem – Ale czemu trwało to tak długo?

Papas opadł na krzesło i wzruszył ramionami w geście obrzydzenia.

– Nie z mojego wyboru, możesz być pewny. Straciłem w Jawne cały tydzień czekając aż Gamliel wróci do domu, a kolejne pięć dni próbując uzyskać u niego audiencję. Gdy mi odmówiono, popędziłem do domu Eleazara ben Azaria, który jest asystentem patriarchy, tylko po to, by się dowiedzieć, że też wyjechał do Galilei. Stamtąd udałem się do Tarfona, który po prostu odmówił zajęcia się twoją sprawą. Przyznał, że nie chciał ciebie karać, ale też nie zrobiłby nic, żeby ci pomóc. Sformułował to tak, skoro odciąłeś się od narodu żydowskiego nie masz prawa prosić go o pomoc. Wtedy omal nie wpadłem w panikę. Wiedziałem, że liczy się czas, że im dłuższa zwłoka, tym większe dla ciebie niebezpieczeństwo a nie miałem pomysłu do kogo się zwrócić.

– A Jozue, – przerwał Elisza – czyżbyś nie wiedział, że on też jest starszym Sanhedrynu?

– Elisza, proszę, – uchylił się od odpowiedzi Papas – pozwól, że opowiem historię po swojemu. Już zaczynałem się na dobre martwić, kiedy znalazł mnie Akiba. Dowiedział się o celu mojego pobytu i z własnej inicjatywy przyłączył się do mnie. Razem obeszliśmy wszystkich ponownie. Byłem obecny przy tym, jak przekonał Tarfona by podpisał. „Zabronione jest – przypomniał mu – rzucać kamieniem w kogoś, kto upadł”. Krótko mówiąc, jeśli komuś dziękować, to Akibie, nie mnie. Gdyby nie on, ciągle byłbym w Palestynie, a ty… – wzruszył ramionami.

– Można się było tego po nim spodziewać. – wymamrotał Elisza – Zawsze był dobrym i oddanym przyjacielem. Tak samo jak ty, Papasie. Ale wciąż nie powiedziałeś dlaczego nie poszedłeś do Jozuego?

– Jozue, – Papas przerwał na moment, ale zaraz kontynuował– Jozue nie żyje.

– Nie żyje – powtórzył Elisza prawie bez tchu, wpatrując się w Papasa takim wzrokiem, ze ten odwrócił oczy.

– Umarł tuż przedtem, nim dotarłem do Palestyny. To dlatego Gamliel wyjechał z Jawne.

– Ale co mu się stało? – Elisza zakrzyknął pełen bólu – Był już stary, ale silny i zupełnie zdrowy kiedy go widziałem ostatnio – zaledwie kilka miesięcy temu.

Papas milczał.

– Nie wiesz? – dopytywał Elisza – Musiałeś zapytać. Albo jest coś, co boisz się mi powiedzieć.

Papas kiwnął głową.

– To mów mi zaraz.

– Ludzie mówią – odparł z żałością – ze umarł z żalu po tobie. Na sesji Sanhedrynu, kiedy cię ekskomunikowano, nie odezwał się ani słowem i podobnie jak Akiba, nie głosował. Siedział tam, łzy ciurkiem ciekły mu po twarzy. A kiedy się skończyło, wstał i wbrew stanowisku, które głosił przez całe życie, zgłosił wniosek o zakaz studiowania pism Greków. Nie muszę dodawać, że wniosek został przyjęty. Potem wrócił do domu i umarł. Wszyscy w Palestynie wierzą… – Papas zawahał się.

Dłonie Eliszy uniosły się automatycznie do piersi. Zgodnie z rytuałem religii, którą odrzucił, pozornie na zawsze i we wszystkich jej przejawach, długim szarpnięciem rozdarł ubranie. Zatem ta godzina, która miała czasem ulgi z powodu uniknięcia śmiertelnego niebezpieczeństwa zmieniła się w podszyty poczuciem winy smutek, żal, wyrzut sumienia.

Kiedy Elisza wraz z Pomejanem i Papasem weszli do izby Klarusa w Bazylice Trajana, była ona już wypełniona publicznością. Kiedy dotarli do ławy w pierwszym rzędzie, zarezerwowanej dla stron procesu, Elisza zauważyl Manto w otoczeniu Antyfanesa, kwestora Kwadratusa i filozofa Hermonaksa. Retor Nikander siedział sam w rogu. Inni jego znajomi byli rozproszeni pomiędzy widzami. Nadzieję odczuwaną przez Eliszę w obecności przyjaciół wzmocnił sposób, w jaki legat cesarski zwrócił się do niego – patrząc ponad głowami spierających się przed nim prawników Klarus przesłał mu serdeczny uśmiech.

Ale jego pewność ustąpila, kiedy usłyszał, jak Papas szepcze mu do ucha – Żydzi tu są, w kącie z tyłu.

– Kim oni są? – zapytał zaniepokojony – I po co tu przyszli?

– To bez wątpienia stronnicy Szragi w Antiochii, – domyślił się Papas – ale się nimi nie przejmuj. Klarus nie jest kimś, kto łatwo daje się zastraszyć i nie będzie tolerował zamieszek.

W tym momencie ich przyciszona konwersacja zakończyła się nagle. Gdyż uporawszy się ze sprawą, którą się dotąd zajmował legat wezwał Pompejana i Eliszę.

– Panowie, – zaczął – winien jestem wam przeprosiny i podziękowanie. Przeprosiny za mój sceptycyzm, z jakim, przyznaję, potraktowałem twoje twierdzenie o bezpodstawności żądania ekstradycji i wdzięczność za oszczędzenie mi błędu w wyrokowaniu. Przestudiowałem dokument, który sprowadziłeś z Palestyny. Jest niewątpliwie oficjalny i autentyczny. Nie muszę dodawać, że w tej sytuacji sprawy nie ma i już zarządziłem skreślenie jej z wokandy.

Przy całej swojej radości Elisza był świadom gratulacyjnego uścisku dłoni Pompejana i szmeru aprobaty wśród publiczności za nim. Uśmiechnął się i zaczął podziękowanie Klarusowi i adwokatowi. Ale legat zaczął mówić znowu podniesionym głosem, tak żeby wszyscy w izbie mogli go słyszeć.

– Niezależnie od tego, że sprawa została zakończona, nie mogę nie skorzystać z tej okazji dla objaśnienia stanowiska rzymskiego prawa w poruszonych tu kwestiach. Sądy będą chronić każdą legalnie uznaną religię. Jednakowoż wyrażanie opinii nie będzie prześladowne. Każdy może bezkarnie myśleć o współwyznawcach co chce, jak długo fizycznymi działaniami lub złośliwymi oszczerstwami nie wyrządza szkody ich osobom, własności lub prawom. Podobnie wolność nastawienia intelektualnego w odniesieniu do każdego kultu w cesarstwie jest przywilejem każdego wolnego człowieka, wszelako przyjmując, że nie atakuje ich świętych przedmiotów ani nie szydzi z ich wierzeń. Dla poparcia tych reguł zacytuję wyciągi z rozstrzygnięć kolejnych gubernatorów prokonsularnych naszej prowincji, jak również odpowiednie decyzje wydane w Rzymie…

Gdy legat cytował precedensy, Elisza przypomniał sobie co Manto mówiła o działaniu rzymskiej sprawiedliwości i jej pochwałę cesarstwa, na której było oparte. Zbyt przejęty swoją radością i koniecznością wysłuchania mowy Klarusa by jasno myśleć, niemniej przewidywał, że podobnie jak wiele jego opinii, jego polityczne oceny mogły ulegać drastycznym zmianom.

W korytarzu przed izbami sądu znajomi zgromadzili się wokół Eliszy emfatycznie wyrażając swoje gratulacje.

– Trzeba to uczcić! – zawołala Manto przekrzykując rozgwar – zapraszam wszystkich do siebie!

Choć wdzięczny za propozycję, Elisza potrząsnął głową.

– Ale czy nie jesteś zadowolony? – spytała.

– Oczywiście.

– Czemu więc nie dasz nam dzielić dobrego obrotu twojego losu?

Palcami dotknął niewielkiego, prawie niewidocznego rozdarcia. Podobnymi naznaczył całą swoją odzież.

– Jestem w żałobie – wyjaśnił – po śmierci drogiego przyjaciela.

– Nie masz nawet pojęcia – zwierzał się Antyfanesowi kilka dni później – jak wielką przemianę przeszedłem. I nie powinieneś sobie wyobrażać, że uogólniam na podstawie tylko mojego jednostkowego doświadczenia. Po prostu otworzyły mi się oczy.

Siedzieli wygodnie na sofie w mieszkaniu retora, między nimi, rozłożone na stoliku, leżały zwoje i tabliczki, którymi się zajmowali.

– Powiedz mi, co sądziłeś o Cesarstwie?

– Dla mnie było brutalną władzą zniewalającą ludy, odbierającą im swobody, bezczeszczącą ich świątynie i zabierającą im bogactwo poprzez grabieżcze podatki. Możesz wywnioskować naturę moich uczuć z faktu, że jeszcze niecały miesiąc temu nie mogłem zrozumieć jak Manto mogła mówić pozytywnie o Rzymie.

– Ale to niemożliwe, byś uważał je za całkowicie złe.

– Nie, – zreflektował się Elisza – przypuszczam, że nie. Umiałem rozpoznać jego zalety. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy by zaliczać do nich te, które odkryłem ostatnio, a które są najważniejsze dla każdej władzy: bezstronny system prawny skonstruowany tak, by chronić prawa każdego. Dostrzegam teraz, że można mieć poczucie, że nikt nie jest całkowicie pozbawiony przyjaciół w walce o własne przetrwanie, jak całkiem jeszcze niedawno, uważałem, że ja jestem. W całym świecie, od Brytanii do Indii, nad wszystkimi czuwa niewidzialna straż…

– Powoli, powoli… – ostrzegł Antyfanes – Czy aby nie ześlizgujesz się w przeciwstawny błąd – idealizację?

– Myślę, że nie. – odparł Elisza – Nie zapominam, że są też brzydkie plamy na tym wizerunku. Ale chodzi o to, że jakie by nie były braki – a jest ich wiele i są realne – korzyści znacznie przeważają.

– Co do tego – zgodził się Antyfanes – nie ma sporu. Jak zapewne zgadłeś ja, podobnie jak wielu innych, uważam za oczywisty układ polityczny, który mnie chroni. Na co dzień zajmuję się sprawami publicznymi jeszcze mniej, niż metafizyką. Ale nie jestem kompletnie nieświadomy faktu, że nigdy dotychczas w dziejach i nigdzie indziej na świecie człowiek nie cieszył się takim pokojem, bezpieczeństwem, swobodą myśli i działania, jaka jest nam dana w systemie imperialnym.

Powrót do spisu treści

Rozdział V

Od dnia, kiedy przybył do Antiochii, Elisza myślał o wynajęciu mieszkania dla siebie. Wpierw na przeszkodzie stanęły protesty Papasa, który obrażał się, kiedy tylko Elisza o tym wspomniał. Później, zajęty problemami z prawem i niepewną przyszłością, nie był w stanie wprowadzić zamiaru w czyn. Ale kiedy sprawa przeciw niemu zakończyła się, a on podjął regularne studia, zdał sobie sprawę, że potrzebował więcej prywatności niż dawało mu wspólne mieszkanie z przyjacielem. Przypadek sprawił, że odpowiednie mieszkanie w luksusowym budynku było do wynajęcia. Właścicielowi, kupcowi, który popadł w tarapaty, zależało na pozbyciu się nie tylko samego mieszkania z umeblowaniem, lecz również służącego.

Czteroizbowe mieszkanie było dokładnie tym, czego Elisza potrzebował. Jeśli chodzi o sługę, podstarzałego i brzydkiego wyzwoleńca imieniem Liban, miał mieszane uczucia. Ale w oczach starego sługi było takie błaganie, że Elisza, przejmując mieszkanie z wyposażeniem, nie miał sumienia go się pozbywać.

Nabyty w dawnych latach reżim studiowania teraz dobrze służył Eliszy. Prędko wrócił do nawyku wstawania wcześnie rano i niezmordowanej pracy nie tylko przez cały dzień, ale często również długo w noc. Teksty, które czytał były odmienne od tych, którymi zajmował się w Palestynie i nie odmawiał modlitw przed i po czytaniu. Jednak jego życie znów koncentrowało się na książkach.

Regularnie co pewien czas odwiedzał Antyfanesa by zdać sprawę z tematów, które przerabiał i przedyskutować niejasne i wątpliwe punkty. Retora, który już podczas pierwszego spotkania  wyczuł dojrzałość intelektualną Eliszy, wprawiały w zdumienie jego pilność, dogłębność i przenikliwość.

– Nie wiem – zauważył podczas jednego ze spotkań – czego cię uczono przedtem, nim przyjechałeś tutaj, ale z pewnością nauczyli cię, jak się uczyć.

Nawet Papas był pod wrażeniem. Rzecz nie powstrzymywał się od drwin, ale miał tez głęboki szacunek dla nauki, wszczepiony mu w dzieciństwie i w głębi duszy podziwiał Eliszę właśnie za to, z czego się naśmiewał.

I tak tygodnie zmieniły się w miesiące. Podstawowe teksty z greckiej i łacińskiej gramatyki ustąpiły miejsca bardziej zaawansowanym, a te z kolei Homerowi i Hezjodowi, z glosami uczonych aleksandryjskich. W połowie zimy na stole Eliszy pojawiły się teksty dramaturgów.

Ale nawet kiedy pracował z całą intensywnością, Elisza bynajmniej nie był samotnikiem. Często bywał z wizytami u znajomych albo gościł ich u siebie na obiadach przygotowywanych i podawanych bez nadmiernego wyrafinowania przez Libana. Coraz częściej odwiedzał też Manto.

– Jak ci idzie twoje wielkie przedsięwzięcie? – witała go nieodmiennie. Ale choć pytanie zadawała na wpół żartem, słuchała jego odpowiedzi z nieudawaną uwagą, a jej zainteresowanie zarówno mu pochlebiało jak i go pobudzało.

Również Antyfanes nie poprzestawał na byciu zaledwie mentorem. Nalegał na przedstawianie Eliszy literackim i naukowym znakomitościom Antiochii. Pokazał mu wielką bibliotekę publiczną, jak również mniejsze prywatne kolekcje, dostępne za odpowiednimi rekomendacjami. Towarzyszył mu do teatru, na koncerty i publiczne wykłady. A kiedy Elisza protestował, że większość tych rozrywek była stratą czasu, retor odpowiadał, że kultura grecka to nie tylko książki i że jej ducha można przyswoić tylko poprzez uczestnictwo.

W rezultacie prawie nie było znaczącego publicznego wydarzenia, na którym obaj by nie byli. Wykłady, na które razem uczęszczali były w większości wzbogacające, a przynajmniej oświecające, nawet jeśli nie zawsze równie ekscytujące. Ale jeden z nich, sam w sobie niezbyt przejrzysty i rozczarowujący, okazał się pierwszym z serii doświadczeń, które ukazały Eliszy mniej atrakcyjną stronę greckiego świata, w którym był zanurzony.

Zaproszony przez Antyfanesa, Elisza towarzyszył mu na wykład Saturnina, przywódcy antiochskich gnostyków. Spotkanie odbywało się w świątyni Mitry, budynku, który z powodu swojej fantastycznej architektury i ozdób przyczynił się do atmosfery obcości przenikającej cały wieczór.

W przedsionku dominowała dziwaczna statua o ludzkich kształtach z głową lwa i oplecionym wokół wężem o sześciu splotach. Dłonie miał blisko podołka, w prawej trzymał dwa klucze, w lewej piorun i postrzępioną strzałę błyskawicy. Koło stóp miał koguta, dłuto i młotek, trójząb i kilka innych przedmiotów. Gigantycznych proporcji postać przywodziła na myśl bajkową grozę greckich legend.

Wchodząc z ulicy Elisza aż zaniemówił – Ne niebiosa, a cóż to takiego?

– To – odparł Antyfanes – wielkie bóstwo tajemnic, Mitra. Czasem nazywają je Kronosem, czasem Eonem, ale najczęściej Zendą-Akaraną. W doktrynie gnostyków przedstawia wieczność, z której wyłonily się wszystkie rzeczy. Jest skomplikowanym zestawem symboli. Lwia głowa to Pożerający Czas, wąż jest znakiem Zodiaku, klucze Sądem Ostatecznym i Zmartwychwstaniem. A te rzeczy na dole symbolizują różne bóstwa: dłuto i młotek Hefajstosa, kogut Eskulapa i tak dalej. A ten oto gość – Antyfanes wskazał na stojącego obok odźwiernego – pobiera opłatę za wejście.

Zapłacili za przywilej wejścia i zeszli do podziemnej auli, do której wejścia stregy dwa posągi młodzieńców z pochodniami, jeden normalnie, drugi odwrócony tyłem.

– Dwóch Mitrów, słońce o wschodzie i o zachodzie – objanił Antyfanes kiedy przechodzili między nimi.

Podziemną salę wypełniał ciężki, piwniczny zapach. Była oświetlona mnóstwem małych lampek. Po obu stronach ławy w rzędach wznosiły się w kierunku ścian, na których lśniły tablice wotywne w ciepłych kolorach. Na końcu sali, przed podium stał pulpit, dwa ołtarze i jeszcze jedna dziwna rzeźba, postać ludzka wyłaniająca się ze skały. Całą ścianę za nią przesłaniała wielka kurtyna, zasłaniająca, jak zgadywał Elisza, najświętszy symbol kultu.

Obecnych było jedynie trzydzieści do czterdziestu osób, rozproszonych po całej sali. Elisza i Antyfanes nie mieli kłopotu ze znalezieniem miejsca w pobliżu mównicy.

Przed podium stali dwaj mężczyźni cicho ze sobą rozmawiając. Jeden z nich pokaźnej postury, miękki w ruchach, z rozwiązłą twarzą i podpuchniętymi oczami, drugi nijaki, wyraźnie usłużny wobec towarzysza.

– Jakoś niewiele ludzi – powiedział ten wysoki.

– Tak, – odpowiedział mu drugi – ale jacy. Sądząc po ubraniach, to osoby, które się liczą.

– Myślę, że powinniśmy zacząć. – ciągnął pierwszy – Wątpię, że ktoś jeszcze się pojawi.

Powoli i bez entuzjazmu wszedł na podwyższenie.

– To Saturnin – powiedział Antyfanes.

– Mężowie i niewiasty Antiochii, – rozpoczął wykład, ciężko opierając się o pulpit – a raczej, jak powinienem to wyrazić, fragmenty Boga, które zstąpiły siedem sfer aby być uwięzionymi w ciele.

Przerwał by dać słuchaczom zrozumieć to niezwykłe zagajenie. Zapanowała głucha cisza. Poprzez milczenie dobiegł skądś głos kobiety: – Fascynujące, nieprawdaż? – Nikły uśmiech zadowolenia zagościł na chwilę na obrzękłej twarzy Saturnina. Jego postawa za pulpitem stała się bardziej rozluźniona.

– Moim celem jest uwolnienie was od ślepoty tych, którzy nie rozróżniają między bogami. Jest tylko jeden Bóg, który istniał przed Czasem. Tak przekracza ludzkie pojęcie, że z punktu widzenia człowieka w ogóle nie istnieje. Z Niego i z Sophii, która jest Jego mądrością, zrodził się demiurg, twórca rzeczy fizycznych, którego większość ludzi mylnie uznaje za prawdziwego Boga, i którego wielbi. To ten pomniejszy byt nadał Mojżeszowi i prorokom żydowskim Prawo, jak też greckim, babilońskim i egipskim mędrcom ich doktryny.

Elisza czynił wysiłki, by podążać za biegiem wykładu, który omawiał po kolei pomniejsze bóstwa, duchy planet i zstąpienie duszy z nieba. Od czasu do czasu rozpoznawał cytaty z Platona czy Filona, lub odwołania do greckich filozofów. Ale cała reszta była konglomeratem fantastycznych i niepowiązanych ze sobą idei.

Ale co dziwne, jego zainteresowanie nie malało. Kojący, pogardliwy głos mówcy omywał go jak woda ciepłej kąpieli. Ogarnęło go przyjemne poczucie nierzeczywistości. Siedział tak kołysany na wpół hipnotycznie, słuchając słów, które nie miały sensu, ale które w tym momencie sprawiały na nim wrażenie, że były pełne nieskończonych znaczeń.

Sam Saturnin wyprowadził go z transu, najpierw subtelną zmianą tonu, następnie wyraźnie przechodząc do podsumowania.

– Przedstawiłem wam dziś jedynie najogólniejszy zarys naszej doktryny, zaledwie cień wskazówek, jak ludzie i świat muszą osiągnąć zbawienie. Nawet nie dotknąłem istoty naszej prawdy. Jest to tajemnica do której jedynie nieliczni i o specjalnych zdolnościach mogą zostać dopuszczeni. Ci z was, których interesuje dalsze studiowanie powinni zgłosić się do mnie prywatnie po wskazówki, których, jeśli posiadacie niezbędne przymioty, udzielę osobiście. Jest to długa i wymagająca nauka. Ale nagroda jest wielka. Odrzucając złe i skorumpowane odzienie zmysłów i przywdziewając świetliste szaty Niebios wkracza się w komunię z niewymawialnym Bogiem.

– No i co o nim sądzisz? – zapytał Antyfanes.

Wyszli z Sali na chłodne i świeże nocne powietrze.

– To nonsens. Przynajmniej tak mi się wydawało.

– Oczywiście.

– A jednak to było fascynujące.

– Nie wątpię. Ten łajdak jest jednym z najsprytniejszych szarlatanów w Syrii. I mogę ci powiedzieć, że nie bez powodu zabrałem cię na jego wykład. Obawiałem się, że stajesz się nazbyt entuzjastyczny jeśli chodzi o Antiochię i że dostrzegasz jedynie zalety. Jako przyjaciel, chciałem żebyś zobaczył, że kryje również inną, mniej atrakcyjną twarz – malowaną chciwością, szarlatanerią i oszustwem.

– Jestem ci wdzięczny, – odpowiedział Elisza – za ostrzeżenie. Ale dopóki jest tu swoboda poszukiwań i miejsce dla badań, mam tu to, po co przyjechałem.

Tej „drugiej strony”, o której wspomniał Antyfanes, Elisza był przez pewien czas rozkosznie nieświadomy. Dopiero kilka miesięcy później i to zupełnie przypadkiem dostrzegł jej przebłyski. Wziął udział w uczcie, na której nie chciał być, a także towarzyszył Manto na zakupach. Podczas tych przypadkowych zdarzeń pękła błyszcząca skorupa greckiego życia i brzydota pod nią na moment ukazała się na powierzchni. Odtąd już wiedział co miał na myśli jego nauczyciel.

Elisza spotkał Nikandera na ulicy w sytuacji, kiedy nie mógł go wyminąć. Retor był cały w uśmiechach, pełen wdzięczącej się serdeczności.

– Tak bardzo chciałbym zaprosić cię na obiad i przedstawić moim przyjaciołom. Rozumiem, że byłeś bardzo zajęty. Ale teraz chyba już sobie ułożyłeś sprawy. A ja zapraszałem ciebie już co najmniej pół tuzina razy.

– Mam bardzo mało czasu – wyjaśnił Elisza. Nie zapomniał ostrzeżeń Papasa o Nikanderze.

– Wiem, – kontynuował Nikander, zdecydowany się nie obrażać – że Antyfanes zabiera cały twój czas. Ale z pewnością możesz poświęcić mi jutrzejszy wieczór.

Elisza potrząsnął głową.

– To może pojutrze?

Elisza bezwstydnie powołał się na wymyślone spotkanie.

– W takim razie ty sam mi powiedz, kiedy.

To zaczynało być trudne. Eliszy zaczęło brakować pretekstów do odmowy. Równie dobrze, pomyślał, mogę mieć sprawę z głowy tak szybko jak to możliwe.

– A może przypadkiem – spytał Nikander z przymilnyms uśmiechem – masz wolny dzisiejszy wieczór?

– Tak, – nagle odpowiedział Elisza – mam i mogę przyjść do ciebie.

Spostrzegł na twarzy Nikanora nagły wyraz zakłopotania – Tak się składa, – wyjaśnił – że to moja jedyna możliwość w najbliższym czasie. Ale oczywiście jeśli to ci nie odpowiada…

– Skądże znowu, – pośpieszył z zapewnieniem Nikanor – tak się składa, że dziś wieczór mam gości. Tylko nie jestem pewien czy ci przypadną do gustu. Ale innym razem…

U Eliszy obudziła się ciekawość, więc nalegał.

Nikander sprawiał wrażenie kogoś, kto przez własną lekkomyślność popełnił nieodwracalny błąd. Uśmiechnął się niepewnie i odszedł, jakby miał jakieś sprawy wymagające jego natychmiastowej uwagi.

Dom, w którym miał mieszkanie Nikander znajdował się w jednej z najmodniejszych dzielnic Antiochii, ale na samym jej obrzeżu. Z jednej strony przylegał doń rząd willi i pałaców, z drugiej graniczył z targowiskami i blokowiskiem. Z oddali sprawiał imponujące wrażenie, wielkiego i ozdobnego, ale przy bliższym oglądzie był podniszczony i byle jaki. Postrzępiona i zbyt obszerna liberia odźwiernego była zapewne spadkiem po bardziej postawnym poprzedniku. Fontanna na dziedzińcu nie działała, kwietnik wokół niej był zarośnięty chwastami. Mieszkanie retora znajdowało się na ostatnim piętrze od tyłu i było najmniej dostępne w całym budynku. Wspinając się przed ciężko dyszącym Libanem na pozornie niekończące się schody, Elisza nie mógł powstrzymać się od myśli, że siedziba gospodarza, podobnie jaj jego reputacja, była nieco szemrana.

Właśnie zaczęli wchodzić na ostatnie schody, kiedy przez otwarte drzwi nad nimi usłyszeli tępe uderzenia kija o nagie plecy. Rytmicznym dźwiękom akompaniował rosnący lament i tubalny głos: – Ja cię nauczę jak kraść wino!

– Ale nie ukradłem twojego wina. – odpowiedział lament – Sam je wypiłeś dziś rano.

– Nie dyskutuj – przyszła odpowiedź głosem zniekształconym furią.

Przed drzwiami Elisza zaszurał nogami głośno i z pośpiechem. Od razu głosy ucichły. Chwilę później służący ukazał się w drzwiach, a za nim Nikander, oddychający nierówno, z  zaczerwienioną twarzą i rękami próbującymi wygładzić potargane nieporządnie ubranie.

– Ach ci niewolnicy, – skarżył się tonem światowca – człowiek traktuje ich łagodnie, a oni odpowiadają bezczelnością. Jedynym argumentem, który rozumieją jest bat. Ale wejdź, proszę.

Wesoło trajkocząc Nikander poprowadził Eliszę przez przedpokój, w którym Liban odebrał od niego płaszcz, do salonu. Był umeblowany niezbyt dobraną kolekcją masywnych, bogato zdobionych mebli. Nikander zaprowadził Eliszę do sofy, posadził koło siebie i zaczął pytać o plany. Choć był nieszczery, nie mogło być wątpliwości co do jego celów. Eliszy zaczynało brakować wymówek, kiedy ku jego uldze, głośne pukanie do drzwi i paplanina kobiecych i męskich głosów obwieściło przybycie innych gości. Kilka modnie ubranych kobiet, pół tuzina mężczyzn i liczni słudzy weszli do izby. Nikander, w oczywisty sposób niezadowolony z przeszkody, wstał aby ich powitać.

– Jest tu ktoś, kogo chciałbym wam przedstawić – powiedział po wstępnej wymianie uprzejmości.

Grupa się uciszyła i spojrzała z ciekawością na Eliszę.

– Oto – ciągnął Nikander – Elisza, który przybył z Palestyny by się osiedlić w Antiochii.

Wśród gości był nauczyciel gimnastyki, wielkie chłopisko, gadatliwe i, jak się okazało, z niewyparzoną gębą. Witając się z Eliszą od razu wypalił – Musisz być kandydatem na studenta…

Nikander przerwał mu wpół słowa.

Był też wśród nich filozof-epikurejczyk, który na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie, ale przy bliższym przyjrzeniu się zdawał się zasupłany i pokręcony, jakby widać go było w krzywym zwierciadle. Wreszcie był tam filozof-stoik, mała zasuszona mumia z piskliwym głosem i trzęsącymi się rękami.

Jeśli nie liczyć tej trójki, niekorzystnie się wyróżniającej, reszta była nijaka i pozbawiona wyrazu, tak że natychmiast ich się zapominało.

– A teraz obiad – ogłosił Nikanor ponad rozgwarem rozmów.

– To naprawdę uczeni i znaczący ludzie – przekonywał Eliszę Nikander szeptem, prowadząc go pod ramię w stronę jadalni, gdzie czekała na nich zakłopotana, znękana kobieta, która z pewnością widziała lepsze dni. – A to moja żona.

Elisza złożył jej uszanowanie, na które odpowiedziała nerwowo, spoglądając z niepokojem na męża. Po czym goście skierowali się w stronę wazy z winem aby otrzymać wieńce i wznieść toasty.

Popijając z kielicha Elisza rozejrzał się wokół.

Podobnie jak w salonie, w jadalni dominował przepych. Freski na ścianach miały jaskrawe kolory. Tapicerka na sofach była bogato wyszywana. A stoły wnoszone przez służących były pełne po brzegi srebrnych i brązowych półmisków.

Niander nie odstępował Eliszy mówiąc bez przerwy i widocznie stając między nim, a innymi gośćmi.

Chodź, usiądź koło mnie – zasugerował retor gdy obiad miał się zacząć.

Elisza niechętnie podążył za nim do głównego stołu, przy którym siedział już stary stoik.

Na pierwsze danie służący wnieśli dymiące półmiski gotowanej kapusty.

– Lepiej zjedz trochę. – doradził Nikander Eliszy – Będzie mnóstwo do picia, dobre, kosztowne wina, możesz być pewny, a nic nie jest lepsze dla zachowania trzeźwości niż kapusta.

Elisza zmusił się do przełknięcia porcji. Ale z następnych dań, mimo namów, nie zjadł prawie niczego. Od pierwszego spojrzenia na gospodarza i jego gości w jego domu stracił prawie cały apetyt. A to, co z niego zostało, zrujnował widok człowieka siedzącego naprzeciwko, pożerającego jedzenie napychając usta tak gorliwie, że tłuszcz kapał mu na brodę i tunikę filozofa.

Obiad był w połowie, kiedy potężnie zbudowany mężczyzna pojawił się w wejściu.

– Witaj, Eukrycie! – ktoś zawołał – Czy byłeś zaproszony?

– Zaproszony? Jasne, że nie. Nigdy nie czekam na zaproszenia. Jak napisał Homer, „Menelaos przyszedł sam z siebie”.

Na niepewnych nogach Eukryt wszedł do izby.

– No i jak, Nkander, jestem zaproszony, czy nie?

– Oczywiście, że jesteś. – Nikander odparł bezradnie – Siadaj.

– Nonsens, – odparł Eukryt – nie jestem słabeuszem, żeby zlegać na sofie, kiedy jem. Jestem filozofem, cynikiem. Jem na nogach. A kiedy się zmęcze, zawsze się znajdzie podłoga, żeby się położyć.

– Łajdak, – z desperacją wyjaśnił Eliszy Nikander – który gardzi wszelkimi konwencjami, jak przystoi filozofowi z jego szkoły. Ale błyskotliwy umysł i szlachetna dusza.

Ze sceptycyzmem Elisza obserwował Eukryta w poszukiwaniu śladów szlachetności. Cynik z pucharem wina w ręku przechadzał się między stołami podjadając z talerzy kąski, które przypadły mu do gustu. Przystanął i podniósł cenną srebrną misę, ciężką i dobrej roboty.

– Skąd wziąłeś coś tak dobrego? – zawołał do Nikandera przez salę. – Znalazłeś bogatego ucznia, czy też pożyczyłeś, żeby nam zaimponować? A ci wszyscy służący, skąd wziąłeś pieniądze żeby ich nająć? Mówię ci, Nikander, trzeba ci filozofii cyników. Wiedziałbyś, ze nie trzeba przywiązywać takiego znaczenia do luksusowych rzeczy, zwłaszcza kiedy jest oczywiste, że nie są twoje własne.

Nikander zaczerwienił się, ale nie odpowiedział. W końcu Eukryt opróżnił puchar, otarł usta wierzcem dłoni, rozciągnął się na podłodze i z potężnym ramieniem pod głową zapadł w ciężki sen.

Teraz wszyscy pili nieustająco. Elisza też zabrał się za wino. Z upływem czasu zarysy izby  rozmazały mu się w oczach. Puchar wysunął mu się z rąk i potoczył pod sofę. Stojący za nim Liban pochylił się by go podnieść. Elisza odwrócił się, by go odebrać i kątem oka uchwycił widok nauczyciela gimnastyki niby przypadkiem głaszczącego udo przystojnego młodziutkiego niewolnika. Nazbyt pijany, by być zaszokowany, Elisza wzruszył ramionami i poprosił o więcej wina przechodzącego sługę.

W pomieszczeniu było coraz głośniej. Jeden z gości deklamował wersety Pindara, Hezjoda i Anakreonta połączone tak, by sprawiały wrażenie zabawnej i obscenicznej ciągłości. Stoik, który już najadł się do syta, ostentacyjnie czytał wyciągniętą z torby książkę.

Późnym wieczorem, kiedy skończyło się jedzenie i napitki, ktoś zaproponował, żeby pójść do Dafne. Kobiety protestowały, ale podekscytowani mężczyźni nie zwracali na nie uwagi. Skołowany Elisza zgodził się iść razem z innymi, nie spytawszy nawet o charakter wyprawy. A kiedy kilku mężczyzn, wśród nich gospodarz, podesało do niego żeby pożyczyć pieniądze, każdy z jakimś usprawiedliwieniem, a to że nie może znaleźć sakiewki, a to że złośliwy bankier – zaczął na ślepo rozdawać monety, które miał przy sobie niezdolny później przypomnieć sobie komu dał i ile.

Elisza rozejrzał się za Libanem. Starzec usiadł na ławie w kącie i zdrzemnął się.

– Moje okrycie – zawołał Elisza machając do niego.

– Moje okrycie – powtórzył i potrząsnął nim łagodnie.

Liban otworzył oczy i z trudem podniósł się na nogi.

– Wracaj do domu, – nakazał mu Elisza z łagodną niecierpliwością – miałeś dzisiaj więcej niż dość jak na jedną noc.

Ulicy były ciche, bardziej opustoszałe, niż Elisza kiedykolwiek przedtem widział. Miał jedynie bardzo ogólne pojęcie w którą stronę szli, ale po drodze wściekli mieszkańcy wychylali się z okien gniewnie protestując przeciwko hałasowi, jaki czynili. Raz zatrzymał ich na krótko patrol policyjny.

Dopiero kiedy dotarli do przybytku Dafne i minęli wesoło oświetlone domy, przed którymi półnagie kobiety wylegiwały się oferując swoje usługi, Elisza zdał sobie sprawę z celu ich wyprawy. Choć dobrze naprany, odwrócił się na pięcie i nie zważając na wołania innych podążył z powrotem.

Kiedy zbudził się w swoim łóżku następnego rana język miał sztywny i skołowaciały a mdłości wykręcały mu żołądek. Z wysiłkiem usiadł. Zdał sobie sprawę, że był kompletnie ubrany, a cała jego odzież śmierdziała winem. Wstał z trudem, rozebrał do naga, wykąpał i ubrał w czyste ubranie.

Tego samego dnia później odwiedził go Papas i Elisza opowiedział mu przygodę z poprzedniego dnia wyrażając swój niesmak.

Papas słuchał, nieporuszony. – A czegoś się spodziewał, głupcze? Zasłużyłeś na to, co cię spotkało.

– Ale to było obrzydliwe – upierał się Elisza.

– Oczywiście – z twojej perspektywy. Wiesz, Elisza – dodał złośliwie – może z ciebie i poganin, ale wciąż jeszcze jesteś rabinem.

Powrót do spisu treści

Rozdział VI

Wśród znajomych Eliszy ospałość Libana stała się przedmiotem żartów. Nieszczęsny starzec był bardziej niż chętny do spełniania swoich obowiązków. Ale wiek go osłabił i był niezdolny do wykonania więcej niż jednego prostego polecenia na raz, a wieczorami niezmiennie nazbyt senny, by choćby przywoicie coś zrobić.

A ponieważ Papas w obecności Manto zrobił przytyk Eliszy o jego słudze, teraz obaj towarzyszyli jej na targu niewolników.

– Czemu nie weźmiesz kogoś, kto może ci należycie służyć? – spytała Manto, jak tylko przestali się śmiać z jednego z docinków Papasa.

– Bardzo chciałbym, – przyznał Elisza bezradnie – ale jak zwolnię Libana, niechybnie umrze z głodu.

Obserwowała go z tajemniczym uśmiechem na twarzy i błyszczącymi oczami.

– W takim razie dobrze, zatrzymaj go, ale weź także chłopca. Jutro wybieram się na targ żeby kupić dziewczynę do kuchni. Jeśli pójdziesz ze mną, zapewnisz mi odpowiednie towarzystwo i może znajdziemy kogoś odpowiedniego dla ciebie…

Kiedy następnego popołudnia Elisza i Papas pojawili się u Manto, zaprowadzono ich nie do jednej z kilkunastu sal przyjęć, ale do domowego biura. Mała salka przy korytarzu prawie pozbawiona była ozdób. Jedynymi meblami były krzessła, masywna skrzynia z okuciami pod jedną ze ścian oraz stół zarzucony tabliczkami i zwojami, przy którym siedziała Manto, ubrana do wyjścia w długą lnianą szatę matrony.

– Wybaczcie, – powiedziała – że przyjmuję was tutaj. Ale właśnie skończyliśmy z moim zarządcą przeglądanie rachunków, a jeszcze jest parę spraw – kupcy i tym podobne – których nie mogę odłożyć. Możecie chwilę zaczekać? Jeśli usiądziecie w tym pokoju, gdzie nie mogę was nie widzieć, prawdopodobnie uwinę się z moimi sprawami szybciej.

Manto, którą Elisza obserwował przez następną godzinę była kimś innym niż pełna wdzięku gospodyni, którą dotąd znali. Ze stanowczością naradzała się z nadzorcą swojego wiejskiego majątku, wydawała odźwiernemu polecenia, kogo ma przyjąc tego wieczoru, skłądała zamówienia dostawcom wina, mięsa i zieleniny i razem z kucharzami i piekarzami ustalała menu na proszony obiad. Elisza był zaskoczony, że administrowanie domem może być aż tak skomplikowane i zdumiony, kiedy Manto od niechcenia dysponowała sumami większymi niż roczny dochód z jego posiadłości. W końcu uwolniła się od obowiązków odmawiając przyjęcia kogokolwiek więcej. Skruszonym uśmiechem dała znak, że jest gotowa do  wyjścia.

Wyruszyli w piątkę, bo za nimi szedł zarządca Manto i Doris, służebna, niosąca jej puzderko z kosmetykami. Kiedy doszli do głównej ulicy, musieli zwolnić. Ulice były zakorkowane wozami, śmieciami, końmi, wielbłądami i innymi ciężkimi zaprzęgami z towarem. Chodniki były wąskie i zwłaszcza przed bardziej obleganymi sklepami praktycznie nie do przejscia. W rezultacie musieli iść za Manto gęsiego.

Ale jesli ich przejście ulicami było trudne, na Forum ledwie byli w stanie się ruszyć. Jak tylko została rozpoznana, Manto otoczył tłum mężczyzn. Byli wśród nich przyjaciele i znajomi, ale także całkowicie nieznajomi, którzy uważali, że bycie widzianym w rozmowie z kimś ważnym, takim jak metresa gubernatora prowincji dodaje im znaczenia i poprawia ich status. W Antiochii, podobnie jak w Rzymie, to, kogo się zna, znacząco wpływało na status społeczny, postępy w karierze, a nawet kredyt bankowy.

Po dłuższej chwili Manto uwolniła się od natrętów i zarumieniona z ekscytacji, poprowadziła swoich towarzyszy do względnie spokojnego bocznego zaułka. Deklarujac znużenie, wydawała się niemniej całkiem zadowolona z otrzymanych świadectw popularności.

W drodze na targ niewolników zatrzymali się jeszcze w kilku sklepach, w jednym by obejrzeć stół, którego kupno jej proponowano, w innym by nabyć antyczną marmurową figurkę, w kolejnych by dokonać rozmaitych zakupów dla domu. I tak wolnymi etapami dotarli do celu wyprawy.

Targ składał się z rzędu klatek z drzwiami wychodzącymi na centralny dziedziniec. Na podestach stali zupełnie nadzy mężczyźni oglądani przez grupki potencjalnych nabywców. Kupcy, niewolnicy i gapie siedzieli na ławach pod ścianami.

Podszedł do nich handlarz.

– Co mogę dla pani zrobić?

– Chcę kupić dziewczynę do kuchni, młodą, zdrową, a przede wszystkim posłuszną. Niedawno mój zarządca znalazł jedną tu, na tym targu, ale okazała się kłótliwą zrzędą. Jutro ją odeślę z powrotem.  

Kupiec wzruszył ramionami.

– Charakteru niewolnika nie możemy zagwarantować. Proszę tędy.

Poprowadził ich do pustego podestu.

– Kogo pani chciałaby mieć: Egipcjankę, Germankę, Brytyjkę, Galijkę, Murzynkę, czy kogoś stąd?

– Nie ma znaczenia, musi tylko być posłuszna i mówić po grecku.

Kupiec zawołał pomocnika i wyszeptał mu do ucha parę poleceń. Pomocnik przeszedł na drugą stronę dziedzińca, otworzył dzrwi klatki i wyprowadził tłłustą murzynkę.

Manto od razu machnęła ręką i kobieta wróciła do klatki. Następnie asystent przyprowadził blondynę ubraną w kusą szmatę ledwie zakrywającą biodra. Miała bujne, wspaniale zbudowane ciało.

– To Saksonka – powiedział handlarz – i mówi z akcentem, ale dobrze rozumie Grekę. Czy mam postawić ją na podeście i i kazać się rozebrać?

Czekający na taki moment gapie podnieśli się z miejsc i zbliżyli by mieć lepszy widok, ale Manto potrząsnęła głową.

– Nie. Za ładna. Tylko będą kłopoty między niewolnikami.

Trzecia dziewczyna była cylicyjką, ciemną, szczupłą i nieśmiałą.

– To – powiedziała Manto z aprobatą – bliżej tego, czego potrzebuję.

Nawiązała rozmowę z dziewczyną żeby sprawdzić jej znajomość greki, pytała o jej edukację i czemu była sprzedawana. Następnie spytała kupca o jej genealogię. Zadowolona z odpowiedzi kazała dziewczynie wejsć na podest i się rozebrać. Zarządca Manto wszedł na podest by ją ocenić z bliska: odsunął jej powieki i zajrzał w oczy, zajrzał jej w usta, ocenił zęby, obmacał ramiona, przejaechał dłonią po podbrzuszu, naprężył nogi i z aprobatą kiwnął Manto głową.

– Wezmę ją, – zdecydowała – jeśli cena jest odpowiednia. Obawiam się, że byłoby bezcelowe pytać cię o jej zdrowie i usposobienie.

– Klnę się na bogów, – wykrzyknął kupiec – że na tyle, na ile wiem, jest zdrowa i spokojna.

– Nieważne, przysiągłbyś nawet gdyby miała charakter Ksantypy i była u progu śmierci. Jaka jest jej cena?

Dziewczyna pośpiesznie narzuciła na siebie tunikę i z niepokojem patrzyła w dół podczas gdy tamtych dwoje po chwili targów doszło do porozumienia.

– Zatem dobrze – podsumowała Manto – Przyprowadź ją do mojego domu jutro. Mój zarządca ci zapłaci. A teraz, Elisza, zajmiemy się twoim kupnem.

– Zmieniłem zdanie. – poinformował ją gwałtownie Elisza – Zatrudnię wyzwoleńca jako uzupełnienie Libana.

Całe to wydarzenie wzburzyło go. Był zaszokowany urzeczowieniem, z jakim kobiece ciała wystawiane były na widok, nawet bardziej obleśną ciekawością gapiów, ale najbardziej konstatacją, że luźmi handlowano z taką obojętnościa. Wśród Żydów w Palestynie istniało niewolnctwo, ale w niczym nie przypominalo tego tutaj. Tam biblijne i rabiniczne prawa zapewniały niewolnikom przynajmniej częściową ochronę. Nagle zdał sobie sprawę, że przy wszystkich swoich ograniczeniach dawny judaizm zachował elementy moralnej godności, o których Antiochia nie miala najmniejszego pojęcia.

W drodze powrotnej do domu Manto spojrzała na idącego z tyłu Eliszę.

– Czemuś taki milczący? – spytała go – Porozmawiaj ze mną.

Kiedy się z nią zrównał, zauważyła niedbale, – Ta dziewczyna to dobry zakup.

– Nie pojmuję, – wybuchnął – jak można coś takiego robić.

– Robić co?

– Dzisiaj kupiłaś posążek i kupiłaś człowieka, jedno i drugie w taki sam sam niedbały sposób.

– Taki jest świat – odparła bez przekonania.

– Zatem nie ma w nim równości.

– Być może nie, ale tak to zostało ustanowione, zrządzeniem bogów, Losu, albo Fortuny. Nikt nie wie na pewno.

– Ale równie dobrze ty mogłabyś być niewolnicą, a ona cię kupować.

Manto nie odpowiedziała, ale jej oczy nagle się zamgliły.

– Nie przejmuj się nim. – wtrącił się Papas – Ma duszę reformatora. To nie Elisza przez niego mówi, ale rabin, którego ma w środku.

– Czy nigdy cię nie znudziły te uwagi? – odgryzł się Elisza. Zwracając się do Manto wyjaśnił, – Za każdym razem, kiedy mówie o problemach moralnych, on twierdzi, że to rabin we mnie.

Manto usmiechnęła się.

– Możliwe, że właśnie to mi się w tobie podoba.

Wsunęła mu dłoń pod ramię. Od ciepła jej dotyku i zapachu jej perfum przeszył go dreszcz.

Powrót do spisu treści