
JAK WIATREM GNANY LIŚĆ,
część druga
ROZDZIAŁ I
Na długo nim z daleka zobaczył Antiochię, Elisza wiedział, że jego podróż zbliża się do końca. Od pewnego czasu droga, którą podróżował mijała wielkie posiadłości ziemskie i była pełna wozów z towarami, powozów pasażerskich, idących pieszo, jak również stert śmieci. Jednak pierwszy widok celu jego podróży zaskoczył go.
Zatrzymał się by się przyjrzeć ogromnemu akweduktowi przecinającemu drogę przed nim. Jego potężne łuki wyginały się ponad grzbietem wzgórza, sklepiały się nad miejscem, w którym stał i ciągnęły się dalej w stronę doliny poniżej. Kiedy podążał oczami za spadkiem, poprzez kurzawę dymu zobaczył stłoczone budynki Anitiochii, stolicy Syrii, trzeciego co do wielkości miasta na świecie. Leżało po obu stronach rzeki Orontes, rozciągając się na zboczach otaczających je gór.
Elisza z podziwu aż głębiej wciągnął powietrze. O Antiochii wiele słyszał, ale nie przypuszczał, że jest tak wielka. Kiedy patrzył, dotarły do niego odgłosy nakładające się na szum wody nad głową – coś jak jednostajne mruczenie wielkiego zadowolonego kota. Pełen podziwu ruszył dalej.
Pierwszy przejazd ulicami Antiochii napełnił go strachem i zmieszaniem. Nade wszystko zdumiony był masą ludzi. W porównaniu z tym ulice Cezarei wydawały się puste. Uświadomił sobie, że autor Księgi Syracha musiał myśleć o czymś takim, kiedy napisał „Między ludem wielkim nie poznają mnie, bo czymże jest dusza moja między tak niezliczonym stworzeniem?”
Im dalej jechał w miasto, tym gęstszy tłum. większy tumult, wyższe domy, aż otoczony z wszystkich stron jechał pomiędzy pięcio– a nawet sześciopiętrowymi budynkami.
Zatrzymał się przed witryną baru i patrzył jak kelner nalewa chochlą zupę klientom stojącym na ulicy w kolejce do lady. Wszedł między arkady, w przestrzeń pełną cieni, gdzie długie języki światła ślizgały się bez zatrzymywania po brązowych naczyniach bednarza, upstrzonych muchami towarach rzeźnika i kolorowych ubraniach ludzi wyłaniających się z ciemności i wkraczających w ciemność.
Wśród tych pierwszych wrażeń najbardziej uderzająca była bohaterska statua z marmuru z napisem na kolistym piedestale „Tyche miasta Antiochii”. Stała na środku Forum, symbol potężnego miasta – bogini w koronie z dumną twarzą, obojętna wobec wszystkiego, nawet wobec baraszkujecego u jej stóp figlarnego małego bożka, chłopca z ogonem ryby, symbolu rzeki Orontes. Ten chwytający tak dobrze ducha tego miejsca obraz utkwił mu głęboko w pamięci.
Cała reszta była chaosem widoków, zapachów i dźwięków. W końcu, po długiej wędrówce na ślepo i częstych pytaniach o wskazówki ludzi, którzy zwykle tylko wzruszali ramionami i nie odpowiadając śpieszyli dalej, wjechał na podwórze budynku z mieszkaniami.
– Czy mieszka tutaj Papas? – zapytał dozorcę w półkolistym przejściu.
Ten skinął głową.
– Gdzie są jego pokoje?
– Na piętrze, schodami na rogu.
– Proszę, zaprowadź konia i muła do stajni i przypilnuj moich juków – zlecił Elisza i zsiadł z konia.
– Papas – zawołał niepewnie na szcycie schodów. Pokój przed nim był pusty, ale z następnej izby dobiegł go głos przyjaciela.
– Kto tam?
– To ja, Elisza.
Papas pojawił się natychmiast, radość i zaskoczenie na jego twarzy. Z otwartymi ramionami ruszył do Eliszy.
– Elisza – zawołał i uściskał go z radością. – Witaj, witaj. Kiedy do ciebie pisałem nie miałem pojęcia, że tak prędko przyjmiesz moje zaproszenie.
Wciąż trzymając go w objęciach odsunął się i nagle zamilkł.
– Elisza – wyszeptał z lękiem – Czemu tak okropnie wyglądasz?
– Jestem zmęczony – odparł Elisza – droga…
– O nie, to nie może być tylko to…
Przytłumione długą podróżą wspomnienia, odezwały się w nim z nową siłą.
– To długa historia – powiedział.
– Cokolwiek by to było, – zauważył Papas z troską w oczach – niech sobie będzie. Ale siadaj tu na sofie, odpocznij i opowiedz mi o wszystkich: o sobie, o Deborze, Jozuem, Meirze…
Ale na jego pytania Elisza odpowiadał półsłówkami, przerywając, jakby wyrywając zdania ze środka.
– Coś cię strasznie dręczy – rzekł w końcu Papas – wyduś to z siebie.
Choć Elisza głęboko zaczerpnął oddechu zanim przemówił, jego głos drżał kiedy mówił.
– Nałożono na mnie ekskomunikę.
Papas zadrżał jakby pod silnym uderzeniem.
– Na boga, Elisza – westchnął – to okropne! I przez to musiałeś przejść! Nie dziwota, że wyglądasz jak upiór. Czy chcesz opowiedzieć teraz, czy może…
Pochylił głowę i splótł ręce. Elisza rozpoczął opowieść. Nie podnosił głosu, jednak w jego monotonnym opowiadaniu kryło się takie cierpienie, takie spustoszenie w jego urywanych, chaotycznych zdaniach, że po pewnym czasie Papas wstał ze stołka, na którym siedział, usiadł koło przyjaciela i położył pocieszająco dłoń na jego dłoniach.
– To – powiedział stanowczo kiedy Elisza skończył – już przeszłość. Przyjechałeś do Antiochii żeby od nowa rozpocząć życie. A pierwszym krokiem w tym kierunku jest całkiem zapomnieć o tym, co było.
– Gdybym tylko mógł – wymamrotał bez przekonania Elisza.
– Możesz. Już ja tego dopilnuję.
– A więc klątwa nie wpłynie na nasz stosunek?
– Nie bądź głupi – uciął Papas – Pytasz o to takiego apostatę jak ja? Jedyna różnica między nami to to, że ty okazałeś odwagę i wierność swoim zasadom, podczas gdy ja grałem bezpiecznie. Ale upieram się, już ani słowa więcej o tym, co było. Nie będziesz miał nawet wyrazów współczucia ode mnie – przynajmniej dopóki nie przestanie boleć.
– Ale gdzie masz bagaże? – zapytał szybko zmieniając ton. – U dozorcy? Zaraz wysyłam po nie służącego. – Strzelił palcami nagle sobie przypominając – Całkiem zapomniałem, że czeka na mnie balwierz. Tym lepiej! Jak tylko skończy ze mną każemy mu zająć się tobą.
– Chodź – chwycił Eliszę za nadgarstki. Było oczywiste, że celowo tak gadał na wyprzódki. Eliszy już zrobiło się trochę lżej na duszy z powodu wygadania się. Był również pokrzepiony spontanicznością współczucia Papasa, toteż nie miał nic przeciwko temu, by jego uwaga została jeszcze bardziej odwrócona. Ramiona mu się wyprostowały, wstał i pozwolił się zaprowadzić na balkon, gdzie czekali na nich mężczyzna i chłopak.
– Przynieś bagaż mojego gościa – nakazał Papas chłopakowi i ponaglił balwierza – Kleonie, kończ ze mną szybko, mam dla ciebie jeszcze jedno, poważniejsze zadanie.
– Nie mogłeś wybrać lepszej chwili na przyjazd – poinformował Eliszą wśród klikania nożyczek i szerokich gestów balwierza. – Wieczorem wybieram się na wytworne przyjęcie i zabieram cię ze sobą. Czekaj, niech no na ciebie spojrzę… – ocenił go krytycznie – potrzebujesz coś do ubrania.
– Ale ja mam parę całkiem dobrych ubrań.
– Do Sanherdynu, zapewne, ale nie tam, gdzie idziemy. Coś ci pożyczę dopóki nie znajdziemy krawca.
– Gotowe, panie – powiedział Kleon i zamaszystym ruchem zdjął fartuch z Papasa.
– Dobrze, a teraz co poradziłbyś temu gentlemanowi?
Balwierz przyjrzał się Eliszy uważnie – oczywiście należy mu się golenie. Ta broda go postarza. I doradzałbym fryzurę na rzymską modę. U szczupłych osób o ciemnej karnacji zwykle sprawdza się najlepiej.
–Racja – zgodził się Papas przyjrzawszy się Eliszy. – Ale nie byłbym optymistą co do zrobienia z niego młodszego Katona albo Brutusa. Jest na to trochę zbyt ciemny i nie dość surowy. Ale będzie wyglądał w porządku.
– A zatem – wykrzyknął, zerwał się z fotela i wskazał go Eliszy – czy przekraczamy Rubikon?
Elisza zawahał się. Dla niego wszystko działo się z zawrotną szybkością.
– Kleonie, prędko – rozkazał Papas, – tnij mu pejsy nim zaprotestuje.
Nożyce szczęknęły i czarny lok spłynął na podłogę. Elisza spojrzał na niego i poddał się sztuce Kleona. Przez niemal godzinę cyrulik zabawiał się nożycami, brzytwą i przyjemnie pachnącymi maściami i olejkami.
W końcu Kleon ocenił Eliszę..
– A nie mówiłem? – zapytał z triumfem.
Papas uśmiechnął się z aprobatą.
– Miałeś rację. Zawsze można ci zaufać. Wiesz, Elisza – kontynuował na wpół żartobliwie –z ciebie to całkiem niezły przystojniak, co prawda nieco orientalny w typie, ale całkiem do rzeczy.
– Chciałbym zobaczyć jak wyglądam – wtrącił się Elisza. – W końcu powinienem być gotowy na najgorsze…
– Czekaj, zrobimy to jak należy.
Papas wszedł do domu i zaraz wrócił z dużym lustrem w jednej ręce i togą w wesołych kolorach w drugiej. – Narzuć to na siebie i popatrz w lustro.
Kiedy Elisza zobaczył swoje odbicie w uniesionym zwierciadle prawie nie mógł poznać własnej twarzy – tak odmłodniała bez brody i pejsów.
– No, no – zauważył nie zwracając się do nikogo, głaszcząc się po brodzie – całkiem nieźle.
– Nie jestem pewien – przekomarzał się Papas – że jesteś aż taki piękny jak sobie wyobrażasz. Ale wyglądasz przyzwoicie. A teraz lepiej się przebierzmy, bo się spóźnimy na przyjęcie.
– Ale ja nie zostałem zaproszony…
– Musisz się wiele nauczyć. Teraz już nie jest potrzebne zaproszenie. Najnowsza moda pozwala gościom przyprowadzić gości. Nazywamy ich „cieniami”.
– Ale kim jest gospodarz?
– Gospodyni – poprawił Papas. – Ma na imię Manto. Obiecuję ci najlepsze jedzenie i najlepsze rozmowy w Antiochii.
– To brzmi ekscytująco – powiedział Elisza. Był trochę weselszy niż przez wiele ostatnich tygodni. – Ale kim ona jest?
– Co za różnica?
– Żadna, ale jestem ciekawy.
– Sam zobaczysz.
– Czemuś taki tajemniczy?
– Bo chcę żebyś sam wyrobił sobie o niej zdanie.
– Ale czy jesteś pewien, że nie będzie miała za złe mojego przyjścia?
– Na pewno nie. Znam ją wystarczająco dobrze by przyprowadzić „cień”. W rzeczy samej wydaje mi się, że jej się spodobasz jak tylko odpowiednio się ubierzesz—proste czarne włosy z odrobiną siwizny, czyste niebieskie oczy, kształtny nos, silnie zarysowany podbródek, wysoki, szczupły i – Papas na chwilę przerwał swoją listę – co najważniejsze, inteligentna twarz z wypisaną odrobiną cierpienia, w sam raz by uczynić ją interesującą. Tak – podsumował gdy wychodzili z tarasu – mogę się założyć, że cię polubi.
Pałac Manto znajdował się przy cichej alejce. Fasadę miał, podobnie jak sąsiednie budynki, surową i nieozdobną. Jedynie odrzwia, ozdobione skomplikowaną intarsją z bursztynu i kości słoniowej, przygotowały Eliszę na przepych wnętrza.
W przedsionku z podłogą z mozaiki słudzy odebrali od nich wierzchnie okrycia. Kamerdyner zaprowadził ich do sali przyjęć i tam ich zostawił. Komnata, mimo że niewielka i nieomal pozbawiona mebli, była jedną z najbardziej luksusowych, jakie Elisza kiedykolwiek widział. Malowidła ścienne w żywych kolorach, belkowany sufit i wyłożona mozaiką podłoga przydawały jej ciepła i sprawiały, że wydawała się większą. Niewielkie rzeźby, oczywiście najlepszej roboty, stały w rogach, nad nimi zwieszały się wieloramienne kandelabry z brązu.
Kiedy weszli w komnacie znajdowała się tylko jedna osoba – odwrócony do nich tyłem drobnej budowy mężczyzna o siwych włosach studiował obraz.
– Jesteśmy wcześnie – wymamrotał Papas.
Słysząc dźwięk mężczyzna odwrócił się w ich stronę. Twarz Papasa rozjaśnił spontaniczny uśmiech.
– Antyfanes! Jak miło! Pozwól, że ci przedstawię rodaka, Eliszę”.
Mężczyzna podszedł bliżej. Jego gładka twarz i jasnoszare oczy były zdumiewająco. młodzieńcze. Przywitali się, Elisza instynktownie powziął do niego sympatię.
Zaczęli przybywać inni goście. Wśród rozmawiających swobodnie ze sobą mężczyzn Elisza poczuł się zagubiony i samotny. Depresja, od której uwolnił go na chwilę nieposkromiony dobry humor Papasa znów zaczęła go ogarniać, kiedy sługa zaanonsował – Pani Manto.
Elisza zobaczył w przelocie widok złotorudych włosów i powiewnej szmaragdowej tuniki. Ale zaraz obraz przesłonili mu inni goście spieszący na powitanie. Niezręcznie trzymał się na uboczu aż Papas złapał go za łokieć i poprowadził do przodu.
– Manto – powiedział – Pozwoliłem sobie przyprowadzić „cień”. Czy mogę ci przedstawić mojego krajana i starego przyjaciela, Eliszę.
Była uderzająco piękna, o białej twarzy i szarozielonych oczach koloru tarniny. Kasztanowe włosy, błyskające metalicznie, miała upięte wysoko by sprawić wrażenie, że była wyższa niż w rzeczywistości. Barwna tunika, podkreślająca jej naturalne barwy, spływała jej do stóp, ale mimo że luźna, przylegała jej do ciała, podkreślając jego smukłe krągłości. W jej ruchach kryła się sugestia czegoś kociego.
Spojrzała na Eliszę jakby przelotnie, ale z taką bezpośredniością, że poczuł się zmieszany. Podniosła nagie ramie na powitanie i poczuł delikatny i prowokacyjny zapach perfum.
– Witam cię podwójnie – powiedziała miękkim głosem odrobinę przeciągając wyrazy – po pierwsze ze względu na ciebie, ale też bo zająłeś miejsce innego gościa, który mnie rozczarował.
Czuł się niezręcznie i sztywno odpowiedział na jej powitanie.
Ale ona już była odwrócona. Jednakże wyczuwalny dystans w jego zachowaniu sprawił, że na moment ponownie na niego spojrzała. Następnie zwróciła się do wszystkich – Zapraszam do stołu.
Wielką salę jadalną zdobiły pastelowe malowidła ścienne. Sofy dla gości były już ustawione w trzy trójkąty. Przy stojącym pod jedną ze ścian ogromnym stole, uginającym się pod pełnymi jedzenia półmiskami i pełnym napojów szkle, słudzy nalewali wino do kielichów z ozdobionej różami srebrnej misy.
Każdy z gości otrzymał wieniec i puchar i mamrocząc pod nosem imię jakiegoś boga ulewał z niego na podłogę libację. Chcąc dostosować się do obyczaju, Elisza zrobił tak samo, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że oddał cześć pogańskiemu bóstwu. Było to dla niego wstrząsem.
Służący wnieśli okrągłe stoły zastawione jadłem i postawili je między sofami. Manto zajęła miejsce u wierzchołka jednego z trójkątów.
– Usiądziesz przy moim stole? – zwróciła się do Eliszy, wskazując na sofę po swojej lewej stronie – wraz ze mną, Lizandrem i Papasem…
Wolałby mniej eksponowane miejsce, ale obserwując innych gości usiadł na sofie i jak oni podparł się na lewym łokciu. Siedzący przy jego stole już się częstowali z tacy przekąskami, z których część była z mięsem. Mimo całej determinacji, by się pożegnać z żydowskimi zwyczajami, było to dla niego nazbyt szybko, żaby nie czuł oporu przed zakazanymi potrawami. Uważnie wybrał parę oliwek, kawałek sera i coś co wyglądało na sardynkę. Papas przyglądał mu się ze złośliwym uśmiechem.
– A więc – powiedział drwiąco – niełatwo przełamać nawyki całego życia, rabi?
Elisza podniósł wzrok znad talerza i zorientował się, że wszyscy przy jego stole gapią się na niego.
– Rabin? – spytała manto z zaskoczeniem w glosie.
– Kiedyś nim byłem – wymamrotał Elisza.
– Naprawdę? Nikt z nas nigdy nie spotkał rabina. Proszę, opowiedz nam coś o sobie.
Ale jej prośba obudziła w nim nieprzyjemne wspomnienia.
– Wolałbym nie.
Skrzywiła się, a jej oczy zrobiły się nagle bardzo zielone.
– Wybacz, – przeprosił Elisza – nie chciałbym być niewdzięczny. Ale moje wspomnienia z czasów, kiedy byłem rabinem nie należą do szczęśliwych.
– Jak chcesz – powiedziała obojętnie i zabrała się do jedzenia.
Elisza ostrożnie ugryzł kawałek. Ani smak, ani konsystencja nie były takie, jak się spodziewał.
– Myślałem – powiedział do siebie – że to sardynka.
– Nie – roześmiała się Manto – to kawałek rzepy przyrządzony tak, żeby wyglądał jak sardynka.
Papas roześmiał się – Tak jest ze wszystkim w Antiochii. Wszystko występuje w przebraniu i nic nie jest całkiem takie, jak się wydaje.
– Wciąż niepoprawny cynik – zauważyła Manto.
– A co, Elisza, nie mówiłem? – wykrzyknął Papas. Potwierdza moje twierdzenie, że jestem cynikiem, chociaż nie noszę togi tej szkoły, a ten, o tam, Lincejusz, ubrany jest jak cynik, choć to w rzeczywistości dusza naiwna i ufna …
– Dajcie spokój – rzuciła Manto – jedzenie jest po to, żeby je jeść, a nie filozofować o nim.
W zapadłej na chwilę ciszy Elisza usłyszał fragment rozmowy przy stole obok.
– Powiadam ci, to kompletny nonsens – mówił Antyfanes – w naszych pismach w stylu attyckim nie ma za grosz więcej sensu niż gdyby Plato pisał używając stylu Homera. Tym co się liczy w prozie jest jasność i naturalność. Wszystko inne to maniera.
– Niezupełnie, niezupełnie – ktoś się sprzeciwił. – Jeśli ludzie o niezwykłych zdolnościach już stworzyli wzory tak bliskie doskonałości, jak tylko to możliwe, co nam zostało poza naśladownictwem?
– Papas, ci ludzie, to kto? – zapytał szeptem Elisza.
– Czemu nie zapytasz naszej gospodyni?
– Bardzo dobrze, zatem nie mów.
Ale Papas zadał za niego pytanie. Manto zwróciła się do Eliszy.
– Rabi, nie znasz ich?
– Zostałem im przedstawiony, ale to tyle.
– A zatem przy naszym stole, poza tobą, Papasem i mną, jest jeszcze Lizander, zapewne najybitniejszy astronom w Syrii.
Lizander podniósł wzrok i lekceważąco się uśmiechnął.
– Przy stole na prawo – mówiła dalej Manto – mamy gwiazdy naszej literatury: Antyfanes, znakomity retor i jego kolega Nikander.
– Masz na myśli, pasożyt – wtrącił się Papas.
– Trzeci to gramatyk Smerdis – ciągnęła Manto nie zwracając uwagi na słowa Papasa, – ten, który właśnie bronił stylu klasycznego. Przy następnym stole ten chudy mężczyzna w niebieskiej todze to prawnik Pompejan. Ten wielki w płaszczu filozofa to Hermonaks, stoik. A ten ostatni ro cynik Linceusz. I to już wszyscy.
– O jednej rzeczy – dodał Papas – Manto ci nie wspomniała, bez wątpienia przez skromność, tego, że wszystko tutaj jest najwyższej jakości – nie tylko najlepsze jedzenie, najlepsze wina: z Chios, egipskie, falern, ale też najlepsze towarzystwo. Tu w tej komnacie znajdziesz najlepszego gramatyka w Syrii, najlepszego cynika, stoika, prawnika, astronoma i retora. Oczywiście mam na myśli Antyfanesa, nie tę pijawkę Nikandera. Ty, Elisza doskonale tu pasujesz, nawet jeśli niektórzy z twoich dawnych kolegów wyrzekli się ciebie. Tylko ja jestem tu nie na miejscu – chyba, że jako dworski błazen.
Słysząc aluzję Papasa, Manto spojrzała na Eliszę, Ciekawość zabłysła w jej niezwykłych oczach. Na moment znalazł się we władzy jej wzroku. Bezwiednie zaczerwienił się i odwrócił spojrzenie. Ale nie dał żadnych wyjaśnień, a ona po chwili dołączyła do dyskusji przy drugim stole, gdzie przeciwstawiano naturę ludzką w dawnych wiekach temu co działo się w ich pokoleniu. Niepostrzeżenie wciągała do dyskusji wszystkich gości i podtrzymywała rozmowę. Nikt zdawał się nie dostrzegać wyrafinowania z jakim przekształcała niezobowiązującą wymianę zdań w prawdziwą debatę. Ale Elisza, wyczulony na wszystko dokoła, jako że wszystko to było dlań nowe, zdumiony był jej subtelnością i pomysłowością, z jaką zapobiegała, by spór zboczył z tematu lub został zmonopolizowany przez jednego dyskutanta. Zauważył też lekkość, z jaką podtrzymywała tok debaty.
Pomiędzy gośćmi panowały skrajnie różne opinie. Ale wszyscy wypowiadali się płynnie w wyrafinowanej grece świadczącej o starannej edukacji w retoryce i wszyscy z erudycją przywoływali odpowiednie cytaty dla poparcia swoich stanowisk.
Tymczasem dyskretnie krzątający się służący podawali kolejne dania, półmiski rozmaitych mięs, tace z pieczonymi prosiakami, desery z zamrożonych owoców, każde z dań wraz z odpowiednim winem.
Co jakiś czas Manto uciszała gości by zaprezentować umilających ucztę artystów: jeden śpiewał tęskne pieści do wierszy Anakreonta, inny tańczył w doryckim rytmie hymnu Tyrteusza, jeszcze jeden recytował fragment z Homera. Ale po każdym takim przerywniku na powrót podejmowała wątek dyskusji.
Kilka razy zwróciła się do Eliszy by ten wyraził swoje zdanie. Za każdym razem potrząsał głową uśmiechając się przepraszająco. Jego odmowy były dla niej dziwne i irytujące, ale ich nie komentowała.
Kiedy posiłek się skończył i sprzątnięto ze stołów, przeniesiono ze stołu na środek pomiędzy wielką misę z winem przybraną na nowo różami. Każdy z gości podawał słudze swój puchar do napełnienia, a otrzymawszy go z powrotem wznosił toast za gospodynię.
Goście z zapałem wznowili dyskusję. To wtedy Elisza, zapominając o poprzednich oporach, zabrał głos po raz pierwszy.
– Czyż nie jest możliwe – zapytał nieco sztywną z braku praktyki greką – że w obu stanowiskach zaprezentowanych dzisiaj jest nieco prawdy? Jest oczywiste, że natura ludzka zmienia się albo na lepsze, albo na gorsze, niemniej w pewnych okresach w przeszłości ludzie mogli okazywać więcej szlachetności niż da się to widzieć w naszych czasach. Gdyż nawet jeśli ludzki charakter jest stały, okoliczności, w których się przejawia nie są. A to od nich w końcu zależy, czy osobowość okazuje się wielka, czy ograniczona. Rozważcie proszę wpływ, jaki ma na nas instytucja niewolnictwa. W dawnych czasach niemal każdy rolnik sam uprawiał swoją ziemię. Napełniało go to dumą. Był panem swojego losu. Dziś pracę w świecie wykonuje niewolnik. Bogaci stają się wydelikaceni od nieróbstwa, niewolników degraduje ucisk. To może być odpowiedź na wasz paradoks. Przy urodzeniu człowiek ma cechy takie same jak nasi przodkowie. Nieużywane, degenerują się tak samo jak mięśnie, które gdyby je ćwiczyć wystarczająco często, stałyby się twarde i mocne. Być może to nasze czasy okradają nas z potencjału by stać się bohaterskim.
Kiedy tak mówił inni goście, którzy już prawie zapomnieli o jego obecności, spoglądali na niego z przyjemnym zaciekawieniem. Kiedy skończył, szmer aprobaty przeszedł przez izbę i od razu ktoś odniósł się do podniesionej przez niego kwestii. Ale Manto, choć obdarzyła go uśmiechem aprobaty, uznała, że dyskusja osiągnęła już odpowiedni punkt. Pozbawiona jej przewodnictwa rozmowa przekształciła się w luźne pogaduszki i wkrótce goście wstali, pożegnali się z gospodynią i wyszli.
Było już późno kiedy Elisza i Papas wracali do domu. Prócz latarń palących się w bramach domów i blasku pochodni niesionych przez niewolników odprowadzających do domu właścicieli ulice były całkiem ciemne.
Przez chwilę szli w milczeniu, wreszcie Papas spytał:
– Co sądzisz o dzisiejszym wieczorze? I na boga przestań skubać brodę!
Elisza odsunął rękę od policzka.
– To było interesujące. – przyznał – Oczywiście dla mnie trochę dziwne i niespodziewane, nowe zwyczaje, nowi ludzie, nowe idee, ale z pewnością wszystko bardzo interesujące.
– Dokładnie to samo kilka osób powiedziało mi o tobie. Interesujący – dokładnie tego słowa użyli.
Rozbawiło to Eliszę – Naprawdę? Przecież zachowywałem się jak gbur. Prawie nie otworzyłem ust.
– To być może, ale to właśnie ich zainteresowało. To co powiedziałeś było niegłupie i całkiem nowe.
– Może – domyślał się Elisza – spodobało im się to, że prawie się nie odzywałem. To musiało wydawać się niezwykłe wśród tego całego gadania.
– Co by to nie było, pewien jestem, że wkrótce będziesz otrzymywał zaproszenia. Choćby Nikander pytał, czy byś go nie odwiedził. To nie do wiary jak Manto mogła zaprosić tego intryganta. Nie muszę dodawać, że odrzuciłem jego gościnę wprost i stanowczo.
– A więc to był sukces dzisiaj, do tego takim małym wysiłkiem. To aż zapiera dech.
– Jest jeszcze coś – wolno dodał Papas. – Manto prosiła mnie bym wkrótce przyprowadził cię znowu.
– Czemu?
– Co to znaczy czemu?
– Czego może chcieć ode mnie?
– Nie bądź naiwny, Elisza. W tych stronach jesteś rzadkim ptakiem. Musiałeś jej się spodobać.
– A właściwie kim ona jest?
– Właściwie – Papas mówił powoli – to długa historia. Ale rzecz w tym, że dziś ucztowałeś z kurtyzaną…
– Z kurtyzaną? – powtórzył Elisza niedowierzająco.
– Oburza cię to? – uśmiechnął się Papas – No, w Antiochii musisz się przyzwyczaić do takich rzeczy. Wiesz, to nie Palestyna. Ale jest jeszcze coś. Tym, kto ją utrzymuje jest nie kto inny jak Rufus.
– Chyba nie gubernator Judei
– Tenże sam. Marcus Tineius Rufus, pretor, prefekt Palestyny, dowódca Dziesiętego Legionu Fretensis, osobisty przyjaciel prokonsula Syrii Kaiusa Publikusa Marcellusa, a co najważniejsze, jeden z najbogatszych ludzi cesarstwa. Służył pod Hadrianem, kiedy ten był tu gubernatorem, wrócił do Rzymu jako członek jego bezpośredniego otoczenia i zgromadził olbrzymią fortunę – jak, lepiej nie pytać.
– Ale chcesz powiedzieć, że wszyscy ci mężczyźni byli tam z a pełną wiedzą…
– A czemuż by nie? Piękna i inteligentna kobieta z koneksjami, najlepsze jedzenie i dyskusje w całej prowincji – jej zaproszenia są w cenie. Poza tym co z tego, że nie jest żoną człowieka, który ją utrzymuje? Rufus ma żonę, którą dyskretnie zostawił za sobą w Italii. Zresztą teraz jest w Rzymie i nie wróci tu przez pewien czas. To wszystko nas nie musi obchodzić. Z pewnością nie powinno powstrzymać cię od przyjęcia jej zaproszenia.
– No, nie wiem… – odpowiedział wahająco.
– Elisza, nie bądź głupcem. Nikt ci nie każe robić niczego złego – kontynuował Papas na wpół nęcąco, na wpół przekonująco – czy chcesz być tutaj rabinem, czy wolnym człowiekiem?
ROZDZIAŁ II
Głośne pukanie zbudziło Eliszę z głębokiego snu. Wstał mrugając żeby otworzyć oczy i podszedł do drzwi. Był wczesny poranek, a jak co nocy, od kiedy przybył do Antiochii, poszedł spać późno.
W drzwiach do jego mieszkania stali dwaj rzymscy żołnierze.
– Elisza syn Abui z Migdal w Palestynie? – zapytał jeden z nich.
Tłumiąc ziewnięcie skinął głową.
– Wezwanie z Bazyliki Trajana – żołnierz wyciągnął zwój w stronę Eliszy.
Nazbyt skołowany nawet na ciekawość, Elisza przyjął dokument i niezgrabnie go rozwinął. Ale gdy tylko zapoznał się z jego treścią całkowicie się rozbudził.
„Elisza syn Abui z Migdał, obecnie przebywający w Antiochii, stawi się niezwłocznie po otrzymaniu niniejszego wezwania w Bazylice Trajana przed Sekstusem Eruciuszem Klarusem, cesarskim legatem do spraw sprawiedliwości w prowincji syryjskiej”.
– Wiecie co to znaczy? – spytał Elisza.
Z twarzami bez wyrazu żołnierze potrząsnęli głowami.
Papas wyjrzał zza zasłony swojej izby.
– Co tu się dzieje? – spytał niezadowolony.
– Lepiej chodź tu – wezwał go zakłopotany Elisza.
Papas podszedł.
– Czytaj – powiedział Elisza podsuwając mu wezwanie.
Papas spojrzał na treść.
– Na bogów – zawołał – to od samego legata!
– Czekajcie – zwrócił się do żołnierzy – za chwilę będziemy gotowi.
– Chodź, Elisza – powiedział i odwrócił się w stronę sypialni. – To jest pismo od naczelnego sędziego prowincji, reprezentanta cesarza wyznaczonego do nadzoru nad sądami. Zajmuje się jedynie sprawami najwyższej wagi. Tak się składa, że znam go osobiście. Ale lepiej nie liczmy na to. Musimy iść natychmiast.
– Ale czego może chcieć ode mnie? – spytał Elisza podążając za przyjacielem.
– Nie mam pojęcia – odparł Papas zajęty ubieraniem się – Jesteś w Antiochii ledwie dwa tygodnie, nawet dla ciebie za krótko, by popaść w poważne kłopoty. A jeśli chodzi o Palestynę…
Przerwał raptownie, uderzony ideą, która mu zaświtała.
– Szybciej – ponaglił – Ubieraj się. To mi się nie podoba…
Podążając za żołnierzami, Elisza i Papas weszli na szerokie marmurowe schody Bazyliki Trajana, minęli jej obramowany wysokimi kolumnami przedsionek, ominęli wielki centralny hall i weszli w korytarz wiodący między licznymi salami rozpraw. Ponad gwarem rozmów tłoczących się w korytarzu petentów, Elisza i Papas zdołali usłyszeć fragmenty pompatycznych mów adwokatów i przez otwarte drzwi zobaczyć toczące się sprawy.
W izbie, do której ich wprowadzono, dla odmiany panowała cisza. Na ustawionym na podwyższeniu pod jedną ze ścian tronie zasiadała imponująca postać odziana w urzędową togę. Przed nią, dwaj prawnicy argumentowali przyciszonymi głosami, które ledwie docierały do trzydziestki – czterdziestki słuchaczy siedzących w ustawionych w poprzek podłogi kamiennych ławach. Po obu stronach platformy sekretarze porządkowali dokumenty i stenografowali.
Mimo że zaniepokojony tajemniczym wezwanie, Elisza miał zbyt wiele doświadczania z prawem żydowskim, by być całkowicie obojętny wobec sposobów działania prawa rzymskiego. Ledwie usiadł, zaczął obserwować procedurę. Jako że rozpatrywano jedną sprawę po drugiej, wnet stało się dla niego jasne, że sąd, w którym się znajdował, zajmował się jedynie wstępnymi przesłuchaniami. Bo pomimo przedstawiania dowodów, przewodniczący sędzia nie wdawał się w krzyżowe przesłuchania i nie wydawał wyroków. Wskazywał jedynie czy przedstawiono wystarczające podstawy by wszcząć sprawę, pouczał sekretarzy o stosownych ramach prawnych, które będą użyte w procesie i wyznaczał rozstrzygnięcie sprawy panelowi podległych sobie sędziów, niekiedy zaś tylko jednemu sędziemu. Eliszy zaimponował zarówno wygląd jak i zachowanie legata. Wysoki mężczyzna z grzywą szczeciniastych czarnych włosów, głęboko osadzonymi czarnymi oczami i pooraną zmarszczkami twarzą był niewątpliwie mistrzem niuansów prawa. Poruszał się z pewnością i sprawnie, i Elisza był tak zajęty obserwowaniem go, problemami, którymi się zajmował i decyzjami, które podejmował, że był zaskoczony słysząc swoje imię wywołane przez jednego z sekretarzy.
Podniósł się, wystąpił naprzód i oczekiwał przed podwyższeniem.
– To ty jesteś Elisza? – spytał Klarus spoglądając sponad tabliczki, którą wręczył mu woźny.
– Tak jest.
– Syn Abui z Migdal? – dalej dopytywał legat.
– Tak.
– Wyjechałeś z Palestyny jakiś miesiąc temu?
– Około trzech tygodni – sprostował Elisza.
– A jaką pozycję miałeś w twoim kraju?
– Byłem rabinem i członkiem rady starszych.
– Zatem jesteś tym, o kogo chodzi, – stwierdził Rzymianin podnosząc oczy znad dokumentu, do którego się odwoływał i zatrzymując spojrzenie na Eliszy. – Prokonsul otrzymał pismo od władz twojego ludu z żądaniem twojej przymusowej ekstradycji do Palestyny.
Pokój zachwiał się przed oczami Eliszy. Nie śniło mu się, że jego koledzy mogą być tak mściwi.
– Przecież nie mają prawa żeby czegoś takiego żądać – zawołał.
– To właśnie – sucho stwierdził Klarus – jest coś, co ja muszę ustalić. Chyba, że zgodzisz się wrócić dobrowolnie.
– Z całą pewnością nie.
– Zatem muszę ciągnąć moje śledztwo. Proszę odpowiedz na moje pytania. Czy prawdą jest, że trzykrotnie zostałeś wezwany do stawienia się przed Sanhedrynem żydowskim by odpowiedzieć na zarzuty wniesione przeciwko tobie, że za każdym razem nie stawiałeś się, aż w końcu uciekłeś z kraju by uniknąć procesu?
– To wszystko prawda, poza tym, że mój wyjazd nie był ucieczką.
– To jest bez znaczenia – wolno powiedział legat, jakby głośno się zastanawiając. – Dla mnie problemem jest zasadność żądania. Inaczej niż większość prowincji, Palestyna nie ma swojego statutu, ani nadanego przez senat, ani przez cesarza. Było tam zawsze nazbyt niespokojnie, by można było go nadać. Wskutek tego zakres autonomii lokalnych ciał nigdy nie został zdefiniowany. Jednak jest praktyką prawa rzymskiego uznawanie władzy lokalnych systemów prawnych, o ile nie zostały one wprost unieważnione.
– Ale – wtrącił się Elisza żarliwie – nawet jeśli Sanhedryn ma prawo żądać ekstradycji – a ty sam wyraziłeś co do tego wątpliwość – w moim przypadku nie ma tego prawa. Nie naruszyłem żadnego prawa, ani cywilnego, ani kryminalnego, czy to rzymskiego, czy żydowskiego. Zarzuty przeciwko mnie mają czysto religijny charakter, co jak jestem przekonany, pismo z Palestyny stwierdza jasno.
– W rzeczy samej – przyznał Klarus – dokument nie precyzuje natury twojego wykroczenia. Jenak twoje twierdzenie, że jest ono przeciw żydowskiemu kultowi wcale nie poprawia twojej sytuacji. Judaizm jest oficjalnie uznaną religią. Zbezczeszczenie świątyń czy profanacja obrzędów są nie mniej karalne w świetle prawa niż przestępstwo przeciw świątyni w Rzymie.
– Ale mnie nie rozumiesz, – mówił dalej Elisza. – Nie jestem winny żadnego otwartego wystąpienia przeciw religii żydowskiej. Nie okradłem żadnej synagogi, nie znieważyłem żadnego świętego przedmiotu. Oskarżenie przeciw mnie w Palestynie zarzuca mi brak wiary, zaprzeczanie prawdy pewnych doktryn nauczanych w religii żydowskiej.
– Na co – odpowiedział niewzruszony Klarus – mam jedynie twoje oświadczenie nie poparte niczym, a nie można powiedzieć, że jesteś w tym wypadku bezstronny.
– Mogę poświadczyć, że jego deklaracja jest prawdziwa – Papas wstał i mówiąc zbliżył się do podium.
– O, Papas – legat uśmiechnął się serdecznie – zastanawiałem się co robisz w tej zakurzonej nudzie sądu, tak daleko od twoich normalnych miejsc. Teraz rozumiem. Jesteś tu dla tego człowieka. Znasz go?
– Bawiliśmy się razem jako dzieci.
– I świadczysz, że to, co mówi jest prawdą?
– Bez zastrzeżeń.
– Ale jak to możliwe? Nie miałem pojęcia, żebyś ostatnio odwiedzał Palestynę.
– Nie potrzebuję być naocznym świadkiem działań moich przyjaciół żeby za nich ręczyć.
Karus uśmiechnął się smutno.
– Gdybyśmy byli gdzie indziej i gdyby to dotyczyło czegoś innego niż prawo, przyjąłbym twoje słowa bez wahania. Ale jako sędzia, inaczej niż zwykły człowiek, mogę zaakceptować jedynie świadectwo naocznego świadka. Nie, obawiam się, że muszę napisać skargę i zarządzić proces. I jeśli się nie mylę, sędzia, który będzie ją rozstrzygał będzie miał zdanie podobne do mojego, to jest, że tego człowieka należy odesłać do Palestyny. Jeśli tamtejszy wyrok zostanie wydany przeciwko niemu, zawsze może się odwołać do sądów pretorianów albo do senatu w Rzymie zarówno na podstawia faktów, jak i kwestii proceduralnych…
– Ale ja nie wrócę do Palestyny – zawołał Elisza z sercem ściśniętym obawą. – Nie stanę przed nimi jak zbrodniarz…
– Bardzo mi przykro, naprawdę – szczerość brzmiała w głosie Klarusa – Ale nie widzę alternatywy. Tym bardziej mi przykro, że muszę cię zaaresztować do sprawy.
– Zaaresztować? – Papas nieomal krzyczał w proteście – Czemu musi siedzieć w więzieniu z powodu głupich kłótni między bigotami? Czy nie wystarczyłoby, gdybym złożył poręczenie, że się stawi na żądanie?…
Klarus był wyraźnie zakłopotany.
– W normalnych okolicznościach, tak – przyznał niechętnie. – Ale ta sytuacja jest niezwykła. Nie mamy do czynienia ze sporem między jednostkami. Dotyczy to całego narodu. Jeśli coś by poszło nie tak, władze żydowskie poskarżą się aż do Rzymu. Byłoby mi niezręcznie tłumaczyć się przed pretorami, senatem, a nawet samym cesarzem, że przez osobistą sympatię dla kogoś pozwoliłem na konflikt między wymiarem sprawiedliwości w Syrii i Palestynie. W moim własnym interesie, jak również gwoli zasad, muszę zapewnić obecność tego człowieka.
Dyskusja pomiędzy Papasem a Klarusem toczyła się jeszcze przez chwilę. Lecz z próśb przyjaciela i niechętnej lecz stanowczej odmowy sędziego niewiele dotarło do Eliszy. Paraliżowało go poczucie bezsilności, bolesne rozczarowanie faktem, że ludzie, których kochał, tacy jak Jozue, Akiba czy Gamliel, nie byli skłonni puścić go wolno. Mechanicznie podziękował Papasowi za jego pomoc. Następnie, oszołomiony i bez protestu, pozwolił strażnikom wyprowadzić się z bazyliki na plac. Szedł ulicami, obojętny dokąd, nieświadomy wzroku przechodniów. Dopiero kiedy ciężkie drzwi zamknęły się za nim z głośnym hukiem i osunął się na zalegającą podłogę ciemnej celi wilgotna słomę, zdołał ponownie zebrać myśli. Z pogłębiającym się przygnębieniem ocenił swoją sytuację.
Jedynie rzymski wymiar sprawiedliwości stał między nim a ludźmi, którzy go prześladowali. To była ogromna potęga, prawo cesarskie, w znacznej mierze bezstronna. Jednak ją również można było nagiąć, poprzez wpływy czy też ze względu na pośpiech. Ale co najgorsze, nie miała uczuć. Nie mógł oczekiwać, że go ochroni, z całym jego pozytywnym nastawieniem, przeciwko całemu ludowi.
Zatem zostanie niechybnie odesłany do Palestyny, by stanąć przed sądem, zostać upokorzony i jeśli jego dawni koledzy zdołają to przeprowadzić, zmuszony do uległości. To nowe życie, po które przyjechał do Syrii, ta lekkomyślna wolność ciała i intelektu, której posmakował tak przelotnie i tak odświeżająco dla ducha, będzie mu odmówiona. A wielkie poszukiwanie, na które się gotował, nigdy się nie rozpocznie, ani by go przywieść do triumfalnego rozwiązania, ani do honorowej porażki. I kiedy zdał sobie z tego sprawę zalała go rozpacz, płosząc rozsądek i nadzieję.
Więc przez całą nieskończoną noc chodził po celi, myśli tak jak ciało krążące bez celu i odpoczynku. Dopiero kiedy w zakratowanym okienku pojawił się zielonkawy blask nadchodzącego świtu poddał się zmęczeniu. Wyciągnął się na zatęchłej słomie i zapadł w niespokojny bezprzytomny sen.
Kiedy na nowo otworzył oczy okno w ścianie świeciło jasnym światłem dziennym. Ktoś manipulował przy zamku w drzwiach. Metal zazgrzytał o metal i nabijana gwoźdźmi powierzchnia otwarła się na oścież.
– Wstawaj – wychrypiał dozorca. – Jesteś wolny.
Elisza gapił się na niego nie pojmując.
– Rozkaz legata sprawiedliwości – wyjaśnił krótko strażnik i dodał, kiedy Elisza się podnosił – Człowiek imieniem Papas, który przyniósł rozkaz zwolnienia czeka na ciebie.
W izbie strażnika Elisza przystanął dla pozbierania myśli. Z całego serca był wdzięczny Papasowi. Ale przez całe życie obaj skrywali uczucia pod maską wystudiowanego dystansu.
– Uważaj, nadchodzi uwolniony skazaniec – zawołał szyderczo wychodząc w kierunku bramy.
– Jednak – rzucił Papas niedbale – to twoje uwięzienie okazało się nie takie długie. Ale – dodał, kiedy Elisza znalazł się w pełnym świetle – nie poprawiło ci wyglądu.
– To nic, – radośnie odpowiedział Elisza – na co nie pomogą kąpiel i świeże ubranie. Ale powiedz, jak to się stało, że spotkało mnie to szczęście? Już zacząłem wątpić we wszechmoc twoich stosunków….
– To nie mnie dziękuj za twoje uwolnienie. Załatwił to Pompejan, który bez twojej wiedzy stał się twoim obrońcą.
– To znaczy, to jego sprawa?
– Niekoniecznie. Po prostu przyjął twoją sprawę. Przy okazji, masz go jutro odwiedzić na konsultację. Ale twoją prawdziwą wyzwolicielką jest pani Manto.
– Manto? Jak to się stało, że ona się zainteresowała?
– Po prostu. Jak tylko wczoraj wyszedłem z sądu, poszedłem do Pompejana po radę, a on zasugerował, żebym zwrócił się do niej. Muszę powiedzieć, że nie trzeba było jej namawiać. Jeszcze przed zmierzchem porozmawiała z kwestorem i wysłała informację do gubernatora. A kiedy dziś rano pojawiła się przed Klarusem, był już gotów zwolnić cię za jej poręczeniem.
– Ale czemu – dziwił się Elisza, – naraziła się na kłopot i wzięła odpowiedzialność za przypadkowego znajomego?
– Też się dziwię. Ale tak się stało. A teraz możesz się poddać ablucjom, o których wspomniałeś przed chwilą, a potem pójdziemy razem do domu dobrej pani Manto, gdzie we właściwy sposób wyrazisz swoją wdzięczność.
– Ale przedtem jest jeszcze jedno zobowiązanie, z którego muszę się wywiązać. – Elisza położył dłoń na ramieniu Papasa. – Jestem ci winny podziękowania…
– Elisza, proszę – przerwał mu Papas. – Z pewnością pamiętasz co mówi Pismo: „Przyjaciel kocha w każdym czasie, a brat rodzi się w nieszczęściu.”
Kiedy dwaj mężczyźni wyłonili się z mrocznych i cichych komnat pałacu na skąpany w słońcu wpadającym przez prostokątny otwór w dachu centralny dziedziniec, Manto podniosła się spośród grupy gości, wśród których siedziała. Kiedy torowała sobie drogę wśród krzewów i kwitnących roślin gęsto rosnących wokół sadzawki, jej suknia z lśniącego żółtego jedwabiu lśniła jasno. Zwróciła się do nich z powitaniem.
– Witaj, Papasie. Witaj, Elisza, – wyciągnęła do nich rękę. – Cieszę się, że znów was widzę.
– Muszę ci wyznać – zaczął Elisza gwałtownie, – jak jestem ci wdzięczny…
– Nie, nie – przerwała, – nie musisz mi dziękować.
– Ale to było takie wielkoduszne – nalegał, – narażać się na kłopoty dla kogoś obcego.
– To bez znaczenia. Na szczęście nie wyglądasz wcale gorzej przez tę nieprzyjemną przygodę.
– To za sprawą cudu łaźni – bagatelizował Papas. – Nawet trup wyglądałby jak żywy po łaźni parowej, zanurzeniu się w basenie, masażu i olejkach.
Uśmiechnęła się i odwróciła w stronę gości.
– Chodźcie, przedstawię was.
Poszli za nią. Elisza czuł ulgę, że trudna chwila minęła tak łatwo, choć był zawiedziony, że tak nieodpowiednio wyraził swoją wdzięczność.
Siedzący na krzesłach i spoczywający na sofach mężczyźni i kobiety patrzyli z wyczekiwaniem na zbliżającą się Manto i jej dwóch towarzyszy.
– Znacie już Papasa, – powiedziała – a teraz chcę wam przedstawić kogoś nowego w Antiochii. Elisza przybył z Palestyny całkiem niedawno. To jest Kajusz Juliusz Sewerus, dowódca Czwartego Legionu Scytyjskiego i jego córka Lukrecja. A to Serwiusz Atiliusz Kwadratus, kwestor Syrii i jego zona Parsifae. Antyfanesa, jedynego kawalera wśród nas, już poznałeś.
– Przykro mi, – pospieszył z zapewnieniami Kwadratus wśród chóru powitań – z powodu niezbyt gościnnego powitania w naszej prowincji. Manto zrelacjonowała mi wczoraj cały incydent. Ale też przyjmij wyrazy radości z powodu jego szczęśliwego zakończenia.
– Chciałbym by już można mi było gratulować. – uśmiechnął się Elisza dla przykrycia nerwowości wywołanej przypomnieniem Kwestora. – Niestety nie jestem jeszcze całkiem wolny od tej nieprzyjemnej sprawy. I wcale nie jestem pewien ostatecznego wyniku.
– A zatem, – zauważył Rzymianin z krzywym uśmiechem na twarzy – czeka cię jeszcze proces. Jednak nie martwiłbym się zbytnio. Z Manto jako sojuszniczką i z pomocą przyjaciół…
– Dajmy temu spokój. – przerwała Manto. – Nie mówmy o przykrych incydentach. Panowie – zwróciła się do nowo przybyłych wskazując gestem wolne miejsca – poczujcie się swobodnie.
Spoczywając na wygodnych sofach, Elisza i Papas sączyli mrożone napoje podawane przez bezszelestnie pojawiających się i znikających niewolników. Znużenie i troska opuściły Eliszą, kiedy się przysłuchiwał przypadkowym rozmowom innych gości i bez celu obserwował grę świateł i cieni wokół.
Środek dziedzińca był tak jasny, jak skąpana w słońcu ulica. Kwadrat nieba, widoczny przez otwór w dachu, był oślepiająco błękitny. Podpierające go wysmukłe kolumny miały tło z białego ognia. W płytkim basenie znajdującym się bezpośrednio pod otworem słońce odbijało się oślepiająco. Nawet marmurowa Afrodyta, stojąca w środku fontanny połyskiwała ciepło i to mimo swojej nagości i wypływających z niej cienkich nitek wody.
Ale tam, gdzie spoczywali, w narożniku podcieni, panował chłód przeniknięty wonią kwiatów i przyjemną wilgocią. Co i raz rozbrzmiewał śpiew ptaka w klatce. A kiedy powiew kołysał gałęziami i promienie słońca dotykały jej włosów i oszałamiająco kolorowej szaty, Manto wyglądała jak odlana z czystego złota.
Ale nawet kiedy się odprężali, Manto niedostrzegalnie sterowała ich rozmową od trywialnych tematów w stronę dyspkusji o literaturze. I już po chwili słuchali z uwagą Antyfanesa, który z widocznie niewyczerpanych zasobów pamięci cytował fragmenty poezji i prozy, o które go prosiła.
– Jeszcze jedną. – zażądała, gdy retor zdawał się kończyć – Moją ulubioną mowę eubejską Diona z Prusy.
Poza dźwiękiem jego głosu i cichych kroków sługi napełniającego kielichy winem, cały dziedziniec był pogrążony w ciszy. Ze zmysłami wyostrzonymi panującą ciszą i wspaniałą sztuką jego wymowy przeżywali raczej niż słuchali historii, którą przed nimi rozwinął., Ocalony z katastrofy statku u wybrzeży Grecji wpływowy i wykształcony człowiek znajduje schronienie w odciętym od świata domostwie u rodziny ubogich wieśniaków. Na początku lituje się nad gospodarzami ze względu na ich ubóstwo. Ale z czasem zaczyna dostrzegać, że w tej chacie jest wszystko, czego potrzeba do szczęścia: proste, ale pożywne jedzenie, ochrona przed żywiołami, spontaniczna pobożność, a ponad wszystko wzajemna miłość i harmonia. W końcu wraca do wielkich miast z ich jałowymi rozkoszami, świadom, że spokój i harmonia panują zawsze poza ich ograniczeniami.
Kiedy Antypates skończył, słońce nie było już wysoko. Niebo straciło swój blask. Manto westchnęła cicho, przerywając czar, który ich ogarnął.
– Och, – powiedziała – takie życie powinniśmy wieść. Gdybyśmy tylko mieli odwagę…
– Zastanawiam się, – rzekł Papas – czy rzeczywiście chcielibyśmy żyć tak, jak ci rolnicy. To znaczy z przeciekającymi dachami, w smrodzie zwierząt, kiepskich butach powodujących odciski, szorstkich ubraniach, niezmiennych posiłkach z niedopieczonego chleba i jarzyn, z rzadka urozmaicanych kawałkiem łykowatego, wędzonego mięsa. Żadnych łaźni, żadnych teatrów, w dodatku bez służących. Odpowiedź, jak mniemam, jest w tym, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. To wszystko wygląda bardzo atrakcyjnie – ale z daleka.
Wpatrując się w fontannę i tak poruszony tym, co usłyszał, że przez chwilę zapomniał o wszystkim innym, Elisza przerwał milczenie.
– To nie tylko to. Dawniej ludzie znajdowali spełnienie swoich marzeń w otaczającej ich rzeczywistości. My tego nie potrafimy. Dlatego tworzymy sobie, każdy z nas, światy wyobrażone, do których możemy uciec. Z naszych własnych potrzeb i nadajemy im blask…
Podniósł głowę by zobaczyć ich reakcję i natychmiast spostrzegł uśmiech na twarzy Manto. Zaczerwienił się i raptownie przerwał.
– Mów, – zachęcała – to bardzo ciekawe spostrzeżenie, ale on nie był w stanie ciągnąć dalej.
Obserwowała go uważnie, a jej oczy pociemniały.
– W takim razie dobrze. Gdybyśmy dalej pociągnęli ten melancholijny wątek, moglibyśmy sobie nawzajem zepsuć humory na cały dzień, zupełnie jak w tym opisanym przez Herodota zwyczaju, według którego gospodarz na koniec bankietu pokazuje gościom szkielet żeby nie czuli się zbytnio zadowoleni z siebie.
Następnie potoczyły się nieznaczące rozmowy, a Elisza nie znalazł okazji by w nich uczestniczyć. Ale ku swojemu zaskoczeniu czuł się przyjemnie wyróżniony pochwałą Manto. Odchylił się na sofie i patrzał na nią, wpierw niewidzącym wzrokiem, ale następnie bardzo wyraźnie. Jak bardzo podobna była do Brurii, a zarazem jakże inna. Obie kobiety były żywe, wyczulone, błyskotliwe. Ale wdzięk jednej był delikatny, niewymuszony, niemal powstrzymywany, podczas gdy drugiej bujny, wspaniały, jawnie prowokacyjny. Pełen tęsknoty za Brurią, odwrócił oczy od Manto i zaczął się wpatrywać w fontannę aż jego myśli i uczucia zapadły się w na wpół hipnotyczną kontemplację świateł migocących an powierzchni wody.
ROZDZIAŁ III
Biura Pompejana zajmowały cały parter pałacu, który niegdyś był czyjąś rezydencją. W atrium, teraz zmienionym w poczekalnię, tłum klientów, wśród nich Elisza i Papas, oczekiwał na przyjęcie. W przyległych pokojach niewolnicy kopiowali dokumenty, uczniowie pochylali się nad zwojami.
Trzy razy napełniono klepsydrę wodną odmierzającą po pół godziny zanim woźny wprowadził Eliszę i Papasa do gabinetu wybitnego adwokata. Ale nawet wtedy zastali go głęboko pogrążonego w rozmowie z dwoma mężczyznami. Nie przerywając, pozdrowił ich gestem i machnięciem ręki wskazał ustawione pod ścianą krzesła.
Pompejan był niedużym, wysuszonym mężczyzną, , lekko podstarzałym. Siwiejące włosy miał w nieładzie, togę wygniecioną i z pozoru nie sprawiał zbyt wielkiego wrażenia. Ale jego oczy błyszczały inteligencją, mówił wprost i przenikliwie.
Po chwili podniósł się w geście pożegnania mężczyzn, z którymi konferował. Niechętnie wstali i podążyli za nim w stronę drzwi, gdzie zatrzymali go jeszcze na końcową wymianę uprzejmości, po czym ukłonili się i wyszli.
– A teraz, Papas, Elisza – powiedział żywo Pompejan zwracając się ku nim – przejdźmy do naszych interesów. Mam kopię tego pisma, które przyszło z Palestyny. Chciałbym żebyście je zobaczyli zanim ustalimy linię obrony.
Sięgnął do leżącego na podłodze cylindrycznego futerału i wyciągnął z niego zwój, który podał Eliszy.
– Nasze opcje są takie – ciągnął podczas gdy Elisza przeglądał pismo. – Możemy utrzymywać, że władze żydowskie nie mają prawa żądać ekstradycji. Szczerze mówiąc, niechętnie poszedłbym tą drogą. Nasze sądy stosują politykę wspierania władzy lokalnej. Możemy też zgromadzić dowody, że twoją zbrodnią było jedynie odstępstwo od żydowskiej doktryny religijnej, a nie otwarte występowanie przeciwko niej, tak jak mówiłeś Klarusowi. Ale ja też nie jestem zbytnio przekonany do takiego podejścia… Co to? – przerwał nagle.
Elisza zerwał się na równe nogi. Jego oczy błyszczały, na twarzy zagościł triumfalny uśmiech.
– Papas, popatrz – wykrzyknął podając dokument przyjacielowi – Czytaj! Cała ta rzecz to hucpa! Powinienem był wiedzieć, że ani Jozue, ani Gamliel, ani większość z nich nigdy się nie poniży do…
– Może – przerwał sucho Pompejan – będziesz tak uprzejmy i mi wyjaśnisz…
– Podpisy! – Elisza wyrwał zwój Papasowi pokazując go prawnikowi, wskazując drżącym palcem na skopiowane pod nim pieczęcie. „Abba, Rektor Akademii w Cezarei”, „Szraga, Lewita, student Sanhedrynu” i tak dalej… To jasne, co się stało. Moi wrogowie próbowali skłonić Sanhedryn do domagania się mojej ekstradycji. A kiedy się nie udało, wypichcili dokument wyglądający na oficjalny, dołączyli podpisy, jakie udało im się zgromadzić, opatrując je tytułami, które by zrobiły wrażenie na ludziach nieobznajomionych z żydowskimi sprawami.
– Powoli – uspokajał prawnik – Zdaje się, że rozumiem, ale chciałbym mieć pełną jasność… – To bardzo proste. – wyjaśnił Elisza, zmuszając się do jasnych sformułowań – Żaden dokument Sanhedrynu nie jest oficjalny, jeśli nie ma podpisów i pieczęci Nasiego – przewodniczącego Sanhedrynu, Patriarchy, oraz zastępcy przewodniczącego. Otóż nie ma tu imion Gamliela, ani Tarfona, ani Eleazara. Cała lista zawiera nie więcej niż dwóch lub trzech członków Sanhedrynu, do tego spośród najmniej znanych i najmniej reprezentatywnych.
– A zatem twierdzisz – dopytywał podniecony Pompejan – że legalne władze narodu żydowskiego nie mają z tym nic wspólnego.
– Dokładnie.
– To wspaniale – wykrzyknął prawnik. – Teraz jesteśmy w niepodważalnej sytuacji. Sprawa przeciwko tobie nie istnieje. Za to mamy ludzi, którzy wysmażyli ten dokument dokładnie tam, gdzie trzeba. Jutro idziemy przed Klarusa i wnosimy przeciw nim sprawę o fałszywe oskarżenie. Zostaną aresztowani, sprowadzeni tutaj na proces…
– O nie – wycofywał się Elisza – tego nie chciałbym.
– Nie chcesz tego? – wtórował Pompejan z niesmakiem – przecież atak jest najlepszą obroną.
– Być może – niechętnie zgodził się Elisza – Ale ja nie chcę zemsty. Chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju. Kiedy opuszczłem Palestynę, przysięgłem sobie, że skończyłem z moimi dawnymi współpracownikami. Perspektywa stawania z nimi twarzą w twarz napawa mnie wstrętem.
– Ale – nalegał prawnik – jeśli posłuchasz mojej rady, fortuna się odwróci. Ciężar dowodu zostanie z ciebie zdjęty i spocznie na twoich oskarżycielach. Inaczej będziesz musiał sam przygotować i przedstawić świadectwo.
– W takim razie niech tak będzie.
– Jak uważasz – ustąpił Pompejan – Nie jest to sposób, który bym wybrał, ale skoro nalegasz, masz tylko jedną drogę. Musisz napisać do przewodniczącego Sanhedrynu list z prośbą o oświadczenie, podpisane i z pieczęcią, że Najwyższy Trybunał nie jest zainteresowany twoją ekstradycją.
– Ale – zacukał się Elisza – to niemożliwe. Nie odpowie na żadną korespondencję ode mnie.
– To jedź do Palestyny i załatw to osobiście.
– Równie niemożliwe. Jestem ekskomunikowany. Żaden Żyd nie może odezwać się do mnie.
– Zatem jak zdobędziemy dowody, których potrzebujemy?
– To moja sprawa – zgłosił się Papas. – Niekoniecznie jestem w łaskach u rabinów, zatem list ode mnie może zostać zlekceważony. Ale często podróżuję do Palestyny. Jestem pewien, że nie odmówią mojej prośbie.
– Zrobiłbyś to? – Elisza wymamrotał z wdzięcznością.
– Oczywiście, ale – zawahał się Papas – Chciałbym, jeśli to możliwe, odłożyć podróż na jakiś tydzień. Prowadzę interes związany z arabskimi przyprawami i pachnidłami i powinienem być pod ręką by chronić moje inwestycje. Czy będzie dużym problemem jeśli nieco odłożę mój wyjazd?
– Przypuszczam, że nie – upewnił go Pompejan. – Jestem prawie pewien, że Klarus zgodzi się na odłożenie. Sądy są dosyć łagodne w tym zakresie.
– A ty nie będziesz miał mi za złe? – Papas spytał przyjaciela.
– Jasne, że nie – natychmiast odpowiedział Elisza skrzętnie ukrywając zawód.
Ostatni rozwój wypadków okazał się sprzyjający i Pompejan zdawał się pewien wyniku. Ale działanie prawa bywa nieprzewidywalne. Elisza spodziewał się, że nie zazna spokoju dopóki cała rzecz nie będzie ostatecznie i nieodwołalnie zamknięta. Perspektywa, jaka się przed nim otwierała, być może miesięcy niepewności, nie była zachęcająca. Wszelako Papas okazał się bardziej wielkoduszny niźli Elisza miał prawo oczekiwać.
– Nie wolno ci opuszczać Antiochii – nalegał – chyba, że chciałbyś wyjechać na zawsze.
– Chyba żeby – dodał Pompejan odprowadzając ich do drzwi – wynikły niespodziewane trudności z przełożeniem procesu. Jeśli nie usłyszysz ode mnie inaczej do jutra wieczór, możesz czuś się swobodnie.
Z tymi słowy doprowadził ich do wyjścia i pożegnał z ukłonem.
Interes Papasa z arabskimi pachnidłami okazał się bardziej skomplikowany niż przewidywał. Przypadek sprawił, że następnego dnia duży transport przypraw i ziół dotarł do Seleucji, portu Antiochii, powodując taki spadek cen na nie, że aby uniknąć poważnej straty Papas musiał wstrzymać się od wprowadzenia swojego towaru na rynek. Co dzień wyprawiał się na miasto w nadziei znalezienia kupca, który uwolni go od towaru za sumę równą zainwestowanej. Z każdej takiej wyprawy wracał bez sukcesu, skruszony i przepraszający. Tak więc dzień po dniu, jakby z wyrachowaną przewrotnością, jego negocjacje przeciągały się. Parę razy zdawało się, że już jest bliski zamknięcia spraw, lecz za każdym razem przeciągały je niespodziewane komplikacje.
Po dwóch tygodniach był wciąż w Antiochii, nie bardziej w stanie wyjechać z miasta niż na samym początku. Nerwy Eliszy były napięte do punktu załamania, choć starał się ukryć przed przyjacielem swą gorączkową niecierpliwość jak tylko potrafił. Papas w pełni świadomy napięcia, starał się wynajdować mu zajęcia, które odwracałyby jego uwagę.
Kiedy Elisza przyjechał do Syrii, poobijany i obolały po przejściach w Palestynie, Papas celowo wrzucił go w sam środek życia społecznego. Teraz, chcąc nawet bardziej odwrócić jego uwagę, wypełniał mu każdą minutę rozmaitymi rozrywkami, wykładami i spotkaniami, wizytami w łaźni, gimnazjach i teatrach. Było to tym łatwiejsze, że Elisza fascynował spotykających go ludzi; ten myślący, powściągliwy, romantyczny z wyglądu i pochodzenia obcokrajowiec niemal od razu ich ujmował. Skutek był taki, że nie brakowało im zaproszeń na uczty i nigdy nie byli w kłopocie, jak spędzić wieczór. Jednak jakby nie był przyjemny ten ciąg obiadów i przyjęć, Elisza poczuł głęboką ulgę kiedy, wreszcie uwolniony od nieszczęsnego interesu, Papas wyruszył do Palestyny.
Spodziewali się, że na podróż powinno mu wystarczyć dwadzieścia dni. Jednak kiedy bez wieści od Papasa upływały tygodnie, Elisza zaczął się niepokoić. Zaczął odmawiać zaproszeń od nowych znajomych, którym polecił go Papas przed swoim wyjazdem. Zamknął się w swoim mieszkaniu. Spędzał pełne niepokoju godziny na przypadkowych lekturach, ponurych spekulacjach, co też mogło się przytrafić wysłannikowi, i niewesołych rozważaniach na temat przyszłości. Nie pocieszyła go też krótka i niejasna wiadomość, jaką otrzymał po miesiącu. Dostarczona przez podróżującego dla przyjemności kupca z Palestyny, stwierdzała, że Papas dotarł bezpiecznie do celu i w chwili wysyłania listu był w dobrym zdrowiu. Stwierdzała, że już podjął starania uzyskania od Sanhedrynu potrzebnego pisma, ale zaszły jakieś trudności, których natury pismo nie wyjaśniało. Uwolniony od troski o stan zdrowia Papasa, Elisza miał teraz dodatkowy powód by martwić się o siebie.
Tymczasem Pompejan ścigał go bezlitośnie. Przypominał o konieczności pośpiechu, słuchał z irytacją tłumaczeń o bezsilności i surowo ostrzegł o niebezpieczeństwie dalszego opóźniania.
– W końcu stało się – poinformował Eliszę, którego pilnie wezwał do swojego biura. Papasa nie było już przez ponad dwa miesiące. – Dziś rano Klarus odmówił mojej prośbie o kolejną zwłokę. Pojutrze wyda decyzję i wyznaczy sędziego do prowadzenia sprawy.
– Ale czy nie wyjaśniłeś?…
– Ma dość wymówek. Powiedział mi wprost, że był aż nazbyt łagodny w stosunku do nas i że mieliśmy aż nadto czasu żeby zgromadzić potrzebne dowody. W rzeczy samej, zasugerował, że nie mając dobrych podstaw, próbujemy sztuczek by odswlec rzecz tak długo, jak to możliwe.
– No to wszystko stracone – stwierdził Elisza z rezygnacją.
– Nie, wciąż jest sposób.
Elisza spojrzał pytająco.
– Klarus może odmówić mojej prośbie – mówił Pompejan – ale mało prawdopodobne, żeby nie uległ perswazji Manto. Jeśli przekonasz ją by jeszcze raz wstawiła się za tobą, nasz problem zostanie rozwiązany. Papas powinien wrócić lada dzień. Musimy na to liczyć, to jedyna nasza szansa na sukces.
Następnego dnia w południe Elisza zapukał do domu Manto.
– Zapytaj panią – powiedział odźwiernemu, który przyjął go w przedsionku – czy przyjmie Eliszę.
Czekając na powrót sługi przysposabiał się na rozmowę. Nigdy nie było mu łatwo prosić o pomoc, nawet najbliższych przyjaciół. Było to specjalnie trudne w przypadku tej kobiety, która choć byli sobie prawie obcy, już oddała mu niezasłużoną przysługę. Gdyby miał inną możliwość niźli zwrócenie się do niej, wybrałby ją bez wahania. Aje Pompejan dał mu do zrozumienia z czałkowitą jasnością, że Manto była jego jedynym i ostatnim ratunkiem.
– Pani przyjmie cię w galerii – poinformował go odźwierny odbierając od niego płaszcz. – To tędy.
Manto przyjęła go w niewielkiej izbie wyłożonej lśniącą mozaiką i z żywymi freskami i malunkami na ścianach, Siedziała w krześle z wysokim oparciem, wokół ramion miała zielony wełniany szal, wielka kudłata skóra zarzucona na nogi. Spowijał ją podmuch wczesnej jesieni, a obok niej piecyk na węgiel drzewny strzelał iskrami.
– Co za niespodzianka – przywitała go wesoło, odkładając na bok haft, nad którym pracowała. – Byłam już w strachu, że nigdy już mnie nie odwiedzisz – przynajmniej bez oficjalnego zaproszenia.
Zaambarasowany tym powitaniem, uśmiechnął się niepewnie i usiadł na krześle, które mu wskazała. Przez parę minut mówiła żywo, próbując go ośmielić. Ale to on czuł się niepewnie wobec niej podczas poprzednich spotkań, a teraz był zbyt przejęty prośbą, którą musiał jej przedstawić by swobodnie odpowiadać. Nie potrafił też dłużej utrzymywać jej w nieświadomości co do powodu swojej wizyty. Ze smutkiem zaczął:
– Chciałbym żeby to było prawdą, że przyszedłem jedynie po to, by cię odwiedzić.
– Tak? – spytała dodając mu odwagi, gdy przerwał wyraźnie zmieszany.
– Prawda jest taka – powiedział z wahaniem – że przyszedłem prosić cię o pomoc… byłaś tak dobra za pierwszym razem… a teraz…
Zacinając się opisał swoją sytuację prawną i potrzebę jej dalszej pomocy.
– A zatem – przewidując jego prośbę oszczędziła mu jej wypowiedzenie – Pompejan chce bym się wstawiła u Klarusa.
– Tylko, że – poprawił ją – to nie Pompejan cię prosi, ale ja.
– Zatem masz to u mnie i jestem pewna, że Klarus mi nie odmówi.
– Nawet sobie nie wyobrażasz – wymamrotał niepewnie, odwracając oczy – jak bardzo ci będę wdzięczny…
Spojrzała na niego pytająco, pionowa bruzda ciekawości przecięła jej czoło.
– Czemu jesteś wobec mnie taki skrępowany? – zapytała nagle.
– Wcale nie – zaprotestował.
– Przecież jesteś, i to nie tylko teraz, co zrozumiałe, ale przy innych okazjach też.
Zły na samego siebie, że tak trudno mu się wysłowić, wybuchnął – Widzisz, tam gdzie mnie wychowano, to, że mężczyzna jest sam na sam z obcą kobietą uważane jest za niestosowne.
– A więc to to – zdziwiła się – a zatem uważasz moje towarzystwo jest dla ciebie przykre.
– Wprost przeciwnie – odważył się. – Jest aż nazbyt przyjemne.
Zaśmiała się cicho.
– Obawiam się, że nie masz zbytniej praktyki w prawieniu komplementów. Brak ci swobody, odrobiny insynuacji, która jest niezbędnym składnikiem pochlebstwa wobec kobiety.
Elisza odprężył się nieco i się uśmiechnął.
– Obawiam się, że tego również zapomnieli mnie nauczyć.
Uchwyciła się powtórnej wzmianki o jego wczesnej młodości.
– Nigdy cię nie zapytałam o twoją przeszłość i przyczyny twoich obecnych trudności, zawsze miałam nadzieję, że sam mi powiesz. Czy nie?
Wyraz niesmaku zagościł mu na twarzy na myśl o grzebaniu w przeszłości, którą najchętniej by pochował.
– Czasami – zasugerowała – wyniesienie czegoś na światło dzienne łagodzi ból wspomnień.
Nie wydawało mu się to prawdopodobne. Ale czując, że winien był jej wyjaśnienia, rozpoczął opowieść o swoim życiu w Palestynie i co go tam spotkało. Na początku mówił bezładnie, opowiadając o osobach i wydarzeniach bez objaśniania ich tożsamości i znaczeń. Więc niepostrzeżenie, tak by nie czuł, że mu się przerywa, wyciągała z niego objaśnienia i wiodła go od stosunkowo niedawnych zdarzeń od których rozpoczął, do tego, co leżało u ich podstaw. Kiedy opisywał najwcześniejsze wspomnienia dzieciństwa ucichła i słuchała bez ruchu. W miarę jak mówił, opadło z niego uczucie skrępowania. Zapomniał o wszystkim oprócz doświadczeń, które przeżywał na powrót. Z wielką intensywnością odtwarzał sceny i wydarzenia, jak też uczucia nadziei, porażki i goryczy, które wciąż go przenikały.
– I oto jestem – zakończył – heretyk, wyrzutek z mojej własnej społeczności. Wkrótce mogę im być odesłany wbrew mojej woli. Tu, w Syrii szukam tego, czego nie mogłem znaleźć w Palestynie.
Obrazy, które dopiero co wywołał, odpłynęły od niego. Nagle zdał sobie sprawę z otoczenia, w którym się znajdował, z tego, że dla lepszego skupienia zaczął chodzić po pokoju, z jej oczu teraz bardzo intensywnie zielonych, skoncentrowanych na nim.
– Musiałem cię na śmierć zanudzić – powiedział.
– Zanudzić? – odparła. – O nie, masz jedną cechę, tu w Antiochii bardzo rzadką. Szczerość. Poza tym, twoja historia jest fascynująca. Spotykając kogoś obcego nigdy nie wiemy jakie miał przeżycia. Przypuszczam, że każdy z nas jest trochę jak Odyseusz, człowiek długich wędrówek i wielu prac, nawet ci z pozoru najzwyczajniejsi i najbardziej banalni. Nie jest też tak, że się nie spodziewałam po tobie jakiś niezwykłych przeżyć. I raczej nie byłoby w porządku nazwanie ciebie nieatrakcyjnym. Przeciwnie… Ale tym, czego wciąż nie rozumiem – powiedziała prędko aby zapobiec powrotowi jego skrępowania – jest czego szukasz? Co chciałbyś tutaj znaleźć?
– Szukam pewności – odpowiedział po prostu.
– Ale jakiej pewności?
– Pewności w odniesieniu do świata, to przede wszystkim. Czy jest Bóg, który nim kieruje, czy też jest tylko brutalny przypadek? A jeśli jest Bóg, to jaka jest jego natura? Pewności jak powinien zachowywać się człowiek. Czy jest dobro i zło, i na czym polegają? Widzisz, jestem jednym z tych nieszczęśników, których nie sposób zadowolić przypuszczeniami.
– Chyba muszę być głupia – powiedziała przepraszająca – ale wciąż nie rozumiem.
– Pozwól, że powiem tak. Czy znasz „Elementy geometrii” Euklidesa?
Skinęła głową.
– Pamiętasz, że wszystkie twierdzenia są udowadniane za pomocą ścisłej logiki?
– Tak, oczywiście.
– No więc to jest, co ja chcę osiągnąć, podążając drogą Euklidesa, tylko nie z punktami, liniami i trójkątami, ale w wielkim obszarze ludzkich wierzeń i zasad. Jeśli metodę Euklidesa można z powodzeniem zastosować do rzeczy związanych z religią, filozofią i moralnością, to jakie będą wyniki. Zamiast doktryn przyjmowanych na zasadzie ślepej wiary albo przypuszczeń, ludzkość będzie dysponować systemem dowodów, do których będzie można mieć pełne zaufanie. Będziemy na zawsze wiedzieć, że rzeczywistość jest taka a taka i że musimy działać tak, a nie inaczej.
– Ale – oponowała – co, jeśli ostateczne dowody w twojej geometrii myśli i działań – myślę, ze można to tak nazwać – przyniosą rozczarowanie? Przypuśćmy, że udowadnianie wszystkich kolejnych kroków doprowadzi cię do konkluzji, że nie ma ani bogów, ani nieśmiertelnej duszy, że nie ma też czegoś takiego jak prawość czy cnota. Co wtedy?
– W takim razie – odpowiedział bez wahania – im wcześniej to wiemy, tym lepiej. Przynajmniej nie będziemy się dłużej oszukiwać. Rozumiesz mnie?
Patrzał na nią w napięciu. Jakoś stało się dla niego ważne, żeby rozumiała.
– Tak – odpowiedziała. –To wspaniała myśl. Ale czemu metoda Euklidesa, a nie inna?
– Bo to jedyna metoda, w której zaczyna się od przesłanek tak oczywistych, ze nie mogą być podważone i zdąża do wniosków, które są tak samo niepodważalne. W takim przedsięwzięciu, jak moje wszystko zależy od metody.
– Ale czemu musiałeś przez to wyjechać z Palestyny? Nie mogłeś tam opracować swojego systemu?
W podnieceniu zaczął znów krążyć po pokoju. Słysząc jej pytanie przystanął i stał bez ruchu dopóki nie odpowiedział.
– Musiałem wyjechać z Palestyny. Po pierwsze dlatego, że moi rodacy hołubią zamknięty system wierzeń, które każdy Żyd musi przyjmować bez żadnych wątpliwości. Przez wiele lat ich doktryna była też moją, a kiedy zacząłem wątpić, próbowałem wynajdować argumenty na jej poparcie. Ale tego nie da się tak zrobić, że najpierw jest konkluzja, a dopiero potem jej przesłanki. To jakby próbować budować piętra bez położenie fundamentów. Cała konstrukcja się zawaliła. Dla moich rodaków odstępstwo nie jest rzeczą małego znaczenia, którą można tolerować. Ich wrogość sprawiła, że pozostawanie gdzie byłem stało się dla mnie niemożliwe. Poza tym, jeśli mam zamiar spróbować, muszę się nauczyć filozofii. A poza takimi miastami jak Aleksandria czy Ateny, Antiochia jest najlepszym miejscem.
– A zatem – stwierdziła – przyjechałeś tu studiować filozofię.
– Niestety, – powiedział z żalem – nawet coś więcej. Wpierw muszę się czegoś dowiedzieć o naukach ścisłych. A moja znajomość języka i literatury greckiej pozostawiają wiele do życzenia. Doświadczenie mnie nauczyło, że znim się weźmie do pracy rzemieślnik musi opanować narzędzia. W gruncie rzeczy muszę rozpocząć moją edukację od samego początku.
– Ale to zajmie ci lata!
– No to co? – uśmiechnął się blado Elisza. – Nie ma powodu się śpieszyć. W tej chwili moim głównym problemem jest jak wyplątać się z tego procesu. Jeśli przegram, zabiorą mnie z powrotem do Palestyny. Wtedy wszystko stracone. Dlatego twoja pomoc jest dla mnie tak ważna. Bez niej nie mógłbym zapobiec katastrofie. Ale nawet z nią mam obawy. Jakie szanse przed jakimkolwiek sądem ma samotna jednostka, nawet z pomocą możnego sprzymierzeńca, przeciwko żądaniom całego ludu?
– To brzmi dosyć beznadziejnie, kiedy w ten sposób przedstawiasz sprawę, zwłaszcza, że wiem aż nazbyt dobrze, że przeceniasz moje wpływy. Ale jesteś obiektywny. Nie doceniasz prawa rzymskiego. Mniej się obawiam nacisków politycznych niż tego, czy twoja sprawa jest wystarczająco mocna. Jeśli możesz mnie w tym upewnić, jestem przekonana, że jesteś całkiem bezpieczny, niezależnie od tego, kto występuje przeciw tobie.
– Chciałbym bardzo – powątpiewał Elisza– podzielać twoje zaufanie do rzymskich sędziów.
– Są między nimi głupcy – przyznala Manto – a zdarzają się i łajdacy. Nie zaprzeczę też, że czasami ulegają względom doraźnych korzyści. Ale na ogół starają się, by sprawiedliwości stało się zadość. I czasami wykazują godny podziwu upór w obronie zasad albo osób. To jest zdumiewający system rządów, który miasto w Italii wymyśliło i narzuciło światu. Znam go zbyt dobrze by nie mieć dla niego szacunku.
– Twój podziw dla imperium zdumiewa mnie – powiedział wolno Elisza – Jest tak przeciwny temu, co ja myślę i co sądzę, że jest opinią większości myślących ludzi. Zawsze uważałem, a mówiąc ściślej, nauczono mnie, by uważać Rzym za wielkiego prześladowcę ludzkości. Trudno mi o tym myśleć inaczej.
– Sam zobaczysz, – powiedziała z wielką pewnością i całkowitą szczerością – kiedy będziesz miał okazję zobaczyć ten system w działaniu. Jestem pewna, że twoja własna sprawa będzie dowodem na mój punkt widzenia.
Uśmiechnął się na jej sprytne, ogólnikowe pocieszenie.
– Kiedyś – zażartował – odpowiedziałbym na to, co powiedziałaś, „Amen, niech to się stanie wolą Boga”.
Odwdzięczyła mu się uśmiechem i ponagliła – Ale odeszliśmy od tematu. Nie mogę się doczekać żebyś powiedział co osiągnąłeś od przyjazdu do Antiochii.
– Nic – westchną z żalem. – Brakowało mi nawet woli żeby poszukać mieszkania, nawet już nie wspominając o poważnych studiach. Ogarnął mnie jakby paraliż uniemożliwiający myślenie o czymkolwiek innym oprócz pewnego dokumentu z Palestyny, którego przyjście bardzo się opóźnia. Kiedy już będę miał go w ręku, zrobię pierwszy krok zatrudniając kompetentnego instruktora gramatyki i retoryki.
– Ależ nie powinieneś tego odkładać. – ponagliła go natychmiast – Powinieneś zacząć od razu, bo najważniejszy jest twój spokój ducha. Jeżeli nie wypełnisz swojego czasu pracą, oszalejesz od czekania. Poza tym, nie musisz daleko szukać nauczyciela. W Antiochii nie ma nikogo lepszego niż Antyfanes. Z przyjemnością porozmawiam z nim o tobie, jeśli mi pozwolisz.
Na początku ich rozmowy był zbyt rozkojarzony, zaś potem nazbyt przejęty rozmową i tak wdzięczny za jej gotowość pomocy, że nawet nie zwrócił uwagi na jej wdzięk. Ale teraz, kiedy siedziała lekko pochylona, patrząc na niego swoimi uwodzicielskimi, bardzo jasnymi oczami, z policzkami zarumienionymi i ustami wciąż półotwartymi po ostatnim słowie, tak, że błyszczały jej białe, równe zęby, świadomość tego, jaka jest piękna wreszcie do niego dotarła i przesłoniła wszystko inne w jego świadomości. Przyglądając się jej z zachwytem na moment zapomniał, że czeka na jego odpowiedź. Kiedy się wreszcie odezwał, w jego zduszonym głosie słychać było wahanie.
– Zrobiłabyś dla mnie także i to?
– Z przyjemnością, ale pod jednym warunkiem.
Spojrzał na nią pytająco.
– Musisz mi obiecać, że od czasu do czasu będziesz mnie odwiedzać żeby zdać sprawę z postępów.
Roześmiał się z ulgą i powiedział – Z największą przyjemnością.
ROZDZIAŁ IV
Manto bez zwłoki wywiązała się z obu obietnic. Od Klarusa uzyskała odroczenie postępowania przeciwko Eliszy i umówiła go z Antyfanesem. Dwa dni po swojej wizycie u niej siedział w gabinecie retora obserwując, jak naucza studenta i czekając na koniec lekcji. Student, niezbyt rozgarnięty, kanciasty młodzian odczytywał fragment dramatu, wygłaszając jego podniosłe, akcentowane wersy bezbarwnym, monotonnym głosem. Przez stół między nimi nauczyciel od czasu do czasu przerywał mu, poprawiając wymowę, co chłopiec mechanicznie powtarzał, bądź dając wyjaśnienia, których, mimo ich całej prostoty, zdawał się w ogóle nie rozumieć.
Kiedy lekcja dobiegła końca, na znak nauczyciela, że może odejść, uczeń natychmiast wstał, wrzucił do torby zwoje i z byle jakim do widzenia wyszedł z izby, w pośpiechu zapominając zamknąć za sobą drzwi. Z westchnieniem na poły zniecierpliwienia, na poły ulgi Antyfanes wstał.
– Takie to życie nauczyciela…
– Jak ty to wytrzymujesz?
Ode drzwi Antyfanes spojrzał przez ramię i i uśmiechnął się blado – Czasami to jest upiorne, ale jakoś trzeba żyć.
– Ale to się nie zgadza z tym, co o tobie słyszałem. Zewsząd chwalą cię jako jednego z najbardziej utalentowanych literatów w Antiochii, a znajduję cię udzielającego lekcji głupawym młodzieńcom. Z pewnością muszą być dostępne dla ciebie inne, mniej wyczerpujące sposoby zarabiania na życie.
– Nie za bardzo – wyjaśnił retor i wrócił do stołu. – Profesja wykładowcy przynosi niezbyt wiele pieniędzy, ale pisanie jeszcze mniej. Ile można zarobić na mowie czy nawet całej książce jeśli byle skryba-niewolnik może ją skopiować na sprzedaż? A jeśli chodzi o stypendia patronów, nie, dziękuję. Wolę się nie kłaniać lada jakiemu ignoramusowi. Poza tym dobrzy bogowie od czasu do czasu przysyłają mi bystrych, inspirujących studentów, uczenie których to czysta przyjemność. Co przywodzi mi na myśl to, co Manto opowiadała mi o tobie.
– To tylko trochę gramatyki – ostrzegł go Elisza. – Przynajmniej na początek. Czy możesz to zrobić?
– Zanim odpowiem, chciałbym wiedzieć trochę więcej czego chcesz.
Po raz drugi w przeciągu kilku dni Elisza nakreślił plan studiów, które sobie zamierzył.
– A więc – podsumował Antyfanes, kiedy Elisza skończył – tym czego naprawdę chcesz jest kompletny kurs naszej kultury we wszelkich jej aspektach, łącznie z podstawami greckiej i łacińskiej gramatyki i retoryki, jako wprowadzenie do filozofii. Mój drogi, czy naprawdę zdajesz sobie sprawę jak długo to ci zajmie?
– Nigdzie się nie śpieszę – poinformował go Elisza, podobnie jak wcześniej Manto – poza tym, żeby wreszcie zacząć. Nie dam się odwieść od mojego zamysłu.
– O nie, – sprzeciwił się Antyfanes. – nie mam zamiaru cię odwodzić. Przeciwnie, jestem podekscytowany perspektywą twojego studiowania ze mną. Oczywiście, ja też mam ograniczenia. Nauki przyrodnicze i filozofia to nie moje dziedziny. Ale uczenia cię gramatyki, retoryki i literatury z przyjemnością się podejmę.
– Zatem wszystko jest załatwione, to jest poza sprawą wynagrodzenia…
– Nie przejmujmy się tym teraz – przerwał Antyfanes. – Zapłacisz mi wedle uznania.
– Na pewno nie – sprzeciwił się Elisza. – Nauczanie to twój zawód. Oczywiście masz prawo do co najmniej normalnej stawki.
– Ale właśnie o to chodzi, za tego typu nauczanie nie ma normalnych stawek.
Ale Elisza nalegał i po niedługich targach udało mu się namówić Antyfanesa do podania sumy.
– Dzięki bogu, mamy to załatwione – odetchnął retor z ulgą, zadowolony, że ma z głowy nieprzyjemną sprawę. – To kiedy zaczynamy?
– Dlaczego nie mielibyśmy zacząć teraz?
– Doskonale – odparł Antyfanes. – Podniósł ze stołu woskowaną tabliczkę, podał ją Eliszy i wyciągnął stylus. – Przysuń bliżej swoje krzesło i możemy się zabrać do szkicowania planu zajęć.
Kiedy tak siedzieli, Eliszę naszło bolesne wspomnienie. Przypomniał sobie Nikolausa, jak siedział z dziesięciolatkiem powtarzając rzeczowniki i czasowniki. Zarazem przyszła do niego świadomość przeznaczenia, przez lata leżącego odłogiem, a teraz mającego się spełnić.
Przez następne pół godziny obaj z Antyfanesem pracowali układając listę tematów obejmujących gramatykę grecką i łacińską, poetów epickich, lirycznych i dramatycznych, mówców, eseistów, biografów i historyków.
Kiedy skończyli, Antyfanes spojrzał na dwie tablice pokryte zapiskami.
– Muszę przyznać – zauważył – że to bohaterski program. A to dopiero początek.
– Bohaterstwo – uśmiechnął się Elisza ironicznie – zarezerwujmy dla przyszłości. Na razie zajmijmy się pierwszym punktem na liście, skromną gramatyką.
Ze zrezygnowanym wzruszeniem ramion Antyfanes zaczął grzebać w szafie i wyciągnął z niej kilka zwojów.
– Proszę – powiedział kładąc je przed Eliszą, – to są teksty, których używałem ze studentami w różnym czasie. Są nieco podniszczone, ale wciąż jeszcze czytelne. Proszę cię bardzo, przyjmij te przebrzydle rzeczy jako prezent.
– Dziękuję – powiedział Elisza. – nawet perspektywa studiowania gramatyki zdaje się przyjemna ze względu na nauczyciela.
– Uważam, że powinieneś wiedzieć, – ostrzegł Antyfanes – że nie podzielam twojego zainteresowania metafizyką i teologią.
– Tak też myślałem. – potwierdził Elisza – Przez cały czas naszej rozmowy zbierałem się na odwagę, by cię zapytać o twoje poglądy filozoficzne.
– Tak mało o tym myślałem, – odparł wolno Antyfanes – że nie bardzo wiem, co ci odpowiedzieć. Rzecz jasna nie wierzę w bogów z mitów. Co więcej, nie znam ani jednej wykształconej osoby, która wierzyłaby, za wyjątkiem stoików, którzy ich interpretują jako alegorie sił natury. Czasami chodzę na nabożeństwa w świątyniach. To są obrzędy państwowe. Społeczeństwo potrzebuje tych obchodów, więc uważam za mój obowiązek się dostosować. Jeśli chodzi o bogów filozofów, Idęę Platona, Pierwszą Przyczynę Arystotelesa, czy też Rozum Kosmiczny stoików, to trudno mi powiedzieć. Czasami, w zależności od nastroju albo ostatnio przeczytanej książki, wierzę w nie. Czasami nie. W końcu to się sprowadza do tego, że nie wiem.
– Ale czy nie uważasz, że trzeba się zdecydować: tak albo inaczej? Że trzeba mieć pewność?
– Gdybym tak myślał, zostałbym filozofem, a nie retorem.
– To według czego żyjesz?
– Według miłości do piękna. Wystarczy mi słuchać uduchowionej muzyki, czytać wzniosłą prozę i odpowiadać na kolor i wdzięk dzieł sztuki. Nigdy nie rozumiałem czemu ludziom, takim jak ty tak zależy, żeby mieć pewność co do rzeczy abstrakcyjnych, kiedy na przykład można się przyglądać jak młody człowiek rzuca dyskiem, albo kontemplować statuę wyrzeźbioną przez wielkiego artystę. Co sprawia, że jesteśmy równi. Ja uważam twoje nastawienie za równie niezrozumiałe, jak ty moje. Podoba ci się w Antiochii – zakończył nagle Antyfanes – czyż nie?
– Ogromnie!
– Jest inaczej, niż to, do czego przywykłeś?
– Nawet nie wiesz jak!
– Jak inaczej?
– Na wszelki sposób. – padła natychmiastowa odpowiedź – Przez radość, jaką dają przyjemności ciała, przez teatr, przez podziw dla piękna dla niego samego, o czym wspomniałeś. Ale to nie wszystko. Wy, Grecy macie swobodę wszystko badać, poddawać w wątpliwość, a nawet wszystkiemu zaprzeczać. Ty możesz powiedzieć, że nie wiesz, a nawet nie dbasz o to, czy Bóg istnieje czy nie. Żaden rabin nie odważyłby się tego powiedzieć w Palestynie, na dobrą sprawę żaden Żyd. Mój lud ma swoje wierzenia i upiera się przy ich bezkrytycznej akceptacji, co jest w porządku tak długo, jak długo ktoś wierzy. Jeśli ktoś zwątpi i potrzebuje dla siebie ustalić, w co wierzy, niezbędne stają się swoboda myślenia i badań. A na nie jedynie twój świat pozwala.
– W takim razie,– spytał Antyfanes – co tak przyciąga tylu ludzi do judaizmu i jego chrześcijańskiej sekty?
– Sądzę, że bezpieczeństwo prawdy objawionej przez Boga. Spokój ducha, jasne reguły postępowania, które oferują.
Na wspomnienie spokojnej pewności, która niegdyś była jego udziałem, Eliszę ogarnęła nostalgia. Przelotnie poczuł woń zwiędłych kwiatów.
– Ale mi to nie wystarczało – westchnął – Rozsypało się, kiedy zacząłem analizować. Objawienie może być albo przyjęte, albo odrzucone. Musiałem wybrać między wiarą a rozumem. I wybrałem to drugie.
Stali naprzeciw siebie, Elisza z uśmiechem patrzył na drobnego, siwowłosego mężczyznę. Antyfanes odwzajemniał uśmiech, ale w jego wzroku było też coś, co umykało Eliszy. Było to zdumienie człowiekiem, który, mimo, że młodość była już poza nim, gotów był wyrzec się świata dla poszukiwania prawdy. Czując coś w rodzaju podziwu i poczucia uprzywilejowania powiedział z łagodną szczerością – Mam nadzieję, że orócz tego, że będziemy nauczycielem i uczniem, staniemy się też przyjaciółmi.
– Jestem tego pewien.
W drzwiach na ulicę Elisza zawahał się. Zmierzch zapadł nad Antiochią. Przed sobą miał równą szarą ścianę wczesnozimowej ulewy. Ostry wiatr gwizdał pomiędzy domami. Wcisnął zwoje pod płaszcz dla ochrony i zanurkował w burzę.
W cieple i świetle papasowego mieszkania ściągnął przemoczone wierzchnie odzienie i starannie ułożył zwoje i tabliczki w rogu stołu, na którym sługa ustawiał posiłek wieczorny. Czekając na pierwsze danie wędrował myślami po pokoju. Siłą nawyku zaczął odmawiać stare hebrajskie modlitwy przepisane na wieczór. Uświadamiając sobie, co robi, odchrząknął z rozbawieniem, wzruszył ramionami i zasiadł do kolacji.
Ale nigdy nie był w stanie oprzeć się nowej książce. Zaczynając posiłek rozwinął zwój, oparł go o talerz i zaczął czytać, pozwalając, by jedzenie stygło, tak był zaabsorbowany czytaniem.
Leżąc w łóżku, ale całkiem obudzony, Elisza nie zwrócił uwagi na odgłos kroków na dziedzińcu. Mieszkanie Papasa na pierwszym piętrze czteropiętrowego budynku wychodziło na centralne podwórze wspólne dla wszystkich mieszkańców, więc odgłosy przechodzących, nawet późno w nocy, nie były niczym niezwykłym.
Ale kiedy ktoś zaczął wchodzić na oddzielne schody prowadzące do jego mieszkania, Elisza wstał natychmiast, pośpieszył przez pokoje do drzwi wejściowych i odsuwając skobel otworzył je na oścież. Od razu znalazł się w uścisku mocnych ramion i parującej odzieży.
– Mam to! – Papas wykrzyknął triumfalnie –Zobacz!
Papas zrobił krok do tyłu by nogą zatrzasnąć drzwi jednocześnie sięgając do skórzanej torby wiszącej mu u pasa. Niezdolny wymówić ani słowa, Elisza wyciągnął drżącą dłoń po drewniane tabliczki na zawiasach.
– Zróbmy trochę więcej światła – Papas odwrócił się, podniósł jedną z lamp, które paliły się w izbie i jej płomieniem dotykał po kolei knoty świec.
– A teraz – powiedział popychając przyjaciela na krzesło i kładąc mu pismo na kolanach – czytaj.
– „Sanhedryn, – było napisane pewną ręką na nawoskowanej tabliczce – jedyny sąd ludu żydowskiego odpowiedzialny za sprawy państwowe nie jest zainteresowany powrotem do Palestyny niejakiego Eliszy syna Abui, dawniej z Migdalu, obecnie przebywającego w Antiochii. Sanhedryn nigdy też nie występował do władz prowincji syryjskiej o jego ekstradycję”.
Na drugiej tabliczce, w równych kolumnach znajdowały się pieczęcie Gamliela, Tarfona i Eleazara Ben Azaria, ich podpisy i oficjalne tytuły.
Patrząc na pismo Elisza poczuł falę ulgi, ale niespodziewanie zaraz po niej tępe znużenie. Żył do tego stopnia w ciągłym napięciu, że nagła ulga całkiem pozbawiła go energii.
– Zrobiłeś dla mnie bardzo dużo. – powiedział z wysiłkiem – Ale czemu trwało to tak długo?
Papas opadł na krzesło i wzruszył ramionami w geście obrzydzenia.
– Nie z mojego wyboru, możesz być pewny. Straciłem w Jawne cały tydzień czekając aż Gamliel wróci do domu, a kolejne pięć dni próbując uzyskać u niego audiencję. Gdy mi odmówiono, popędziłem do domu Eleazara ben Azaria, który jest asystentem patriarchy, tylko po to, by się dowiedzieć, że też wyjechał do Galilei. Stamtąd udałem się do Tarfona, który po prostu odmówił zajęcia się twoją sprawą. Przyznał, że nie chciał ciebie karać, ale też nie zrobiłby nic, żeby ci pomóc. Sformułował to tak, skoro odciąłeś się od narodu żydowskiego nie masz prawa prosić go o pomoc. Wtedy omal nie wpadłem w panikę. Wiedziałem, że liczy się czas, że im dłuższa zwłoka, tym większe dla ciebie niebezpieczeństwo a nie miałem pomysłu do kogo się zwrócić.
– A Jozue, – przerwał Elisza – czyżbyś nie wiedział, że on też jest starszym Sanhedrynu?
– Elisza, proszę, – uchylił się od odpowiedzi Papas – pozwól, że opowiem historię po swojemu. Już zaczynałem się na dobre martwić, kiedy znalazł mnie Akiba. Dowiedział się o celu mojego pobytu i z własnej inicjatywy przyłączył się do mnie. Razem obeszliśmy wszystkich ponownie. Byłem obecny przy tym, jak przekonał Tarfona by podpisał. „Zabronione jest – przypomniał mu – rzucać kamieniem w kogoś, kto upadł”. Krótko mówiąc, jeśli komuś dziękować, to Akibie, nie mnie. Gdyby nie on, ciągle byłbym w Palestynie, a ty… – wzruszył ramionami.
– Można się było tego po nim spodziewać. – wymamrotał Elisza – Zawsze był dobrym i oddanym przyjacielem. Tak samo jak ty, Papasie. Ale wciąż nie powiedziałeś dlaczego nie poszedłeś do Jozuego?
– Jozue, – Papas przerwał na moment, ale zaraz kontynuował– Jozue nie żyje.
– Nie żyje – powtórzył Elisza prawie bez tchu, wpatrując się w Papasa takim wzrokiem, ze ten odwrócił oczy.
– Umarł tuż przedtem, nim dotarłem do Palestyny. To dlatego Gamliel wyjechał z Jawne.
– Ale co mu się stało? – Elisza zakrzyknął pełen bólu – Był już stary, ale silny i zupełnie zdrowy kiedy go widziałem ostatnio – zaledwie kilka miesięcy temu.
Papas milczał.
– Nie wiesz? – dopytywał Elisza – Musiałeś zapytać. Albo jest coś, co boisz się mi powiedzieć.
Papas kiwnął głową.
– To mów mi zaraz.
– Ludzie mówią – odparł z żałością – ze umarł z żalu po tobie. Na sesji Sanhedrynu, kiedy cię ekskomunikowano, nie odezwał się ani słowem i podobnie jak Akiba, nie głosował. Siedział tam, łzy ciurkiem ciekły mu po twarzy. A kiedy się skończyło, wstał i wbrew stanowisku, które głosił przez całe życie, zgłosił wniosek o zakaz studiowania pism Greków. Nie muszę dodawać, że wniosek został przyjęty. Potem wrócił do domu i umarł. Wszyscy w Palestynie wierzą… – Papas zawahał się.
Dłonie Eliszy uniosły się automatycznie do piersi. Zgodnie z rytuałem religii, którą odrzucił, pozornie na zawsze i we wszystkich jej przejawach, długim szarpnięciem rozdarł ubranie. Zatem ta godzina, która miała czasem ulgi z powodu uniknięcia śmiertelnego niebezpieczeństwa zmieniła się w podszyty poczuciem winy smutek, żal, wyrzut sumienia.
Kiedy Elisza wraz z Pomejanem i Papasem weszli do izby Klarusa w Bazylice Trajana, była ona już wypełniona publicznością. Kiedy dotarli do ławy w pierwszym rzędzie, zarezerwowanej dla stron procesu, Elisza zauważyl Manto w otoczeniu Antyfanesa, kwestora Kwadratusa i filozofa Hermonaksa. Retor Nikander siedział sam w rogu. Inni jego znajomi byli rozproszeni pomiędzy widzami. Nadzieję odczuwaną przez Eliszę w obecności przyjaciół wzmocnił sposób, w jaki legat cesarski zwrócił się do niego – patrząc ponad głowami spierających się przed nim prawników Klarus przesłał mu serdeczny uśmiech.
Ale jego pewność ustąpila, kiedy usłyszał, jak Papas szepcze mu do ucha – Żydzi tu są, w kącie z tyłu.
– Kim oni są? – zapytał zaniepokojony – I po co tu przyszli?
– To bez wątpienia stronnicy Szragi w Antiochii, – domyślił się Papas – ale się nimi nie przejmuj. Klarus nie jest kimś, kto łatwo daje się zastraszyć i nie będzie tolerował zamieszek.
W tym momencie ich przyciszona konwersacja zakończyła się nagle. Gdyż uporawszy się ze sprawą, którą się dotąd zajmował legat wezwał Pompejana i Eliszę.
– Panowie, – zaczął – winien jestem wam przeprosiny i podziękowanie. Przeprosiny za mój sceptycyzm, z jakim, przyznaję, potraktowałem twoje twierdzenie o bezpodstawności żądania ekstradycji i wdzięczność za oszczędzenie mi błędu w wyrokowaniu. Przestudiowałem dokument, który sprowadziłeś z Palestyny. Jest niewątpliwie oficjalny i autentyczny. Nie muszę dodawać, że w tej sytuacji sprawy nie ma i już zarządziłem skreślenie jej z wokandy.
Przy całej swojej radości Elisza był świadom gratulacyjnego uścisku dłoni Pompejana i szmeru aprobaty wśród publiczności za nim. Uśmiechnął się i zaczął podziękowanie Klarusowi i adwokatowi. Ale legat zaczął mówić znowu podniesionym głosem, tak żeby wszyscy w izbie mogli go słyszeć.
– Niezależnie od tego, że sprawa została zakończona, nie mogę nie skorzystać z tej okazji dla objaśnienia stanowiska rzymskiego prawa w poruszonych tu kwestiach. Sądy będą chronić każdą legalnie uznaną religię. Jednakowoż wyrażanie opinii nie będzie prześladowne. Każdy może bezkarnie myśleć o współwyznawcach co chce, jak długo fizycznymi działaniami lub złośliwymi oszczerstwami nie wyrządza szkody ich osobom, własności lub prawom. Podobnie wolność nastawienia intelektualnego w odniesieniu do każdego kultu w cesarstwie jest przywilejem każdego wolnego człowieka, wszelako przyjmując, że nie atakuje ich świętych przedmiotów ani nie szydzi z ich wierzeń. Dla poparcia tych reguł zacytuję wyciągi z rozstrzygnięć kolejnych gubernatorów prokonsularnych naszej prowincji, jak również odpowiednie decyzje wydane w Rzymie…
Gdy legat cytował precedensy, Elisza przypomniał sobie co Manto mówiła o działaniu rzymskiej sprawiedliwości i jej pochwałę cesarstwa, na której było oparte. Zbyt przejęty swoją radością i koniecznością wysłuchania mowy Klarusa by jasno myśleć, niemniej przewidywał, że podobnie jak wiele jego opinii, jego polityczne oceny mogły ulegać drastycznym zmianom.
W korytarzu przed izbami sądu znajomi zgromadzili się wokół Eliszy emfatycznie wyrażając swoje gratulacje.
– Trzeba to uczcić! – zawołala Manto przekrzykując rozgwar – zapraszam wszystkich do siebie!
Choć wdzięczny za propozycję, Elisza potrząsnął głową.
– Ale czy nie jesteś zadowolony? – spytała.
– Oczywiście.
– Czemu więc nie dasz nam dzielić dobrego obrotu twojego losu?
Palcami dotknął niewielkiego, prawie niewidocznego rozdarcia. Podobnymi naznaczył całą swoją odzież.
– Jestem w żałobie – wyjaśnił – po śmierci drogiego przyjaciela.
– Nie masz nawet pojęcia – zwierzał się Antyfanesowi kilka dni później – jak wielką przemianę przeszedłem. I nie powinieneś sobie wyobrażać, że uogólniam na podstawie tylko mojego jednostkowego doświadczenia. Po prostu otworzyły mi się oczy.
Siedzieli wygodnie na sofie w mieszkaniu retora, między nimi, rozłożone na stoliku, leżały zwoje i tabliczki, którymi się zajmowali.
– Powiedz mi, co sądziłeś o Cesarstwie?
– Dla mnie było brutalną władzą zniewalającą ludy, odbierającą im swobody, bezczeszczącą ich świątynie i zabierającą im bogactwo poprzez grabieżcze podatki. Możesz wywnioskować naturę moich uczuć z faktu, że jeszcze niecały miesiąc temu nie mogłem zrozumieć jak Manto mogła mówić pozytywnie o Rzymie.
– Ale to niemożliwe, byś uważał je za całkowicie złe.
– Nie, – zreflektował się Elisza – przypuszczam, że nie. Umiałem rozpoznać jego zalety. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy by zaliczać do nich te, które odkryłem ostatnio, a które są najważniejsze dla każdej władzy: bezstronny system prawny skonstruowany tak, by chronić prawa każdego. Dostrzegam teraz, że można mieć poczucie, że nikt nie jest całkowicie pozbawiony przyjaciół w walce o własne przetrwanie, jak całkiem jeszcze niedawno, uważałem, że ja jestem. W całym świecie, od Brytanii do Indii, nad wszystkimi czuwa niewidzialna straż…
– Powoli, powoli… – ostrzegł Antyfanes – Czy aby nie ześlizgujesz się w przeciwstawny błąd – idealizację?
– Myślę, że nie. – odparł Elisza – Nie zapominam, że są też brzydkie plamy na tym wizerunku. Ale chodzi o to, że jakie by nie były braki – a jest ich wiele i są realne – korzyści znacznie przeważają.
– Co do tego – zgodził się Antyfanes – nie ma sporu. Jak zapewne zgadłeś ja, podobnie jak wielu innych, uważam za oczywisty układ polityczny, który mnie chroni. Na co dzień zajmuję się sprawami publicznymi jeszcze mniej, niż metafizyką. Ale nie jestem kompletnie nieświadomy faktu, że nigdy dotychczas w dziejach i nigdzie indziej na świecie człowiek nie cieszył się takim pokojem, bezpieczeństwem, swobodą myśli i działania, jaka jest nam dana w systemie imperialnym.
ROZDZIAŁ V
Od dnia, kiedy przybył do Antiochii, Elisza myślał o wynajęciu mieszkania dla siebie. Wpierw na przeszkodzie stanęły protesty Papasa, który obrażał się, kiedy tylko Elisza o tym wspomniał. Później, zajęty problemami z prawem i niepewną przyszłością, nie był w stanie wprowadzić zamiaru w czyn. Ale kiedy sprawa przeciw niemu zakończyła się, a on podjął regularne studia, zdał sobie sprawę, że potrzebował więcej prywatności niż dawało mu wspólne mieszkanie z przyjacielem. Przypadek sprawił, że odpowiednie mieszkanie w luksusowym budynku było do wynajęcia. Właścicielowi, kupcowi, który popadł w tarapaty, zależało na pozbyciu się nie tylko samego mieszkania z umeblowaniem, lecz również służącego.
Czteroizbowe mieszkanie było dokładnie tym, czego Elisza potrzebował. Jeśli chodzi o sługę, podstarzałego i brzydkiego wyzwoleńca imieniem Liban, miał mieszane uczucia. Ale w oczach starego sługi było takie błaganie, że Elisza, przejmując mieszkanie z wyposażeniem, nie miał sumienia go się pozbywać.
Nabyty w dawnych latach reżim studiowania teraz dobrze służył Eliszy. Prędko wrócił do nawyku wstawania wcześnie rano i niezmordowanej pracy nie tylko przez cały dzień, ale często również długo w noc. Teksty, które czytał były odmienne od tych, którymi zajmował się w Palestynie i nie odmawiał modlitw przed i po czytaniu. Jednak jego życie znów koncentrowało się na książkach.
Regularnie co pewien czas odwiedzał Antyfanesa by zdać sprawę z tematów, które przerabiał i przedyskutować niejasne i wątpliwe punkty. Retora, który już podczas pierwszego spotkania wyczuł dojrzałość intelektualną Eliszy, wprawiały w zdumienie jego pilność, dogłębność i przenikliwość.
– Nie wiem – zauważył podczas jednego ze spotkań – czego cię uczono przedtem, nim przyjechałeś tutaj, ale z pewnością nauczyli cię, jak się uczyć.
Nawet Papas był pod wrażeniem. Rzecz nie powstrzymywał się od drwin, ale miał tez głęboki szacunek dla nauki, wszczepiony mu w dzieciństwie i w głębi duszy podziwiał Eliszę właśnie za to, z czego się naśmiewał.
I tak tygodnie zmieniły się w miesiące. Podstawowe teksty z greckiej i łacińskiej gramatyki ustąpiły miejsca bardziej zaawansowanym, a te z kolei Homerowi i Hezjodowi, z glosami uczonych aleksandryjskich. W połowie zimy na stole Eliszy pojawiły się teksty dramaturgów.
Ale nawet kiedy pracował z całą intensywnością, Elisza bynajmniej nie był samotnikiem. Często bywał z wizytami u znajomych albo gościł ich u siebie na obiadach przygotowywanych i podawanych bez nadmiernego wyrafinowania przez Libana. Coraz częściej odwiedzał też Manto.
– Jak ci idzie twoje wielkie przedsięwzięcie? – witała go nieodmiennie. Ale choć pytanie zadawała na wpół żartem, słuchała jego odpowiedzi z nieudawaną uwagą, a jej zainteresowanie zarówno mu pochlebiało jak i go pobudzało.
Również Antyfanes nie poprzestawał na byciu zaledwie mentorem. Nalegał na przedstawianie Eliszy literackim i naukowym znakomitościom Antiochii. Pokazał mu wielką bibliotekę publiczną, jak również mniejsze prywatne kolekcje, dostępne za odpowiednimi rekomendacjami. Towarzyszył mu do teatru, na koncerty i publiczne wykłady. A kiedy Elisza protestował, że większość tych rozrywek była stratą czasu, retor odpowiadał, że kultura grecka to nie tylko książki i że jej ducha można przyswoić tylko poprzez uczestnictwo.
W rezultacie prawie nie było znaczącego publicznego wydarzenia, na którym obaj by nie byli. Wykłady, na które razem uczęszczali były w większości wzbogacające, a przynajmniej oświecające, nawet jeśli nie zawsze równie ekscytujące. Ale jeden z nich, sam w sobie niezbyt przejrzysty i rozczarowujący, okazał się pierwszym z serii doświadczeń, które ukazały Eliszy mniej atrakcyjną stronę greckiego świata, w którym był zanurzony.
Zaproszony przez Antyfanesa, Elisza towarzyszył mu na wykład Saturnina, przywódcy antiochskich gnostyków. Spotkanie odbywało się w świątyni Mitry, budynku, który z powodu swojej fantastycznej architektury i ozdób przyczynił się do atmosfery obcości przenikającej cały wieczór.
W przedsionku dominowała dziwaczna statua o ludzkich kształtach z głową lwa i oplecionym wokół wężem o sześciu splotach. Dłonie miał blisko podołka, w prawej trzymał dwa klucze, w lewej piorun i postrzępioną strzałę błyskawicy. Koło stóp miał koguta, dłuto i młotek, trójząb i kilka innych przedmiotów. Gigantycznych proporcji postać przywodziła na myśl bajkową grozę greckich legend.
Wchodząc z ulicy Elisza aż zaniemówił – Ne niebiosa, a cóż to takiego?
– To – odparł Antyfanes – wielkie bóstwo tajemnic, Mitra. Czasem nazywają je Kronosem, czasem Eonem, ale najczęściej Zendą-Akaraną. W doktrynie gnostyków przedstawia wieczność, z której wyłonily się wszystkie rzeczy. Jest skomplikowanym zestawem symboli. Lwia głowa to Pożerający Czas, wąż jest znakiem Zodiaku, klucze Sądem Ostatecznym i Zmartwychwstaniem. A te rzeczy na dole symbolizują różne bóstwa: dłuto i młotek Hefajstosa, kogut Eskulapa i tak dalej. A ten oto gość – Antyfanes wskazał na stojącego obok odźwiernego – pobiera opłatę za wejście.
Zapłacili za przywilej wejścia i zeszli do podziemnej auli, do której wejścia stregy dwa posągi młodzieńców z pochodniami, jeden normalnie, drugi odwrócony tyłem.
– Dwóch Mitrów, słońce o wschodzie i o zachodzie – objanił Antyfanes kiedy przechodzili między nimi.
Podziemną salę wypełniał ciężki, piwniczny zapach. Była oświetlona mnóstwem małych lampek. Po obu stronach ławy w rzędach wznosiły się w kierunku ścian, na których lśniły tablice wotywne w ciepłych kolorach. Na końcu sali, przed podium stał pulpit, dwa ołtarze i jeszcze jedna dziwna rzeźba, postać ludzka wyłaniająca się ze skały. Całą ścianę za nią przesłaniała wielka kurtyna, zasłaniająca, jak zgadywał Elisza, najświętszy symbol kultu.
Obecnych było jedynie trzydzieści do czterdziestu osób, rozproszonych po całej sali. Elisza i Antyfanes nie mieli kłopotu ze znalezieniem miejsca w pobliżu mównicy.
Przed podium stali dwaj mężczyźni cicho ze sobą rozmawiając. Jeden z nich pokaźnej postury, miękki w ruchach, z rozwiązłą twarzą i podpuchniętymi oczami, drugi nijaki, wyraźnie usłużny wobec towarzysza.
– Jakoś niewiele ludzi – powiedział ten wysoki.
– Tak, – odpowiedział mu drugi – ale jacy. Sądząc po ubraniach, to osoby, które się liczą.
– Myślę, że powinniśmy zacząć. – ciągnął pierwszy – Wątpię, że ktoś jeszcze się pojawi.
Powoli i bez entuzjazmu wszedł na podwyższenie.
– To Saturnin – powiedział Antyfanes.
– Mężowie i niewiasty Antiochii, – rozpoczął wykład, ciężko opierając się o pulpit – a raczej, jak powinienem to wyrazić, fragmenty Boga, które zstąpiły siedem sfer aby być uwięzionymi w ciele.
Przerwał by dać słuchaczom zrozumieć to niezwykłe zagajenie. Zapanowała głucha cisza. Poprzez milczenie dobiegł skądś głos kobiety: – Fascynujące, nieprawdaż? – Nikły uśmiech zadowolenia zagościł na chwilę na obrzękłej twarzy Saturnina. Jego postawa za pulpitem stała się bardziej rozluźniona.
– Moim celem jest uwolnienie was od ślepoty tych, którzy nie rozróżniają między bogami. Jest tylko jeden Bóg, który istniał przed Czasem. Tak przekracza ludzkie pojęcie, że z punktu widzenia człowieka w ogóle nie istnieje. Z Niego i z Sophii, która jest Jego mądrością, zrodził się demiurg, twórca rzeczy fizycznych, którego większość ludzi mylnie uznaje za prawdziwego Boga, i którego wielbi. To ten pomniejszy byt nadał Mojżeszowi i prorokom żydowskim Prawo, jak też greckim, babilońskim i egipskim mędrcom ich doktryny.
Elisza czynił wysiłki, by podążać za biegiem wykładu, który omawiał po kolei pomniejsze bóstwa, duchy planet i zstąpienie duszy z nieba. Od czasu do czasu rozpoznawał cytaty z Platona czy Filona, lub odwołania do greckich filozofów. Ale cała reszta była konglomeratem fantastycznych i niepowiązanych ze sobą idei.
Ale co dziwne, jego zainteresowanie nie malało. Kojący, pogardliwy głos mówcy omywał go jak woda ciepłej kąpieli. Ogarnęło go przyjemne poczucie nierzeczywistości. Siedział tak kołysany na wpół hipnotycznie, słuchając słów, które nie miały sensu, ale które w tym momencie sprawiały na nim wrażenie, że były pełne nieskończonych znaczeń.
Sam Saturnin wyprowadził go z transu, najpierw subtelną zmianą tonu, następnie wyraźnie przechodząc do podsumowania.
– Przedstawiłem wam dziś jedynie najogólniejszy zarys naszej doktryny, zaledwie cień wskazówek, jak ludzie i świat muszą osiągnąć zbawienie. Nawet nie dotknąłem istoty naszej prawdy. Jest to tajemnica do której jedynie nieliczni i o specjalnych zdolnościach mogą zostać dopuszczeni. Ci z was, których interesuje dalsze studiowanie powinni zgłosić się do mnie prywatnie po wskazówki, których, jeśli posiadacie niezbędne przymioty, udzielę osobiście. Jest to długa i wymagająca nauka. Ale nagroda jest wielka. Odrzucając złe i skorumpowane odzienie zmysłów i przywdziewając świetliste szaty Niebios wkracza się w komunię z niewymawialnym Bogiem.
– No i co o nim sądzisz? – zapytał Antyfanes.
Wyszli z Sali na chłodne i świeże nocne powietrze.
– To nonsens. Przynajmniej tak mi się wydawało.
– Oczywiście.
– A jednak to było fascynujące.
– Nie wątpię. Ten łajdak jest jednym z najsprytniejszych szarlatanów w Syrii. I mogę ci powiedzieć, że nie bez powodu zabrałem cię na jego wykład. Obawiałem się, że stajesz się nazbyt entuzjastyczny jeśli chodzi o Antiochię i że dostrzegasz jedynie zalety. Jako przyjaciel, chciałem żebyś zobaczył, że kryje również inną, mniej atrakcyjną twarz – malowaną chciwością, szarlatanerią i oszustwem.
– Jestem ci wdzięczny, – odpowiedział Elisza – za ostrzeżenie. Ale dopóki jest tu swoboda poszukiwań i miejsce dla badań, mam tu to, po co przyjechałem.
Tej „drugiej strony”, o której wspomniał Antyfanes, Elisza był przez pewien czas rozkosznie nieświadomy. Dopiero kilka miesięcy później i to zupełnie przypadkiem dostrzegł jej przebłyski. Wziął udział w uczcie, na której nie chciał być, a także towarzyszył Manto na zakupach. Podczas tych przypadkowych zdarzeń pękła błyszcząca skorupa greckiego życia i brzydota pod nią na moment ukazała się na powierzchni. Odtąd już wiedział co miał na myśli jego nauczyciel.
Elisza spotkał Nikandera na ulicy w sytuacji, kiedy nie mógł go wyminąć. Retor był cały w uśmiechach, pełen wdzięczącej się serdeczności.
– Tak bardzo chciałbym zaprosić cię na obiad i przedstawić moim przyjaciołom. Rozumiem, że byłeś bardzo zajęty. Ale teraz chyba już sobie ułożyłeś sprawy. A ja zapraszałem ciebie już co najmniej pół tuzina razy.
– Mam bardzo mało czasu – wyjaśnił Elisza. Nie zapomniał ostrzeżeń Papasa o Nikanderze.
– Wiem, – kontynuował Nikander, zdecydowany się nie obrażać – że Antyfanes zabiera cały twój czas. Ale z pewnością możesz poświęcić mi jutrzejszy wieczór.
Elisza potrząsnął głową.
– To może pojutrze?
Elisza bezwstydnie powołał się na wymyślone spotkanie.
– W takim razie ty sam mi powiedz, kiedy.
To zaczynało być trudne. Eliszy zaczęło brakować pretekstów do odmowy. Równie dobrze, pomyślał, mogę mieć sprawę z głowy tak szybko jak to możliwe.
– A może przypadkiem – spytał Nikander z przymilnyms uśmiechem – masz wolny dzisiejszy wieczór?
– Tak, – nagle odpowiedział Elisza – mam i mogę przyjść do ciebie.
Spostrzegł na twarzy Nikanora nagły wyraz zakłopotania – Tak się składa, – wyjaśnił – że to moja jedyna możliwość w najbliższym czasie. Ale oczywiście jeśli to ci nie odpowiada…
– Skądże znowu, – pośpieszył z zapewnieniem Nikanor – tak się składa, że dziś wieczór mam gości. Tylko nie jestem pewien czy ci przypadną do gustu. Ale innym razem…
U Eliszy obudziła się ciekawość, więc nalegał.
Nikander sprawiał wrażenie kogoś, kto przez własną lekkomyślność popełnił nieodwracalny błąd. Uśmiechnął się niepewnie i odszedł, jakby miał jakieś sprawy wymagające jego natychmiastowej uwagi.
Dom, w którym miał mieszkanie Nikander znajdował się w jednej z najmodniejszych dzielnic Antiochii, ale na samym jej obrzeżu. Z jednej strony przylegał doń rząd willi i pałaców, z drugiej graniczył z targowiskami i blokowiskiem. Z oddali sprawiał imponujące wrażenie, wielkiego i ozdobnego, ale przy bliższym oglądzie był podniszczony i byle jaki. Postrzępiona i zbyt obszerna liberia odźwiernego była zapewne spadkiem po bardziej postawnym poprzedniku. Fontanna na dziedzińcu nie działała, kwietnik wokół niej był zarośnięty chwastami. Mieszkanie retora znajdowało się na ostatnim piętrze od tyłu i było najmniej dostępne w całym budynku. Wspinając się przed ciężko dyszącym Libanem na pozornie niekończące się schody, Elisza nie mógł powstrzymać się od myśli, że siedziba gospodarza, podobnie jaj jego reputacja, była nieco szemrana.
Właśnie zaczęli wchodzić na ostatnie schody, kiedy przez otwarte drzwi nad nimi usłyszeli tępe uderzenia kija o nagie plecy. Rytmicznym dźwiękom akompaniował rosnący lament i tubalny głos: – Ja cię nauczę jak kraść wino!
– Ale nie ukradłem twojego wina. – odpowiedział lament – Sam je wypiłeś dziś rano.
– Nie dyskutuj – przyszła odpowiedź głosem zniekształconym furią.
Przed drzwiami Elisza zaszurał nogami głośno i z pośpiechem. Od razu głosy ucichły. Chwilę później służący ukazał się w drzwiach, a za nim Nikander, oddychający nierówno, z zaczerwienioną twarzą i rękami próbującymi wygładzić potargane nieporządnie ubranie.
– Ach ci niewolnicy, – skarżył się tonem światowca – człowiek traktuje ich łagodnie, a oni odpowiadają bezczelnością. Jedynym argumentem, który rozumieją jest bat. Ale wejdź, proszę.
Wesoło trajkocząc Nikander poprowadził Eliszę przez przedpokój, w którym Liban odebrał od niego płaszcz, do salonu. Był umeblowany niezbyt dobraną kolekcją masywnych, bogato zdobionych mebli. Nikander zaprowadził Eliszę do sofy, posadził koło siebie i zaczął pytać o plany. Choć był nieszczery, nie mogło być wątpliwości co do jego celów. Eliszy zaczynało brakować wymówek, kiedy ku jego uldze, głośne pukanie do drzwi i paplanina kobiecych i męskich głosów obwieściło przybycie innych gości. Kilka modnie ubranych kobiet, pół tuzina mężczyzn i liczni słudzy weszli do izby. Nikander, w oczywisty sposób niezadowolony z przeszkody, wstał aby ich powitać.
– Jest tu ktoś, kogo chciałbym wam przedstawić – powiedział po wstępnej wymianie uprzejmości.
Grupa się uciszyła i spojrzała z ciekawością na Eliszę.
– Oto – ciągnął Nikander – Elisza, który przybył z Palestyny by się osiedlić w Antiochii.
Wśród gości był nauczyciel gimnastyki, wielkie chłopisko, gadatliwe i, jak się okazało, z niewyparzoną gębą. Witając się z Eliszą od razu wypalił – Musisz być kandydatem na studenta…
Nikander przerwał mu wpół słowa.
Był też wśród nich filozof-epikurejczyk, który na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie, ale przy bliższym przyjrzeniu się zdawał się zasupłany i pokręcony, jakby widać go było w krzywym zwierciadle. Wreszcie był tam filozof-stoik, mała zasuszona mumia z piskliwym głosem i trzęsącymi się rękami.
Jeśli nie liczyć tej trójki, niekorzystnie się wyróżniającej, reszta była nijaka i pozbawiona wyrazu, tak że natychmiast ich się zapominało.
– A teraz obiad – ogłosił Nikanor ponad rozgwarem rozmów.
– To naprawdę uczeni i znaczący ludzie – przekonywał Eliszę Nikander szeptem, prowadząc go pod ramię w stronę jadalni, gdzie czekała na nich zakłopotana, znękana kobieta, która z pewnością widziała lepsze dni. – A to moja żona.
Elisza złożył jej uszanowanie, na które odpowiedziała nerwowo, spoglądając z niepokojem na męża. Po czym goście skierowali się w stronę wazy z winem aby otrzymać wieńce i wznieść toasty.
Popijając z kielicha Elisza rozejrzał się wokół.
Podobnie jak w salonie, w jadalni dominował przepych. Freski na ścianach miały jaskrawe kolory. Tapicerka na sofach była bogato wyszywana. A stoły wnoszone przez służących były pełne po brzegi srebrnych i brązowych półmisków.
Niander nie odstępował Eliszy mówiąc bez przerwy i widocznie stając między nim, a innymi gośćmi.
Chodź, usiądź koło mnie – zasugerował retor gdy obiad miał się zacząć.
Elisza niechętnie podążył za nim do głównego stołu, przy którym siedział już stary stoik.
Na pierwsze danie służący wnieśli dymiące półmiski gotowanej kapusty.
– Lepiej zjedz trochę. – doradził Nikander Eliszy – Będzie mnóstwo do picia, dobre, kosztowne wina, możesz być pewny, a nic nie jest lepsze dla zachowania trzeźwości niż kapusta.
Elisza zmusił się do przełknięcia porcji. Ale z następnych dań, mimo namów, nie zjadł prawie niczego. Od pierwszego spojrzenia na gospodarza i jego gości w jego domu stracił prawie cały apetyt. A to, co z niego zostało, zrujnował widok człowieka siedzącego naprzeciwko, pożerającego jedzenie napychając usta tak gorliwie, że tłuszcz kapał mu na brodę i tunikę filozofa.
Obiad był w połowie, kiedy potężnie zbudowany mężczyzna pojawił się w wejściu.
– Witaj, Eukrycie! – ktoś zawołał – Czy byłeś zaproszony?
– Zaproszony? Jasne, że nie. Nigdy nie czekam na zaproszenia. Jak napisał Homer, „Menelaos przyszedł sam z siebie”.
Na niepewnych nogach Eukryt wszedł do izby.
– No i jak, Nkander, jestem zaproszony, czy nie?
– Oczywiście, że jesteś. – Nikander odparł bezradnie – Siadaj.
– Nonsens, – odparł Eukryt – nie jestem słabeuszem, żeby zlegać na sofie, kiedy jem. Jestem filozofem, cynikiem. Jem na nogach. A kiedy się zmęcze, zawsze się znajdzie podłoga, żeby się położyć.
– Łajdak, – z desperacją wyjaśnił Eliszy Nikander – który gardzi wszelkimi konwencjami, jak przystoi filozofowi z jego szkoły. Ale błyskotliwy umysł i szlachetna dusza.
Ze sceptycyzmem Elisza obserwował Eukryta w poszukiwaniu śladów szlachetności. Cynik z pucharem wina w ręku przechadzał się między stołami podjadając z talerzy kąski, które przypadły mu do gustu. Przystanął i podniósł cenną srebrną misę, ciężką i dobrej roboty.
– Skąd wziąłeś coś tak dobrego? – zawołał do Nikandera przez salę. – Znalazłeś bogatego ucznia, czy też pożyczyłeś, żeby nam zaimponować? A ci wszyscy służący, skąd wziąłeś pieniądze żeby ich nająć? Mówię ci, Nikander, trzeba ci filozofii cyników. Wiedziałbyś, ze nie trzeba przywiązywać takiego znaczenia do luksusowych rzeczy, zwłaszcza kiedy jest oczywiste, że nie są twoje własne.
Nikander zaczerwienił się, ale nie odpowiedział. W końcu Eukryt opróżnił puchar, otarł usta wierzcem dłoni, rozciągnął się na podłodze i z potężnym ramieniem pod głową zapadł w ciężki sen.
Teraz wszyscy pili nieustająco. Elisza też zabrał się za wino. Z upływem czasu zarysy izby rozmazały mu się w oczach. Puchar wysunął mu się z rąk i potoczył pod sofę. Stojący za nim Liban pochylił się by go podnieść. Elisza odwrócił się, by go odebrać i kątem oka uchwycił widok nauczyciela gimnastyki niby przypadkiem głaszczącego udo przystojnego młodziutkiego niewolnika. Nazbyt pijany, by być zaszokowany, Elisza wzruszył ramionami i poprosił o więcej wina przechodzącego sługę.
W pomieszczeniu było coraz głośniej. Jeden z gości deklamował wersety Pindara, Hezjoda i Anakreonta połączone tak, by sprawiały wrażenie zabawnej i obscenicznej ciągłości. Stoik, który już najadł się do syta, ostentacyjnie czytał wyciągniętą z torby książkę.
Późnym wieczorem, kiedy skończyło się jedzenie i napitki, ktoś zaproponował, żeby pójść do Dafne. Kobiety protestowały, ale podekscytowani mężczyźni nie zwracali na nie uwagi. Skołowany Elisza zgodził się iść razem z innymi, nie spytawszy nawet o charakter wyprawy. A kiedy kilku mężczyzn, wśród nich gospodarz, podesało do niego żeby pożyczyć pieniądze, każdy z jakimś usprawiedliwieniem, a to że nie może znaleźć sakiewki, a to że złośliwy bankier – zaczął na ślepo rozdawać monety, które miał przy sobie niezdolny później przypomnieć sobie komu dał i ile.
Elisza rozejrzał się za Libanem. Starzec usiadł na ławie w kącie i zdrzemnął się.
– Moje okrycie – zawołał Elisza machając do niego.
– Moje okrycie – powtórzył i potrząsnął nim łagodnie.
Liban otworzył oczy i z trudem podniósł się na nogi.
– Wracaj do domu, – nakazał mu Elisza z łagodną niecierpliwością – miałeś dzisiaj więcej niż dość jak na jedną noc.
Ulicy były ciche, bardziej opustoszałe, niż Elisza kiedykolwiek przedtem widział. Miał jedynie bardzo ogólne pojęcie w którą stronę szli, ale po drodze wściekli mieszkańcy wychylali się z okien gniewnie protestując przeciwko hałasowi, jaki czynili. Raz zatrzymał ich na krótko patrol policyjny.
Dopiero kiedy dotarli do przybytku Dafne i minęli wesoło oświetlone domy, przed którymi półnagie kobiety wylegiwały się oferując swoje usługi, Elisza zdał sobie sprawę z celu ich wyprawy. Choć dobrze naprany, odwrócił się na pięcie i nie zważając na wołania innych podążył z powrotem.
Kiedy zbudził się w swoim łóżku następnego rana język miał sztywny i skołowaciały a mdłości wykręcały mu żołądek. Z wysiłkiem usiadł. Zdał sobie sprawę, że był kompletnie ubrany, a cała jego odzież śmierdziała winem. Wstał z trudem, rozebrał do naga, wykąpał i ubrał w czyste ubranie.
Tego samego dnia później odwiedził go Papas i Elisza opowiedział mu przygodę z poprzedniego dnia wyrażając swój niesmak.
Papas słuchał, nieporuszony. – A czegoś się spodziewał, głupcze? Zasłużyłeś na to, co cię spotkało.
– Ale to było obrzydliwe – upierał się Elisza.
– Oczywiście – z twojej perspektywy. Wiesz, Elisza – dodał złośliwie – może z ciebie i poganin, ale wciąż jeszcze jesteś rabinem.
ROZDZIAŁ VI
Wśród znajomych Eliszy ospałość Libana stała się przedmiotem żartów. Nieszczęsny starzec był bardziej niż chętny do spełniania swoich obowiązków. Ale wiek go osłabił i był niezdolny do wykonania więcej niż jednego prostego polecenia na raz, a wieczorami niezmiennie nazbyt senny, by choćby przywoicie coś zrobić.
A ponieważ Papas w obecności Manto zrobił przytyk Eliszy o jego słudze, teraz obaj towarzyszyli jej na targu niewolników.
– Czemu nie weźmiesz kogoś, kto może ci należycie służyć? – spytała Manto, jak tylko przestali się śmiać z jednego z docinków Papasa.
– Bardzo chciałbym, – przyznał Elisza bezradnie – ale jak zwolnię Libana, niechybnie umrze z głodu.
Obserwowała go z tajemniczym uśmiechem na twarzy i błyszczącymi oczami.
– W takim razie dobrze, zatrzymaj go, ale weź także chłopca. Jutro wybieram się na targ żeby kupić dziewczynę do kuchni. Jeśli pójdziesz ze mną, zapewnisz mi odpowiednie towarzystwo i może znajdziemy kogoś odpowiedniego dla ciebie…
Kiedy następnego popołudnia Elisza i Papas pojawili się u Manto, zaprowadzono ich nie do jednej z kilkunastu sal przyjęć, ale do domowego biura. Mała salka przy korytarzu prawie pozbawiona była ozdób. Jedynymi meblami były krzessła, masywna skrzynia z okuciami pod jedną ze ścian oraz stół zarzucony tabliczkami i zwojami, przy którym siedziała Manto, ubrana do wyjścia w długą lnianą szatę matrony.
– Wybaczcie, – powiedziała – że przyjmuję was tutaj. Ale właśnie skończyliśmy z moim zarządcą przeglądanie rachunków, a jeszcze jest parę spraw – kupcy i tym podobne – których nie mogę odłożyć. Możecie chwilę zaczekać? Jeśli usiądziecie w tym pokoju, gdzie nie mogę was nie widzieć, prawdopodobnie uwinę się z moimi sprawami szybciej.
Manto, którą Elisza obserwował przez następną godzinę była kimś innym niż pełna wdzięku gospodyni, którą dotąd znali. Ze stanowczością naradzała się z nadzorcą swojego wiejskiego majątku, wydawała odźwiernemu polecenia, kogo ma przyjąc tego wieczoru, skłądała zamówienia dostawcom wina, mięsa i zieleniny i razem z kucharzami i piekarzami ustalała menu na proszony obiad. Elisza był zaskoczony, że administrowanie domem może być aż tak skomplikowane i zdumiony, kiedy Manto od niechcenia dysponowała sumami większymi niż roczny dochód z jego posiadłości. W końcu uwolniła się od obowiązków odmawiając przyjęcia kogokolwiek więcej. Skruszonym uśmiechem dała znak, że jest gotowa do wyjścia.
Wyruszyli w piątkę, bo za nimi szedł zarządca Manto i Doris, służebna, niosąca jej puzderko z kosmetykami. Kiedy doszli do głównej ulicy, musieli zwolnić. Ulice były zakorkowane wozami, śmieciami, końmi, wielbłądami i innymi ciężkimi zaprzęgami z towarem. Chodniki były wąskie i zwłaszcza przed bardziej obleganymi sklepami praktycznie nie do przejscia. W rezultacie musieli iść za Manto gęsiego.
Ale jesli ich przejście ulicami było trudne, na Forum ledwie byli w stanie się ruszyć. Jak tylko została rozpoznana, Manto otoczył tłum mężczyzn. Byli wśród nich przyjaciele i znajomi, ale także całkowicie nieznajomi, którzy uważali, że bycie widzianym w rozmowie z kimś ważnym, takim jak metresa gubernatora prowincji dodaje im znaczenia i poprawia ich status. W Antiochii, podobnie jak w Rzymie, to, kogo się zna, znacząco wpływało na status społeczny, postępy w karierze, a nawet kredyt bankowy.
Po dłuższej chwili Manto uwolniła się od natrętów i zarumieniona z ekscytacji, poprowadziła swoich towarzyszy do względnie spokojnego bocznego zaułka. Deklarujac znużenie, wydawała się niemniej całkiem zadowolona z otrzymanych świadectw popularności.
W drodze na targ niewolników zatrzymali się jeszcze w kilku sklepach, w jednym by obejrzeć stół, którego kupno jej proponowano, w innym by nabyć antyczną marmurową figurkę, w kolejnych by dokonać rozmaitych zakupów dla domu. I tak wolnymi etapami dotarli do celu wyprawy.
Targ składał się z rzędu klatek z drzwiami wychodzącymi na centralny dziedziniec. Na podestach stali zupełnie nadzy mężczyźni oglądani przez grupki potencjalnych nabywców. Kupcy, niewolnicy i gapie siedzieli na ławach pod ścianami.
Podszedł do nich handlarz.
– Co mogę dla pani zrobić?
– Chcę kupić dziewczynę do kuchni, młodą, zdrową, a przede wszystkim posłuszną. Niedawno mój zarządca znalazł jedną tu, na tym targu, ale okazała się kłótliwą zrzędą. Jutro ją odeślę z powrotem.
Kupiec wzruszył ramionami.
– Charakteru niewolnika nie możemy zagwarantować. Proszę tędy.
Poprowadził ich do pustego podestu.
– Kogo pani chciałaby mieć: Egipcjankę, Germankę, Brytyjkę, Galijkę, Murzynkę, czy kogoś stąd?
– Nie ma znaczenia, musi tylko być posłuszna i mówić po grecku.
Kupiec zawołał pomocnika i wyszeptał mu do ucha parę poleceń. Pomocnik przeszedł na drugą stronę dziedzińca, otworzył dzrwi klatki i wyprowadził tłłustą murzynkę.
Manto od razu machnęła ręką i kobieta wróciła do klatki. Następnie asystent przyprowadził blondynę ubraną w kusą szmatę ledwie zakrywającą biodra. Miała bujne, wspaniale zbudowane ciało.
– To Saksonka – powiedział handlarz – i mówi z akcentem, ale dobrze rozumie Grekę. Czy mam postawić ją na podeście i i kazać się rozebrać?
Czekający na taki moment gapie podnieśli się z miejsc i zbliżyli by mieć lepszy widok, ale Manto potrząsnęła głową.
– Nie. Za ładna. Tylko będą kłopoty między niewolnikami.
Trzecia dziewczyna była cylicyjką, ciemną, szczupłą i nieśmiałą.
– To – powiedziała Manto z aprobatą – bliżej tego, czego potrzebuję.
Nawiązała rozmowę z dziewczyną żeby sprawdzić jej znajomość greki, pytała o jej edukację i czemu była sprzedawana. Następnie spytała kupca o jej genealogię. Zadowolona z odpowiedzi kazała dziewczynie wejsć na podest i się rozebrać. Zarządca Manto wszedł na podest by ją ocenić z bliska: odsunął jej powieki i zajrzał w oczy, zajrzał jej w usta, ocenił zęby, obmacał ramiona, przejaechał dłonią po podbrzuszu, naprężył nogi i z aprobatą kiwnął Manto głową.
– Wezmę ją, – zdecydowała – jeśli cena jest odpowiednia. Obawiam się, że byłoby bezcelowe pytać cię o jej zdrowie i usposobienie.
– Klnę się na bogów, – wykrzyknął kupiec – że na tyle, na ile wiem, jest zdrowa i spokojna.
– Nieważne, przysiągłbyś nawet gdyby miała charakter Ksantypy i była u progu śmierci. Jaka jest jej cena?
Dziewczyna pośpiesznie narzuciła na siebie tunikę i z niepokojem patrzyła w dół podczas gdy tamtych dwoje po chwili targów doszło do porozumienia.
– Zatem dobrze – podsumowała Manto – Przyprowadź ją do mojego domu jutro. Mój zarządca ci zapłaci. A teraz, Elisza, zajmiemy się twoim kupnem.
– Zmieniłem zdanie. – poinformował ją gwałtownie Elisza – Zatrudnię wyzwoleńca jako uzupełnienie Libana.
Całe to wydarzenie wzburzyło go. Był zaszokowany urzeczowieniem, z jakim kobiece ciała wystawiane były na widok, nawet bardziej obleśną ciekawością gapiów, ale najbardziej konstatacją, że luźmi handlowano z taką obojętnościa. Wśród Żydów w Palestynie istniało niewolnctwo, ale w niczym nie przypominalo tego tutaj. Tam biblijne i rabiniczne prawa zapewniały niewolnikom przynajmniej częściową ochronę. Nagle zdał sobie sprawę, że przy wszystkich swoich ograniczeniach dawny judaizm zachował elementy moralnej godności, o których Antiochia nie miala najmniejszego pojęcia.
W drodze powrotnej do domu Manto spojrzała na idącego z tyłu Eliszę.
– Czemuś taki milczący? – spytała go – Porozmawiaj ze mną.
Kiedy się z nią zrównał, zauważyła niedbale, – Ta dziewczyna to dobry zakup.
– Nie pojmuję, – wybuchnął – jak można coś takiego robić.
– Robić co?
– Dzisiaj kupiłaś posążek i kupiłaś człowieka, jedno i drugie w taki sam sam niedbały sposób.
– Taki jest świat – odparła bez przekonania.
– Zatem nie ma w nim równości.
– Być może nie, ale tak to zostało ustanowione, zrządzeniem bogów, Losu, albo Fortuny. Nikt nie wie na pewno.
– Ale równie dobrze ty mogłabyś być niewolnicą, a ona cię kupować.
Manto nie odpowiedziała, ale jej oczy nagle się zamgliły.
– Nie przejmuj się nim. – wtrącił się Papas – Ma duszę reformatora. To nie Elisza przez niego mówi, ale rabin, którego ma w środku.
– Czy nigdy cię nie znudziły te uwagi? – odgryzł się Elisza. Zwracając się do Manto wyjaśnił, – Za każdym razem, kiedy mówie o problemach moralnych, on twierdzi, że to rabin we mnie.
Manto usmiechnęła się.
– Możliwe, że właśnie to mi się w tobie podoba.
Wsunęła mu dłoń pod ramię. Od ciepła jej dotyku i zapachu jej perfum przeszył go dreszcz.
ROZDZIAŁ VII
Selucja, port Antiochii, położony był pomiędzy morzem a stromym zboczem góry Pieria, około czterech mil na północ od ujścia rzeki Orontes. Górną część miasta na wzgórzu zajmowały rezydencje, domy kupców, oficerów marynarki, kapitanów i urzędników celnych., Wykuta w litej skale szeroka droga wiodła do dolnego miasta wciśniętego w wąską plażę pomiędzy zboczami góry a Morzem Śródziemnym. Przez całą zimę, kiedy łodzie nie ważyły się wypływać poza wody przybrzeżne, nadbrzeże było nieomal puste. Ale przez całą resztę roku ulice i tawerny pełne były żeglarzy i dokerów, lady uginały się pod towarami, składy i banki pulsowały aktywnością. Chronione molem nadbrzeża i zatoka prezentowały wciąż zmieniający się festiwal statków z drewnem z odległych krajów, kutrów rybackich i zmierzających do portu wojennego ogromnych trójrzędowców i niskich, złowrogich liburn.
Pewnego dnia na początku czerwca imponująca procesja urzędników cywilnych i wojskowych, otaczająca luksusową czterokołową karetę ciągnietą przez podwójny zaprzęg zeszła stromą drogą z górnej do dolnej Selucji.
Gapie na placu centralnym, na którym droga się kończyla patrzyli z ciekawością.
– Wygląda na to, – powiedział Papas do Eliszy – że odpływa albo przypływa jakiś ktoś, kto jest kimś.
Elisza skrzywił się od słońca i wzruszył ramionami obojętnie.
– Jedyne, co mnie interesuje, – wymamrotał z goryczą – to co się dzieje z tym twoim statkiem.
Ich obecność w porcie była wynikiem jednego z ryzykownych interesów Papasa, zdaniem Eliszy nietrafionego. Wezwany z Antiochii dla odebrania ładunku futer, Papas zaprosił przyjaciela, by mu towarzyszył w porcie w oczekiwaniu na przybycie okrętu. Prosił go i kusił, przywołując zalety zmiany otoczenia dla kogoś, kto tyle czasu spędza w domu nad książkami. I w chwili słabości Elisza w końcu uległ. W przeciągu pięciu dni, od kiedy przybyli do Selucji, miał wiele okazji by żałować swojej decyzji. Gorąco na nadbrzerzu było nieznośne. Ciągły rozgwar na ulicach działał mu na nerwy, w tawernie nie dało się spać ze względu na hałas, a co najgorsze, marnował cenne godziny, które mógłby wykorzystać lepiej.
– Papas, ruszmy się stąd – nalegał podejmując na nowo bezcelową przechadzkę, na którą się wybrali.
– Nie, zaczekajmy i popatrzmy. Nie mamy gdzie iść.
Kiedy pochód się przybliżył, Papas złapał Eliszę za ramię.
– Spójrz na woźnicę. Czy to nie liberia Manto?
– Na to wygląda.
– A ten pierwszy jeździec to Kwadratus, jest też Lizys, zastępca Rufusa. To musi być Manto.
– Ale co tutaj robi?
– Wkrótce się dowiemy.
Kiedy pojazd mijał ich, Papasowi udało się zajrzeć przez jego na wpół zaciągnięte zasłonki.
– Manto – zawołał.
Wyjrzała.
– Zatrzymaj konie. – rozkazała woźnicy – Elisza! I Papas! – zawołała z nieukrywaną radością – Jakże miło was widzieć. Ale co tu robicie?
Niespodziewane spotkanie sprawiło, że Elisza poczuł, jak serce mu zamiera i natychmiast znów rusza galopem.
– To samo chcemy wiedzieć o tobie – odezwał się Papas. – My tu siedzimy od kilku dni czekając na statek z towarem, który chyba musiał zatonąć.
– Ja też tu jestem na powitanie statku – przerwała, bo w jej głosie nagle zabrzmiał dziwny dystans.
– Wiem! – zawołał Papas – Rufus wraca!
– Tak. Ekspresowa galera przypłynęła z Rodos w dniu, kiedy jego statek miał wypłynąć. Przyniosła wiadomość, że powinien tu być dzisiaj, najpóźniej jutro.
Spojrzała w stronę Eliszy.
Odwrócił wzrok.
– Muszę już iść. – dodała szybko – Nie powinnam zatrzymywać wszystkich. Odwiedźcie mnie. Zatrzymaliśmy się w domu zarządcy portu.
Na jej wezwanie korowód ruszył. Obaj mężczyźni poszli dalej i w końcu dotarli do jednego z nadbrzeży. Utorowawszy sobie drogę wśród straganów, worków i pudeł, usiedli na końcu mola. Papas gawędził z ożywieniem, ale Elisza był milczący i wycofany. Na kilku łodziach u ich stóp łowiono ryby. Po obu ich stronach w sąsiednich zatokach niebo przeszywała plątanina masztów, żagli i lin. W oddali, w stronę otwartego morza leżała niska grobla otoczona błyskami załamujących się fal. Pomiędzy strzegącymi jej dwiema wieżami widać było horyzont. Nasycone solą i trochę zapachami ryb powietrze było przyjemnie odświeżające.
– Co więcej, – wesoło podsumował swą paplaninę Papas – w ogóle mi nie zależy, czy mój statek przupłynie, czy nie. Będziemy tu mieli prawdziwą rozrywkę, z rzymskimi legionistami jako gospodarzami. Nie widziałeś uczty, dopóki nie ucztowałeś z nimi.
– Mogę się bez tego obejsć. – sucho odpowiedział Elisza – Jedyne, czego chcę, to być z powrotem w Antiochii.
– Co cię napadło?
– Nic. – odparł Elisza z irytacją w glosie i wstał. – Wracajmy do tawerny.
Ale kiedy dotarli do plazzy, mosiężny róg zabrzmiał z głębi morza. Odpowiedziały mu dźwięki z grobli. Na placu od razu podniosły się głosy, Statek! Statek!
Osłaniając oczy patrzyli pod zachodzące słońce. Za nadbrzeżami z górującą nad nimi gęstwą lin i masztów, nad wodami zatoki pojawił się biały żagiel w przerwie pomiędzy molami. Z jednej z wież obserwacyjnych rozbrzmiały dźwięki trąby serią ozdobnych skomplikowanych pasaży. Plac zamilkł gdy ci, co rozumieli szyfr sygnałów nasłuchiwali.
– Statek rządowy z Ostii – ogłosili, kiedy róg zamilkł.
– Manto to ma szczęście – skomentował niepocieszony Papas – my tu czekamy całymi dniami, a jej statek przypływa w ciągu godziny oddkąd się pojawiła.
Kupcy, którzy jak on, oczekiwali na przybycie ich statków, wrócili zawiedzeni do swoich kantorów i magazynów. Budynki publiczne wrzały podnieceniem. W oknach pojawiały się obserwujące postacie. Tłumy przemieszczły się od drzwi w kierunku nadbrzeży.
– Chodźmy zobaczyć jak przybijają – zaproponował Papas.
– Wolałbym nie.
– Ale będziesz miał okazję spotkać Rufusa.
– Nie, dziękuję.
– Daj spokój. – nalegał Papas już wychodząc – To przedstawienie i nie ma sensu go nie zobaczyć.
Zawahawszy się na moment, Elisza poszedł za nim aż do stóp nadbrzeża. Tam się zatrzymali.
Statek był już w porcie. Jego wielki brązowy dziób tańczył przed nimi. Główny żagiel, z wymalowanym purpurowym rzymskim orłem, powoli zsuwał się w dół. Z trzech rzędów wioseł dwa były podniesione, nieruchome i błyszczące w słońcu. Tylko wiosła najniższego rzędu wciąż wpół siły uderzały w wodę, popychając statek równolegle do linii brzegu. Łódź sunęła majestatycznie, aż dotarła do krańca nabrzeża. Z pokładu dobiegł dźwięk gwizdka. Równocześnie wsystkie wiosła opadły w wodę obracając wielką jednostkę równolegle do mola.
Wśród zgiełku krzyków, gwizdków i trąbek ociekajace wodą wiosła wciągnięto do otworów w burcie. Liny przecięły powietrze, naprężyły się i zaskrzypiały od napięcia kiedy obsługa na brzegu zatrzymała ruch okrętu. Następne minuty były chaotyczne. Klapy otworzyły się, drabiny sznurowe śmignęły w dół. Ludzie wysypali się na ląd.
Z miejsca, gdzie stali, Papas i Elisza nie mogli zbyt wiele widzieć przez gęsty tłum kłębiący się na molo. Ale szybko przerzedziło się, kiedy ludzie pojedyńczo lub małymi grupkami kierowali się w stronę miasta. Po kilku minutach nadbrzeże opustoszało na tyle, że można było rozpoznać osoby.
– O, tam jest Rufus. – Papas wskazał w stronę grupy stojących w kręgu oficerów.
– Który to? – spytał Elisza tylko po to, by się oderwać od widoku czekającej z boku Manto.
Kiedy patrzył, jeden z mężczyzn odłączył się od pozostałych i szybko do niej podszedł. Dwie postaci złączyły się w uścisku. Kiedy się rozdzieliły, Elisza po raz pierwszy mógł się przyjrzeć Rufusowi. Łysy, niedużego wzrostu i z pokaźnym brzuchem, wyglądał, że gdyby go dotknąć, byłby ciepły, wilgotny i miękki.
Przez ten cały czas Papas przesuwał się do przodu, a Elisza szedł kilka kroków za nim.
– O, Papas! – zawołał Rufus – Cóż za niespodzianka, że pofatygowałeś się na moje powitanie!
– Czysty przypadek. – odparł Papas – Jestem tu w interesach, czekam na statek z towarem, a zamiast niego, ty się zjawiasz. W każdym razie witaj!
– Przynajmniej uczciwa odpowiedź – zaśmiał się Rzymianin.
– Rufusie, – wtrąciła Manto niepewnie, z niezwykłym dla niej skrępowaniem – chc e ci kogoś przedstawić, kogoś, kto przybył z Palestyny podczas twojej nieobecności… To jest Elisza, przyjaciel Papasa… i mój znajomy.
Rufus spojrzał na Manto ostro i zwrócił swój wzrok ku Eliszy, który podszedł do nich dla dopełnienia prezentacji.
Elisza poddał natychmiastowej korekcie swoje pierwsze wrażenie. Nie był całkiem łysy. Cienkie, żółte włosy, z daleka niewidoczne, pokrywały jego czaszkę. Dłoń, którą wyciągnął na powitanie, była twarda i silna. A nawet jeśli twarz miał okrągłą, usta tworzyły cienką linię. A leniwie przeciągający sylaby głos, który powiedział, – To zawsze przyjemność, spotkać jednego z intelektualistów Manto. – choć był miły i miękki, miał w sobie tony rozbawionej pogardy.
Oczy Rufusa poruszyły Eliszę. Były tak bladoniebieskie, że spojówki były ledwie zaznaczone, a źrenice były czarnymi punkcikami świecącymi wśród wodnistej bieli. Sugerowały ślepotę. Wstrząśnięty Elisza cofnął rękę.
– Chodźmy, kochana. – powiedział Rufus i władczym ruchem objął Manto w talii – Nie byłem z tobą od tak dawna.
Elisza patrzył za nimi jak szli w dół teraz już opustoszałego mola, gotując się w środku od irracjonalnej wściekłości.
Z miejsca, na którym siedział obok Papasa na samym końcu loży cesarskiej, Elisza ledwie widział arenę. Z lewej i prawej strony widok przesłaniały wysokie marmurowe ściany i ustawione na nich wielkie posągi. Solidna ściana głów i pleców blokowała widok z przodu. Kiedy się przesunęli, mignęli mu w pierwszym rzędzie Manto i Rufus, ubrany w uroczysty ubiór prokonsula. Był tam również Antyfanes, na pozór również jako gość legata, ale naprawdę zaproszony przez Manto. Pozostałymi widzami w loży byli urzędnicy rządowi. Zebrali się, by oglądać igrzyska, urządzone przez powracającego gubernatora dla uczczenia urodzin cesarza.
To był dla Eliszy pierwszy raz w amfiteatrze. Kiedy wszedł, patrzył się pełen podziwu na wielką kamienną misę. Wtedy była niemal pusta. Teraz wypełniali ją ludzie, których poruszenia i rozmowy zdawały się nieomal trząść budowlą. Nagle zapadła cisza, po której zabrzmiały dźwięki pieśni Sprawiły, że Elisza stanął na siedzeniu by lepiej widzieć. Przed ołtarzem pod przeciwległą ścianą grupa ludzi otaczała byka. Miał pozłocone rogi a po bokach zwisały mu girlandy. Raz po raz rozlegał się dźwięk trąb. Pomiędzy fanfarami, skroś przestrzeni, Eliszę dobiegał słaby głos intonujący liturgiczną formułę. Wznosząc się i opadając modliła się o geniusz cesarza. Następnie błysnęło ostrze, zwierzę stanęło dęba i ryknęło z bólu, podczas gdy wianuszek kapłanów próbował je unieruchomić. Czerwona strużka splamiła piasek. Kłute nożami zwierzę powoli osunęło się na kolana. Szmer modlitw trwał. Szczyt ołtarza zasnuł dym palonego mięsa i kadzideł, aż ofiara dla cesarza zakończyła się.
Nasypano świeżego piasku i grupa tancerzy wyszła na scenę śpiewając chórem stary grecki hymn, ich nagie ramiona kreśliły skomplikowane wzory, stopy poruszały się w wyrafinowanym rytmie. Po nich pojawili się akrobaci, klowni i komedianci. Przez cały czas słychać było dźwięki głosów i szelest strojów, ale widownia była obojętna, czekała z niecierpliwościa na główne punkty programu.
Nagle szum wzmógł się nieco.
Smukły lew numidyjski wybiegł z podziemnej klatki i stał na arenie, oślepiony nagłym słońcem i ogłuszony hałasem. W tym samym momencie z przeciwległego krańca amfiteatru wyszedł wysoki młody gladiator, nagi jeśli nie liczyć przepaski na biodrach i zbrojny jedynie w wąską stalową klingę. Spokojnym krokiem przemierzył arenę i nie zwracając uwagi na zwierzę uniósł swój miecz w salucie dla Rufusa i obywateli Antiochii. Następnie odwrócił się w stronę zwierzęcia i powoli ruszył w jego stronę. Lew, przestraszony i oszołomiony, patrzał na niego z obawą, ale zdawał się nie mieć chęci do walki. Gladiator, oddalony od przeciwnika ledwie o kilka stóp, czekał. Kiedy zwierzę się nie poruszyło, prędko schylił się i rzucił mu w oczy garscią piasku. Parsknęło gniewnie i potrząsnęło łbem. Teraz, podczas gdy widzowie wstrzymali z przerażenia oddechy, mężczyzna odwrócił się tyłem do zwierzęcia i patrzał na nich, wzruszając ramionami, jak ktoś, komu brak cierpliwości. Ale był to tylko pozór, bo jednocześnie nieznacznie przesuwał się w bok od zwierzęcia. Ale ono obracało się za nim, uderzając o ziemię długim, zakończonym kępką włosów ogonem. Wszyscy rozumieli – zwierzę zostało skutecznie pobudzone. Uśmiech przyklejony do twarzy gladiatora nie zniknął, choć szczęki miał zaciśnięte a błyszczące krople potu pokryły mu czoło i ramiona. Uważnie przyjął pozę i rzucił się do przodu. Kiedy stalowa klinga dotknęła boku zwierzęcia i cofnęła się z zaczerwienionym czubkiem, lew ryknął, wyskoczył w powietrze, po czym opadł w chmurze kurzu.
Drażnienie już nie było potrzebne. Ogon powoli z ogromną siłą uderzał w piasek, przeciągły ryk rozbrzmiewał w amfiteatrze. Wielki łeb, nieruchomo trzymany przy ziemi przed ciałem czającym się do skoku. A kiedy napięcie stało się nieznośne, brązowy kłąb przeciął powietrze. Błysnęły pazury. Ale człowiek kucnął i jednocześnie zadał pchnięcie. Chmura pyłu opadła; uśmiech zastygł na twarzy podczas gdy miecz, mokry do połowy ostrza, ociekał krwią. Lew znowu zaatakował, znowu miecz ciął i nowa czerwona strużka splamiła żółty bok.
Lecz tym razem gladiator nie wyszedł nietknięty. Gniewna smuga biegła w dół jego łydki, tam gdzie pazury przecięły napiętą białą skórę. I zabawa potoczyła się dalej serią skoków z towarzyszeniem ryku i szybkich cięć aż zdawło się, że będzie ciągnąć się bez końca w bezczasowej koncentracji. Lecz zmęczenie zaczęło dawać znać o sobie. Udeptany piasek pokryły brązowe plamy. Grymas na twarzy gladiatora już nie skrywał śmiertelnego przerażenia. Z rozpaczliwą świadomością opuszczających go sił skoczył na nacierające zwierzę. Razem upadli, bestia na górze, ale miecz odnalazł śmiertelny punkt i choć pazury rozdarły ciało jeszcze raz, nie mogły się już więcej poruszyć. Powoli gladiator wyczołgał się spod drgającego zwierzęcia. Kiedy stanął na nogi, był cały skąpany we krwi. Rozorany do kości policzek odsłaniał zęby i szczękę. Trzęsącą się lewą rękę podniósł by zasłonić ranę. Kulejąc na poranionych nogach, podszedł w stronę loży cesarskiej i triumfalnie zamachał w jej stronę mieczem. Rozległy się frenetyczne brawa i ciężka od monet sakiewka upadła mu do stóp. Schylił się, by ją podnieść, ale prostował się tak wolno, że zdawało się, że nigdy się nie wyprostuje. Podniósł głowę i wymuszony bezradosny uśmiech wykrzywił nieporanioną połowę jego twarzy. Następnie zataczając się powlókł się przez arenę do wyjścia, zostawiając za sobą ścieżkę krwi.
Kiedy wielk, brązowa krata opadła, Elisza zdał sobie sprawę, że stoi na ławie. Zaciśnięte kurczowo dłonie miał wilgotne. Drżał na całym ciele. Roztrzęsiony zszedł i opadł na siedzenie. Fala mdłości zmyła ostatnie ślady hipnotyzującego podniecenia. Mózg zaczął znów pracować i poczuł gwałtowne obrzydzenie do tego tłumu za tę jego rozrywkę i do siebie samego za to, że jej uległ.
Kiedy tak siedział nie patrząc, przyszło muu na myśł porównanie rabiego Jozuego teatru i cyrku do grona szyderców, o których mówią psalmy. Przypomniał sobie, że jego mistrz potępiał amfiteatr jako najpodlejsze bałwochwalstwo, ofiarę składaną z ludzi. Pomyślał o modlitwie, którą któryś z rabinów, nie mógł sobie przypomnieć kto, kiedys wypowiedział, „Szczęśliwi jesteśmy, którzy siedzimy w domu modlitwy i nauki podczas gdy tamci siedzą w amfiteatrach i cyrkach. My się trudzimy i oni się trudzą – my w wiecznym prawie bożym, oni w próżności i pustce”.
Podnosząc się spojrzał znowu na tlum. Chodć widzowie siedzieli, tańczyli mu przed oczami w zamglonych falach wyrzucanych ramion i kręcących się głów. Pogłębione od żądzy krwi głosy wznosiły się i opadały. Szukając ulgi skierował wzrok na arenę. Plamy krwi posypano świeżym piaskiem i niewolnicy grabiami wyrównywali powierzchnię przed kolejnym spektaklem.
Trąby zabrzmiały i spod podziemnych izb wyszli dwaj mężczyźni zbrojni w miecze i tarcze, ubrani tylko w przepaski na biodrach, jeden czerwoną, drugi zieloną.
Wnętrzności Eliszy skręciły się w supeł na myśl o kolejnej walce. Przed oczami stanął mu znów oderwany policzek podtrzymywany zakrwawioną dłonią. Tym razem może dojść do głosowania życie albo smierć dla pokonanego – niewiarygodna decyzja kciukami skierowanymi w górę lub w dół, podczas gdy łakome oczy czekały na agonię zadawaną stalą wbijającą się w kurczące się ciało do przeciążonego wysiłkiem serca. Podniósł się w panice, potknął o wyciągnięte nogi Papasa i nie zważając na zdumione spojrzenia wydostał z loży na korytarz. Był już w pół drogi do wyjscia, kiedy usłyszal wołanie Antyfanesa,
– Poczekaj, ja też wychodzę.
Na końcu korytarza retor zrównał się z nim. Przez chwilę stali w cieniu – lejący się z nieba żar słońca oczekiwał ich jak łaźnia roztopionego ognia. Przytłumiony odglos tłumu dobiegł ich jak pomruk ryk dalekiego zwierzęcia.
– Na bogów – wybuchnął Antyfanes – Na matkę Izys, to było obrzydliwe! Od lat nie byłem w cyrku. I nigdy już nie pójdę. Co za naga, pokręcona brzydota!
– „Kto ratuje jedno żyćie, jest jakby ratował cały świat; kto niszczy jedno życie, jest jak gdyby niszczył świat” – Cytat, jak echo przeszłości, wymknął się z ust Eliszy.
To, czego byli świadkami nie było brzydkie. Było grzechem. Prez moment Elisza chciał powiedzieć, co czuł. Ale się powstrzymał. Co to miało za znaczenie, czy nie mógł tego ścierpieć dlatego, że było nieładne, czy dlatego, że było złe? Fakt, że ludzkość może być tak wroga napawał go ogromnym smutkiem.
– Cężko jest pogodzić – wymamrotał Antyfanes – to przedstawienie z Muzeonem i bibliotekami, z sądami i ich sprawiedliwością. Ale w czasach takich, jak nasze, trzeba zmusić się do pamiętania, że tamte też istnieją i są częścią naszego świata, większą, zbawczą częścią.
Elisza usmiechnął się blado do swojego perceptora.
– Jak zawsze wyważony sąd. „Cesarstwo należy szanować, ale nie idealizować”. „Każda tarcza ma swoją drugą stronę”. A teraz „Naprzeciw areny stoi Muzeum”. Dobrze, że mam ciebie, by mi to przypominać. Inaczej mógłbym pogardzić dobrem przez zło, które jest z nim przemieszane.
I z tym wyszli na zewnątrz prosto w morze jaskrawego światła.
ROZDZIAŁ VIII
Z małego pokoiku przyległego do przedpokoju odźwierny powiedział Eliszy
– Nikogo nie ma w domu. Wszyscy są na igrzyskach.
– Wiem. – Elisza, wciąż pełen napięcia, dalej szedł korytarzem. – Dopiero co się z nimi rozstałem, ale pani powiedziała, żebym tu na nią zaczekał.
Preszedł wolno przez atrium na dziedziniec, gdzie wiązka światła, złota i sztywna jak drabina jakubowa, biegła od otworu w dachu do wody w fontannie. Przez parę chwil wędrował niespokojnie po pokojach, w końcu dotarł do prywatnej werandy Manto, częściowo zadaszonego tarasu między domem a porośniętym winoroślą murem. Pod chroniącym od deszczu okapem ustawiono krzesła i sofy. Pod gołym niebem bujnie rosły krzewy i kwiaty. Na styku słońca i cienia fontanna tryskała cienkim strumieniem. Elisza usadził się na sofie i bezmyślnie obserwował ruch wody spływającej po różnokolorowych kafelkach. Z oddali dobiegał go przygłuszony odległością pomruk miasta. Bliżej pszczoła brzęczała od kwiatka do kwiatka. Powietrze było ciepłe i ciężkie od zapachów. Oczy mu się zamknęły…
Obudził go głos Manto. Nie miał pojęcia jak długo drzemał, ale niebo nad nim było wciąż jasne. Stała nad nim ubrana w płaszcz wyjściowy. Zaczął się podnoosić.
– Ależ – powiedziała – nie przeszkadzaj sobie.
– Ale gdzie reszta?
– Nie wrócili do domu razem ze mną.
– To ja też lepiej pójdę – powiedział podnosząc się nerwowo.
– Nie, proszę, zostań. Cieszę się, że przyszedłeś. Daj mi moment na przebranie się w coś wygodniejszego.
Pełen napięcia opadł z powrotem na sofę, zesztywniałe palce splatając pod głową.
Manto odwróciła się w stronę sojej sypialni przylegającej bezposrednio do ogrodu.
– Mów do mnie, mogę cię słyszeć – zawołała od siebie. – Kiedy wyszedłeś? Bo tam byłeś i zaraz potem, kiedy rozejrzałam się wkolo, w jednej chwili zniknąłeś.
– Zaraz po walce z lwem.
– Ale czemu tak wcześnie?
– To moje pierwsze doświadczenie z czymś takim. Muszę przyznać, że dla mnie bylo tego trochę za dużo.
– Bohater, Agamemnon, w chwale bitewnej. – zadrwiła – Oczywiście , że było to okrutne, ale jeśli tylko to widziałeś, to coś przegapiłes. Było w tym także piękno. Pojedynek szermierzy, smukłe, lśniące ciała, gotowe zabić, krążące wokół siebie w śmiertelnym tańcu…
Plastycznie opisywała spektakl, jakby na nowo przeżywała każde pchnięie i zasłonę. Jej głos nabrał dziwnego, gardłowego timbru. Jej pasja udzieliła się jemu. Nagły niepokój sprawił, że poderwał sie i zaczął chodzić po dziedzińcu,
– Ale lew by nawet bardziej podniecający. – ciągnęła dalej, przyspieszając tempo, a jej głos pociemniał i stał akię bardziej gardłowy. Hipnotyzowal mnie swoją powściąganą dzikością, mięśniami falującymi pod błyszczącą sierścią, miękkimi, przyczajonymi ruchami. Marzę żeby mieć takiego zwierzaka – pełną wdzieku morderczą bestię, zarazem niebezpieczną i uroczą. Czy nigdy nie czułeś podniecenia takim widokiem, dzikiej rozkoszy?
Kiedy mówiła, wrócila do niego żądza krwi, którą czul na arenie. Ona stanęła w drzwiach. Długa, powiewna suknia, szmaragdowa jak woda fontanny spływała z niej i przylegała do jej ciała. Szła powoli ku niemu. Zauroczonuy wpatrywał się w nią, miękkokształtną, kocią jak wielkie koty, o których przed chwilą wspomniała. Jego oddech stał się urywany, poczuł w sobie ucisk, który był zarazem bolesny i ekstatyczny.
Była już blisko niego, spowił go zapach jej ciała, jej bliskość. Jej oczy – świetliscie zielone z palącym szmaragdowym ogniem, niewyobrażalnie głębokie, trzymały go w niewoli.
– „O jaka ty jesteś piękna, umiłowana moja… groźna jak uszykowane wojsko z chorągwiami” – wymamrotał.
– Elisza…
Na dźwięk swojego imienia z jej rozchylonych ust pożądanie, któremu tak długo zaprzeczał i tłumił zerwało tamy.
Jego ramiona zamknęły się wokół niej.
Tj nocy Tineus Rufus wyprawił ucztę dla kilkuset gości w ogrodach swojej podmiejsiej willi. Na trawniku przed willą stoły i sofy ustawiono w wielkie półkola. Mnóstwo pachnących olejkami pochodni oświetlało teren z gałęzi drzew. Na podwyższeniu marmurowego przedsionku domu ustawiono stół honorowy, Rufus zajmował miejsce w jego środku. Po jego prawej stronie siedziała Manto we wspaniałej, białej szacie, ze złotymi włosami upiętymi wysoko w lokach według oficjalnej mody. Po ich obu stronach zajmowali miejsca najważniejsi cywilni i wojskowi urzędnicy Syrii i książęta sprzymierzonych i podległych pństewek regionu. Gdzieś poza domem, poza zasięgiem światła i bezładnych głosow biesiadników, górował sczyt Góry Sipylos. Wyrzeżbione w przeszłości w jej zboczach bohaterskie postaci mitologiczne kontemplowały krajobraz, ich przeorane niepogodą twarze nieporuszone jego wspaniałością.
Przez cały bankiet Elisza zamienił ledwie parę słów z Antyfanesem, Papasem i innymi przyjaciółmi Manto, wśród których siedział. Rzadkie i znakomicie przyprawione dania, które przed nim stawiano, stawały mu w gardle ilekroć próbował je jeść. Bo siedział tam wbrew woli i tylko dlatego, że Papas stanowczo tego się od niego domagał.
– Przyjąłeś zaproszenie – gniewnie wyrzucał mu przyjaciel, kiedy pojawił się u niego w mieszkaniu i zasytał go nie tylko nie ubranym, ale zdecydowanym nie iść na przyjęcie. – Nie wolno ci obrazić go nie pojawiając się.
– Nie pójdę. – odpowiedział Elisza z uporem – Mam dość jego gościnności.
– Co cię napadło? Wychodzisz z igrzysk bez słowa. Znikasz na całą resztę popołudnia, nie mówiąc gdzie i dlaczego. A teraz całkiem oszalałeś.
– Nie połapie się w tym tłumie. A nawet jeśli, jestem chory.
– To nie jest ktoś, z kim można sobie żartować. Jego słudzy nie omieszkają donieść mu o twojej nieobecności. A nie jest głupcem, którego można zwieść byle jakimi wymówkami. Nie mam pojęcia skąd ten twój upór. Ale skąd by nie był, idziesz ze mną i to zaraz, bo się spóźnimy.
Niechętnie dał się przekonać. I teraz siedział milczący i wycofany, z podzieloną uwagą, każda jej część skupiona na sobie, każda próbująca zdominować pozostałe. Wspomnienie ciała Manto i jej miłości pulsowało w nim, to mgliste i odległe tak, że ledwie mógł uwierzyć, że coś tak zapierającego dech naprawdę mu się przydarzyło, to znów tak przekonująco żywe, że cały płonął od wyobrażenia tak samo, jak parę godzin wcześniej w rzeczywistosci. Jednocześnie w innych regionach jego umysłu toczył się umęczony dialog. Należała do innego mężczyzny. Nie dziwota zatem, że Eliszę mdliło od jedzenia Rufusa i ledwie oddychał powietrzem ogrodu, w którym się znalazł. Dziwne było to, że był na tyle bezczelny, by przyjąć jakąkolwiek gościnę za strony kogoś, kogo zdradził. Ale jednak ona go chciała – tego był pewien. W swoim życiu poznał obowiązkowość, odległe pragnienia, ale nigdy dotąd, aż do tego popołudnia, nie doznał pełnego przebudzenia pożądania i zaspokojenia, które pozostawiło go spełnionym, a przeciez wciąż pragnącym. A tymczasem fragmenty epigramów i doktryn, drzazgi dawnej twardej moralności z czasów młodości kłuły w jego rozgorączkowanym sumieniu.
– Nadchodzi nasz gospodarz – ktoś przy stole oglosił.
Słowa te natychmiast sprowadziły Eliszę do rzeczywistości.
Rufus, który opuścił podium żeby obejść gości kierował się w ich stronę. Togę miał w nieładzie, wieniec przekrzywiony pod dziwnym kątem, przemieszczał się od stołu do stołu, zetrzymując się by wymienić parę słów z każdym z gości.
– Witam, panowie. – powiedział bełkotliwie, kiwając się nad sofą Antyfanesa, dla utrzymania równowagi jedną ręką wspierając się o ramię retora. – Mam nadzieją, że wszystko wam się podoba. Moja willa, moje jedzenie, moje rozrywki. Do wszystkiego was zapraszam.
– Ale jednym – patrzył na nich obleśnie – dzielić się z wami nie będę, moją zdobyczą, moją Manto. Czy nie jest najpiękniejszą kobietą tutaj, o tak, w całej Antiochii. Więcej nie powiem, – mówił dalej z pijackim uporem – Twierdzę, że jest najpiękniejszą kobietą w całym cesarstwie. Ale żaden z was nie będzie wiedział, jak piękną.
Elisza z ustami ściśniętymi w twardą linię, zaciśniętymi pięściami, na wpół się podniósł, ale natychmiast dłoń Papasa przecięła przestrzeń między nimi by go powstrzymać. Pod jego przewidującym naciskiem Elisza opadł z powrotem.
Od samego początku bełkotu Rufusa pozostali przy stole zaambarasowani odwracali wzrok, więc niczego nie spostrzegli. Ale ruch Eliszy nie uszedł uwadze Rzymianina. Choć pijany, jego oczy zwęziły się w dwie szczeliny.
Ciepły i spontaniczny uśmiech, z jakim Manto przywitała Eliszę zmienił się od razu w zatroskanie, kiedy spostrzegła wyraz jego twarzy. Ale prędko się opanowała i od razu zaczęła mówić.
– Co za przyjemna niespodzianka, twoje odwiedziny z samego rana! – zaczęła nerwowo – Proszę, siadaj. Czy dobrze się bawiłeś na wczorajszym przyjęciu? Czyż nie było fantastycznie? Tak żałowałam, że nie siedziałeś bliżej mnie. Bardzo chciałam z tobę porozmawiać. Ale sam rozumiesz jakie to było trudne.
Wziął ją za rękę żeby ją uciszyć.
– Manto, – spytał ją gwałtownie – co z nami będzie?
– Co masz na myśli? – odpowiedziała z wahaniem.
Puścił jej ramię, wrócił do krzesła i usiadł na nim sztywno, patrząc na nią.
– To, co się wydarzyło wczoraj było najważniejsze w moim życiu. Ale mam jedno pytanie, na które musisz odpowiedzieć zanim cokolwiek będzie dalej. Czy to było tak samo ważne dla ciebie, jak dla mnie?
Rumieniec zabarwił jej twarz, ale patrząc mu w oczy skinęła głową.
– Czy tak? – nalegał – Musisz mi powiedzieć wprost.
– Od chwili, kiedy się pierwszy raz spotkaliśmy spodobałeś mi się i czułam, że ja też podobam się tobie. I wiedziałam, że wcześniej czy później będziemy razem.
– Właśnie to miałem nadzieję usłyszeć. Pragnąłem ciebie, pragnę ciebie jak nie pragnąłem niczego innego.
– Nie myslałeś, że się tobą bawię? – wymamrotala.
– Nie byłem pewien.
– Nigdy nie byłam bardziej szczera. A teraz, czy czujesz się lepiej?
– Tak, ale powtarzam, co teraz zrobimy?
– Nie rozumiem, Elisza.
– Nie rozumiesz, że ja tak dalej nie mogę – dzielić się toba z Rufusem, jednocześnie przyjmując jego gościnę za każdym razem, kiedy jestem pod tym dachem. Nie jestem stworzony do ukrywania i oszukiwania. Poza tym, zważywszy moję wychowanie, nauki i temperament, nie mógłbym być szczęśliwy… w wątpliwym związku.
– To co chcesz żebyśmy zrobili?
– Odejdź od Rufusa – nalegał – i wyjdź za mnie za mąż.
Jej oczy napełniły się łzami.
– Nawet nie wiesz – powiedziała niepewnie – jak wielki to komplement dla mnie. Ale to niemożliwe.
– A to czemu, jęśli wolno. – sprzeciwił się ze stanowczością w głosie – Czy to wszystko jest dla ciebie takie ważne?
Podniósł się ogarnięty nagłą falą bólu i gniewu ręką wymachując z pogardą dla pokoju i wszystkiego co reprezentował.
– A może to twoja pozycja społeczna jest dla ciebie taka ważna? Jak by nie było, ja tak nie potrafię. Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, za zainteresowanie moją pracą, za twoją łaskawość wczoraj. Ale więcej nie wejdę do tego domu.
Patrzyła na niego ze smutkiem kiedy tak ja atakował.
– Usiądź, Elisza. – powiedziała łagodnie – chcę ci coś powiedzieć.
Zaabsorbowany chodzeniem w kółko, nie zwracał na nią uwagi.
– Elisza, proszę. Dawno temu ja wysłuchałam twojej historii. Czy nie zrobisz tego samego dla mnie? To strasznie ważne, żebyś mnie zrozumiał. I choć to, co ci powiem może cię odepchnąć jeszcze dalej ode mnie, muszę podjąć ryzyko. Musisz to wiedzieć, nie zniosłabym, gdyby było inaczej.
Poruszony cichą desperacją w jej głosie, niechętnie wrócił z powrotem na krzesło.
Przez pewien czas siedziała nieruchomo z oczami utkwionymi w splecione na podołku ręce. Po czym nie podnosząc wzroku zaczęła mówić, powoli i z bólem.
– Jestem bękartem, córką rzymskiego kupca i niewolnicy, którą wynajął na tydzień od przyjaciela. Kiedy miałam dziesieć lat mój właściciel sprzedał mnie do burdelu w mieście Sardes. Od tego czasu poznałam mężczyzn, białych i czarnych, młodych i starych, pijanych i trzeźwych, rzadko miłych, nigdy przyjaznych. Mogłam tak spędzić człe swoje życie, ale natura dała mi trochę zdolności przewidywania i obserwowałam kobiety mojego stanu. Widziałam, jak stawały się zbyt stare, by utrzymać się z profesji. Widziałam strach, z jakim patrzyły w przyszłość i nędze, jaka ich czekała.
– Pamiętasz, – ciągnęła – jak parę miesięcy temu powiedziałeś, że w innych okolicznościach mogłabym być niewolnicą? Nawet nie wiesz jak byłeś blisko prawdy. Już jako osiemnastolatka zdawałam sobie jasno sprawę, że jak nie wezmę losu we własne ręce, skończę w kuchni. Snułam plany, modliłam się i bogowie mnie wysłuchali. Przysłali mi miejscowego patrycjusza, starego i brzydkiego, ale bogatego i marzącego, by się odmłodzić. Użyłam na nim całej sztuki, jakiej się nauczyłam. Wykupił mnie, dał mi dom i obsypywał podarkami i pieniędzmi. Jego żona przyszła do mnie z płacem, że dla mnie rujnuje rodzinę. Było mi jej żal, ale ona miała wszystko, a ja jedynie nadzieję na przyszłość. Byłam uprzejma i pełna zrozumienia. Obiecałam, że dam mu odejść, ale trzymałam go dalej. Jednocześnie zadawałam się z ludźmi wykształconymi, takimi, od których mogłam się uczyć. W końcu miałam dość pieniędzy, by wprowadzić w życie mój plan. W sekrecie sprzedałam dom i kosztowności i wyjechałam z Sardes do Antiochii. Odkąd się tu znalazłam, stać mnie było na to, by wybierać. Mogłam wybierać sobie kochanków, którzy nie byli zbytnio wymagający i mogli dobrze mi płacić. Z Tinejuszem moje ambicje się spełniły.
– Od ośmiu lat utrzymuje mnie w luksusie. A ja jestem mu wierna. Też mam swój honor. Zawsze wraca do mnie po odwiedzinach u żony w Rzymie, po częstych i długich oficjalnych wyjazdach do Palestyny. Zawsze był dla mnie dobry – przynajmniej tak dobry, jak to możliwe. Dzięki niemu stałam się osobistością. Zapewnił mi swobodę, bezpieczeństwo, pozycję. Muślałam że moje życie ułożyło się na dobre.
– Aż ty się pojawiłeś. Jesteś wyjątkowy, Elisza. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Podczas tamtego pierwszego przyjęcia drażniła mnie twoja wyniosłość, ale też mnie zaciekawiłeś. Później próbowałam ci się opierać – bezwiednie byłeś zagrożeniem dla wszystkiego, co osiągnęłam. Nie mam dość siły woli, by zrobić to, co uważam za rozsądne. I cieszę się, niezależnie od tego co się stało i co jeszcze może się stać. Bo pozwoliłeś mi uczestniczyć w twojej pracy, mnie pierwszą zaszczyciłeś udziałem w twoich marzeniach, a dzis prosisz mnie, bym została twoją żoną. Jestem tobie wdzięczna, Elisza. Ale nie mogę zrobić tego, czego ode mnie żądasz i czego pragnę. Jestem coś winna Rufusowi. I boję się, boję się wyrzec się wszystkiego, o co walczyłam całe swoje życie…
Słuchając jej opowieści Elisza obserwował, jak jej twarz gasła, ogarniało ją znużenie aż całkiem straciła swój blask. Na ten widok ogarnęło go współczucie.
– Ale to nie jest prawdziwy powód – ciągnęła. – Muszę ci odmówić mojej ręki – nie widzę innego wyjścia – ze względu na ciebie.
Współczucie, które w nim narastało rozwiało się momentalnie.
– Ze względu na mnie? – powtórzył ostro i drwiąco. – Kiedy mówisz o swoim długu u Rufusa, kiedy twierdzisz, że brak ci odwagi by oddać, to co zdobyłaś, jestem rozczarowany. Ale to przynajmniej rozumiem i przynajmniej mogę uszanować twoją szczerość. Ale to, że udajesz, że powoduje tobą troska o mnie…
Podniosła oczy by spotkać jego spojrzenie. Byly jasne od łez i tak szczere, że przerwał czekając aż odpowie.
– To oczywiste, że mi nie wierzysz. Ale Elisza, przysięgam, że bez wahania zapomniałabym o Rufusie i od razu wyszła z tego domu razem z tobą, gdybym nie była pewna, że zrujnuję tobie życie.
– Ale w jaki sposób? – zawołał bardziej zdumiony niż oburzony.
– Przede wszystkim chodzi o Rufusa – odpowiedziała. – Czy sądzisz, że zostawi nas w spokoju? Czy z miłości do mnie, czy też z żądzy zemsty na tobie – a potrafi być mściwy – prześladowałby nas przez cały czas.
– Co nam może zrobić? – odparł drwiąco Elisza.
Uśmiechęła się do niego smutno.
– Pamiętaj, że jest gubernatorem Palestyny i przyjacielem cesarza. Może cię wysłać z powrotem do twojej posiadłości kiedy tylko zechce – pod pretekstem podatków, za złamanie takiego czy innego rozporządzenia. Może wymyślać oskarżenia przeciw tobie: o zdradę, bluźnierstwo, cokolwiek. Może zarądzić, że jesteś niezbędny wojsku. Wszystko będzie na pozór całkowicie legalne, pod tym względem można mu zaufać i gdybyś za każdym razem szedł do sądu, mógłbyś zpobiec karom. Ale bylibyśmy prześladowani i dręczeni aż do śmierci.
– No to możemy żyć gdzieś indziej. – powiedział Elisza z rozpaczą w głosie. – Poza zasięgiem jego władzy. Raz w życiu czułem pociąg do kobiety tylko po to, by nie dane było mi go spełnić. Ale to było tylko blade przeczucie tego, co czuję teraz. Tamto to była idealizacja – nie miłość. Tym razem nie pozwolę, by mi została odebrana. Pojedziemy do Egiptu, Azji Mniejszej, na Rodos, gdziekolwiek bądź…
– I wyrwiesz się z Antiochii gdzie dopiero co zapusciłeś korzenie? Masz tu przyjaciół, nauczycieli. Robisz szybkie postępy w swojej nauce. Czy zdajesz sobie sprawę jaką przeszkodą byłyby kolejne przenosiny? W końcu to twoja praca, na której mi zależy. Dokonałeś dla niej tyle poświęceń. Nie pozwolę sobie, żeby w niej przeszkadzać. To ostateczny powód, dla którego nie będę twoją żoną – bo tak bardzo wierze w ciebie i twoją przyszłość.
– Ale moje szczęście… – zaczął.
– Elisza, czy nie widzisz, – przerwała mu – ze jesteś inny niż wszyscy, dla czegoś naznaczony przez los. Nic, ani szczęście osobiste, ani miłość do żony, dzieci, czy ludzi, nie może stanąć na drodze do wypełnienia twojego przeznaczenia. I nie możesz się zaplątać w coś, co cię zatrzyma, czym ja z pewnością bym się stała. Dlatego ci mówię – nie pozwól, bym się stała zbyt ważna dla ciebie.
Głowę miała pochyloną, ramiona opadły jakby za sprawą jakiegoś olbrzymiego wysiłku woli uszły z niej wszystkie siły.
– Poza wszystkim innym, – prosiła go – cieszyliśmy się naszą przyjaźnią i pomagaliśmy sobie nawzajem. Może moglibyśmy wrócić do tego, co było.
– Kocham cię – powiedział – Będę zawsze cię kochał i będę wdzięczny za twoją obecność w każdej formie.
Drżąc podniósł się z siedzenia i podszedł do niej. Palcami uniósł jej podbródek aż ich oczy się spotkały.
– Nie mogę uwierzyć, – wyszeptał – że zasługuję na takie oddanie. Mam tylko nadzieję, że okażę się jego wart.
Uśmiechnęła się do niego.
Schylił się i pocałował ją w usta.
ROZDZIAŁ IX
Manto zręcznie aranżowała odwiedziny Eliszy. Odbywały się w takich odstęepach, by przyjaźń, na którą się zgodzili, mogła się zacieśniać. Ale dla zachowania pozorów, kiedy przebywali razem zawsze był z nimi ktoś, kto nie przeszkadzał w swobodnej wymianie myśli.
Pierwsze spotkania były spięte i niezręczne. Ale kiedy pamięć o tym, co się wydarzyło zacierała się, napięcie spadło. Elisza zaczął jej opowiadać o swoich studiach swobodniej i bardziej szczegółowo niż komukolwiek przedtem. Wykształcił się zwyczaj, że przynosił jej wybrane fragmenty z książek, które czytał, zwierzał się z przypadkowych pomysłów, na które wpadał, i trudności, na jakie niekiedy napotykał w rozumowaniu. Okazywała się zawsze rozumiejącą i inteligentną, nawet w kwestiach nazbyt specjalistycznych, by je mogła w pełni pojąć. Kiedy od niej wychodził, zawsze był pełen inspiracji i z większą odwagą. A jeśli czasem podniecała go, szybko powściągał impuls, rozumiejąc, że ich związek stawał się zbyt cenny, by go narażać.
I tak żył w tym wielkim mieście nie widując nikogo oprócz Manto, Antyfanesa i Papasa, coraz bardziej skupiony na swojej pracy. W ten sposób miesiące, dłużące się kiedy przemijały, krótkie, gdy patrzeć wstecz, zmieniły się w rok, potem dwa i trzy.
W tym czasie Elisza przyswoił sobie dogłębnie literaturę i, choć z początku zajął się nią jako środkiem do dalszego celu, nie mógł już nie reagować na jej wewnętrzne piękno, jak dawniej, kiedy niedbale przerzucał antologie przysyłane mu przez Papasa do Palestyny.
Zwłąszcza fascynowała go poezja liryczna z jej pieśnaimi o miłości, lamentami nad śmiercią i rozstaniami przyjaciół. Jednak mimo całej swojej błogości, wiersze Greków również zasmucały go. Odczuwał w nich artystycznie ukryty dojmujący strach, przenikał ją także nastrój tęsknoty i żalu. Pod powierzchnią beztroski kłębiła się melancholia, tym bardziej dojmująca, że niewyrażona. Z czasem zrozumiał wielką beznadziejność, jaką oddychała poprzez gładkie frazy. Poeta tak żarliwie kochał życie bo w istocie pogardzał nim za brak znaczenia i bezsens. Nic zatem mu nie pozostawało, jak uchwycić się doznań, napawać się nimi pożądliwie, wyssać słodycz do ostatka – zawsze po to, by okazały się podszyte ostateczną goryczą. Śmiał się z każdego żartu, bo inaczej musiałby płakać. Kochał swoją ukochaną zapamiętale – bo na cóż innego pozwoliłby pusty i nienawistny czas?
Naturalnie nasunął się Eliszy kontrast pomiędzy tą literaturą a Torą, której poświęcił tyle lat swojego życia. Księga Żydów była pełna powagi i szczerosci, a jednak, przy całej swej trzeźwej surowości, przesycona pełnym pewności spokojem, którego Grecy zdawali się nigdy nie doświadczać. Bo według jej założeń, wszystkie rzeczy były dobre za sprawą Boga, który je przenikał. Ludzie nie mieli potrzeby uganiania się za doświadczeniami eskapistycznymi. Miłość i śmiech były ledwie chwilowymi przejawami nasyconej radością istoty wszystkich rzeczy.
Elisza musiał z żalem przyznać, że tak widziany świat, który wybrał, okazał się mniej szczęśliwy i spełniający, i – co przeczuł już wtedy, na targu niewolników i ponownie w cyrku – mniej łaskawy niż ten, który odrzucił.
Ale jakie by nie były jego rozczarowania, radość z dokonywanych postępów bardziej niż je wynagradzała. A kiedy, nadal pod kierunkiem Antyfanesa, zaczął się uczyć historii, okazała się dla niego dodatkową inspiracją. Przez ponad rok ślęczał nad opisami ludów: Berossosa o Babilończykach, Manethona o Egipcjanach, Herodota, Tukidydesa i niezliczonych kronikarzy Grecji i Rzymu. A im więcej czytał, tym bardziej utwierdzał się w swojej opinii o roli imperium, którą to opinię na samym początku powziął był w izbie Klarusa. Bo dopóki Rzym nie podbił świata, cały rozwój cywilizowanego świata był jedynie przerażającym ciągiem wojen. Armie nieustannie maszerowały przez krainy, mordując, paląc, rabując. W każdym pokoleniu tysiące istnień ludzkich zostało pozbawione życia, miliony wystawiano na stratę bliskich, cierpienia i niedolę, skarby, z których wielu ludzi mogło żyć w dostatku były niszczone – wszystko bez celu czy pożytku.
Motywy Rzymian przy poddawaniu tych ludów swojej władzy bynajmniej nie były altruistyczne, a traktowanie ich krajów nie zawsze nieskazitelne, ale skutki rozprzestrzeniania się ich władzy były niewątpliwe. Gdziekolwiek dochodzili, przynosili ze sobą pax romana. Był to drogocenny dar, który Italia narzuciła cywilizacji, pokój. Z nim przychodziło bezpieczeństwo jednostek i możliwość życia bez przeszkód w poszukiwaniu spełnienia swoich marzeń. W porównaniu z tym, jakie znaczenie miało przymusowe wyrzeczenie się politycznej niezawisłości narodów: Galów, Hiszpanów, Egipcjan, czy też Żydów?
Rozmyślając o nieszczęsnej przeszlości ludzkości, Elisza często myślał, że pewien rabin-kapłan dobrze to sformułował: „Módl się za pomyślność cesarstwa, bo gdyby nie podziw dla niego, ludzie już dawno by się nawzajem pozjadali”.
Zaproszenie, które otrzymał Antyfanes, by wykładać w Atenach i na Rodos, w dwóch najbardziej prestiżowych i starożytnych ośrodkach nauki na wschodzie cesarstwa, było zarówno uznaniem jego rosnącej sławy, jak i niezwykłą okazją, by ją powiększać.
– Przyjmij koniecznie, – zapewnił go Elisza, gdy retor poprosił go o radę – byłoby niewybaczalne, gdybyś odmówił.
– Wszyscy mi to mówią. Ale wcale nie palę się, by się wynieść z Antiochii, a zwłaszcza żeby zostawić ciebie. Wątpię, żebym gdziekolwiek znalasł przyjaźń tak bliską i satysfakcjonującą, jak stała się nasza.
– Wiem, – zgodził się Elisza. – Wszystkim nam będzie ciebie brakować, a najbardziej mnie, który tyle tobie zawdzięczam i tak bardzo cię kocham. Ale nawiążesz nowe znajomości i nie powinieneś pozwolić, żeby twoje uczucia stanęły na drodze triumfów, na które tak zasługujesz.
– Gdyby nie fakt, – głośno myślał siwowłosy mężczyzna – ze moje zadanie z tobą jest praktycznie skończone, nie zastanawiałbym się nawet przez chwilę. Ale w przeciągu niecałych pięciu lat wyczerpałem swoją użyteczność. Nauczyłeś się o literaturze wszystkiego, czego ja mogłem cię nauczyć. A to, czego jeszcze nie przeczytałeś, jesteś w stanie przyswoić samodzielnie. Następnym polem dla ciebie są nauki ścisłe. Ale jak cię ostrzegałem na samym początku, po to będziesz się musiał zwrócić do kogoś innego.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, – zdumiewał się Elisza – że gdyby ten zaszczyt oferowano ci wtedy, gdy zaczęliśmy razem pracować, odmówiłbyś ze względu na mnie?
Niebieskie oczy nauczyciela były utkwione w twarzy ucznia, kiedy odpowiedział bez najmniejszego wahania:
– Nigdy ci tego nie powiedziałem. To jest tak kompletnie przeciwstawne mojej filozofii życiowej. Ale od dawna ogarnęło mnie przeczucie, być może nierozsądne, że twój plan okaże się jakimś bohaterskim triumfem intelektu. Bo w końcu, jakie ma znaczenie moja działalność? Ja co najwyżej tworzę jakieś rozrywkowe zdania, pełne wdzięku paragrafy. Ale twoje marzenie – jesli uda ci się je spełnić – stanie w jednym rzędzie z osiągnięciami wybitnych myślicieli. Zważywszy na twoje nadzwyczajne zdolności i metodę, którą proponujesz, nie jest to nieprawdopodobne. Mieć możność przysłużenia się potencjalnemu geniuszowi, co stało się moim udziałem, nie jest czymś zwyczajnym.
Elisza zbył komplement jakimś nieznaczącym frazesem, ale serce mu biło jak młotem. Może nie poszły całkiem na marne te godziny udęki w Galilei, kiedy wahał się pomiędzy wiarą a zaprzeczeniem, dni kiedy nadzwyczajnym wysiłkiem woli wyrwał się, poobijany i obolały, z ciała ojczystego, które go żywiło, tygodnie, miesiące i lata, kiedy zmuszał się bez wytchnienia do opanowania mądrości nowego obcego świata, skoro ktoś jeszcze poza nim samym i to ktoś tak krytyczny jak Antyfanes, uznał za osiągalną wizję, którą on sam w chwilach zwątpienia uznawał za fantasmagorię.
– Nawet nie wiesz, – wyszeptał – jak bardzo mnie podbudowałeś i dodałeś odwagi!
– Być może, – mówił dalej retor – mówię przedwcześnie. Tak jest zawsze, gdy ktoś próbuje prorokować. Ale to nie tylko moje zdanie. Byłbyś nawet bardziej podbudowany, gdybyś wiedział jak wielki szacunek zdobyłeś, jakim zainteresowaniem cieszy się twoja praca wśród tych, którzy dowiedzieli się o twoich zamiarach. Cokolwiek będzie, nie daj się odwieść od nich. A kiedyś, kiedy świat ci będzie dłużny, ja też będę mógł sobie powiedzieć „ja też pomogłem” i w tym znajdzie swoje usprawiedliwienie moja praca.
Onieśmielony zaufaniem przyjaciela i oszołomiony rolą, którą mu ten przeznaczył, Elisza nie wiedział, co odpowiedzieć.
Ale ta rozmowa z Antyfanesem rozpaliła do białości intelektualny zapał Eliszy i jego skupienie na celu, cechy które towarzyszyły mu od zawsze. Ostatnie dni pobytu retora w Antiochii spędził u jego boku, toważyszył mu też do Selucii by odprowadzić go na okręt i pożegnać się z nim. Powróciwszy do Antiochii rzucił się z entuzjazmem w studiowanie nauk ścisłych.
Pod przewodnictwem nowych instruktorów, ludzi kompetentnych i szanowanych, przedzierał się przez wielkie dzieła z dziedziny matematyki, fizyki, astronomii, astrologii i biologii. Otworzyły się przed nim światy, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Zapuszczał się w regiony wyższej matematyki w pracach takich jak „Konika” Apoloniusza z Pergi. Czytał traktaty astronomiczne i na próżno próbował wybrać pomiędzy teorią Arystacha z Samos i innych – że ziemia, podobnie jak inne planety, krąży wokół słońca, które jest zapewne trzysta razy większe niż ona – a bardziej konwencjonalną doktryną geocentryczną, której broniła większość uczonych. Z przewodnikami Teofrasta i Stratona w ręku studiował rośliny i zwierzęta w ogrodzie zoologicznym i botanicznym obok Muzeum.
Przezwyciężając niechęć znalazł drogę do gabinetów chirurgicznych, gdzie obserwował delikatne i skomplikowane operacje. Krzywiąc się z obrzydzenia przyglądał się sekcjom zwierząt i autopsjom dokonywanym na ciałach ludzkich, śledząc równocześnie pisma anatomów i ich spekulacje na temat natury i funkcji poszczególnych organów żywego organizmu.
Choć nie był to wynik świadomego rozumowania, Elisza zaczął rozróżniać między dwiema Antiochiami, w których mieszkał. Jedna była miastem świątyń, pałaców, łaźni i teatrów, lecz również targów niewolników i cyrków. Kiedy ją zobaczył po raz pierwszy, wydała mu się elegancką i błyszczącą. Teraz w jego oczach straciła większość swego blasku. Wiedział, czym była – wspaniała, lecz pozbawiona zalet i wad, do których nawykł w Palestynie. Gdyby cała Antiochia była taka, bez wahania wróciłby do świata swojej młodości.
Ale była też innym miastem, zamieszkałym przez garstkę ludzi pióra, uczonych i filozofów. Na zewnątrz zdawała się miejscem zimnym i niegościnnym. Każdy z jego mieszkańców zajęty był całkowicie własnymi sprawami. Przyjaźnie były rzadkie, a te, które istniały, były oparte na wspólnych zainteresowaniach bardziej niż lubieniu siebie nawzajem i kończyły się w drzwiach biblioteki lub laboratorium. A jednak pomiędzy tymi uczonymi istniał rodzaj braterstwa, wyniosłego, nieosobistego, niemniej jakoś tam intensywnego. Bo wszyscy dzielili gorące umiłowanie prawdy, nieskażone oczekiwaniem nagrody. Przebywając pomiędzy nimi, niezauważony, jeśli nie liczyć tych, którzy słyszeli o jego nadzwyczajnym zamiarze, Elisza czuł się kompletnie u siebie. Bo ci mężczyźni, którzy rzadko go pozdrawiali, nie byli mu obcy. Przeciwnie, byli raczej towarzyszami, współwędrowcami na drodze, którą podróżował.
Zatem, w czterdziestym siódmym roku życia, a ósmym przebywania w Antiochii, Elisza został niespodzianie wyniesiony z skromnej anonimowości do pewnej prominencji w uczonym towarzystwie. Ukończywszy kurs nauk ścisłych, przygotowywał się do następnego i końcowego etapu swojego programu, studiów filozoficznych. Nim znalazł nauczyciela, postanowił spisać zasady, według których, jak sądził, systemy filozoficzne winny być oceniane.
Pewnego ranka w sali w bibliotecznej, w której miał zwyczaj studiować, zapisał na tabiczce tytuł:
Prolegomena do wszelkich systemów metafizycznych wywiedzione z metod proponowanych przez Arystotelesa w dziele „Organon”, a w szczególności z zasad sugerowanych przez Euklidesa w jego „Elementach”.
Formułowanie tytułu było niemalże trudniejsze niż sam tekst. Bo jego idee od dawna jasno wykrystalizowały się w jego umyśle i zapisywał je płynnie, nieomal bez wahań. Kilka dni później wieczorem, kiedy kończył ich spisywanie, naczelny bibliotekarz Muzeum, zasuszony staruszek, uczony gramatyk, zobaczył go w sali.
– I cóż też robisz takiego, żeś tak zajęty? – spytał, niezręcznie próbując być poufały.
– Kończę traktat – Elisza spojrzał nań przelotnie i zaraz wrócił do pracy.
Kilka minut później Elisza odłożył stylus. – Gotowe! – zawołał z ulgą.
– Do tego znakomicie zrobione! –zawrórował mu z boku głos.
Zaskoczony Elisza podniósł wzrok by zobaczyć, że stojący wciąż obok niego bibliotekarz, z napięciem czytał jego rękopis.
– I co chcesz z tym zrobić? – zapytał.
– Zetrę – odpowiedział mu beztrosko.
– Nie ma mowy. Opublikujesz.
– Opublikować? – odparł Elisza zdumiony. – Wszak nawet jeszcze nie rozpocząłem studiowania filozofii. To, co wiem, poznawałem od przypadku do przypadku…
– Nonsens. – odrzekł stanowczo bibliotekarz – Czy sądzisz, że brakuje nam pisaniny pedantów? To coś innego – to jest śmiałe, oryginalne i twórcze. Potrzebuje jedynie odrobiny wygładzenia stylu. To nie powinno zająć ci zbyt dużo czasu. Potem zorganizuję kopiowanie i dystrybucję. Najwyższy czas, by coś oryginalnego wyszło z tej instytucji.
Choć protestował i pełen wątpliwości, ale Elisza w końcu uległ. Kiedy oddwał bibliotekarzowi poprawiony rękopis, miał co najwyżej nadzieję, że przemknie niezauważony. Jednak ku jego zaskoczeniu, reakcje ze wszystkich stron były entuzjastycznie pozytywne. W Muzeum ludzie, którzy wcześniej nigdy z nim nie rozmawiali, teraz zatrzymywali się by mu pogratulować. Z czasem zaczął otrzymywać wiadomości od uczonych z odległych miast, Aten, Rodos, Pergamonu. Pełen radości list nadszedł od Antyfanesa. Niektóre z listów krytkowały szczegóły jego argumentacji, ale wszystkie wyrażały podziw dla projektu, który zarysował i nalegały na jego kontynuację aż do ukończenia.
Sława Eliszy nie ograniczała się do uczonych. Antiochia z pozoru była błogo obojętna w stosunku do Muzeum, a nawet udawała, że je dobrodusznie lekceważy. W rzeczywistości podziwiała uczonych. I znów, jak zaraz po przyjeździe do Antiochii, Eliszę zasypano zaproszeniami na uczty, czasami ze strony ludzi, którzy zapomnieli, że przed laty już go gościli.
Wytrwale odmawiał. Triumfy, podobnie jak problemy i porażki dzielił jedynie z Manto i Papasem.
List od znamienitego dyrektora Muzeum Aleksandryjskiego Elisza otrzymał jako jeden z ostatnich, był jednak najbardziej znaczący. Napisany był przez światowej sławy uczonego, znanego z tego, że rzadko chwalił. Czytając ostatnie słowa Elisza był już na równych nogach, nie mogąc się doczekać pokazania listu Manto. Pośpieszył do jej domu, przestępujac z nogi na nogę póki odźwierny nie wrócił z instrukcją, by go wpucić. Pobiegł jej prywatnego ogrodu.
– Czytaj! – wykrzyknął i podał jej tabliczki, zapominając z entuzjazmu nawet się z nią przywitać.
Zaskoczona i nieco zmieszana, posłuchała go. Ale kiedy pochyliła się nad pismem, rumieniec radości zabarwił jej policzki, oczy jej rozbłysły i choć nie podnosiła wzroku, pojedyncze słowa wyrywały się z jej ust.
– Dyrektor Muzeum!… Co za honor!
– Elisza – wykrzyknęła odkładając list na bok i wyciągając do niego ręce – to cudowne! Pozwól, że ci pogratuluję.
Ale ledwie dotknął jej palców, kiedy w wybuchu entuzjazmu, cofnęła je, zerwała się na nogi i zaczęła chodzić po komnacie, wypowiadając słowa adresowane zarówno do niego, jak i do siebie samej.
– Dosięgła cię… nie w żadnym prostackim znaczeniu… uznanie i sława… co samo znaczy niewiele… Ale dowodzi, że jesteś na dobrej drodze… i zaproszenie do wykładów, gdybyś kiedyś pojechał do Egiptu!
Obserwował ją uważnie, zdając sobie sprawę, w jakim stopniu jego radość z tego osiągnięcia była rezultatem jej uczestnictwa w nim.
– Musisz wytrwale pracować… Nie ustawaj – mówiła dalej, kiedy przerwał jej dźwięk szybkich, stanowczych kroków zbliżających się poprzez przedsionek w stronę atrium.
– Kro to może być? – zdziwiła się – nikogo się nie spodziewam. I czemu służba go nie zapowiedziała?
W odpowiedzi w drzwiach pojawił się Rufus.
– Markus! – wykrzyknęła zdumiona – Myslałam, ze wciąż jesteś w Cezarei…
Spoglądał drwiąco to na nią, to na Eliszę.
– Zaskoczona moim niespodziewanym powrotem? – zadrwił – Spodziewałem się zastać was razem.
– Co masz na myśli? – zpytała z miękką, złowróżbną powściągliwościa.
– Moim jedynym rozczarowaniem – ciągnął zmienionym głosem, z płonącymi zimno oczami – jest to, że kiedy wszedłem, rozmawialiscie tak niewinnie.
– Jak śmiesz? – oddychała nierówno – Elisza, nie. – powstrzymała go przed rzuceniem się na Rzymianina – To moja sprawa. Sama sobie z tym poradzę. Tynejuszu, wytłumacz się.
– Nie zakładaj maski zranionej niewinności! – krzyknął z każdym słowem zbliżając się do niej, aż staneli twarzą w twarz – Co tu robicie razem? Kręcicie młynki palcami? Czy sobie wyobrażasz, że kiedy jestem w Palestynie, nie wiem kiedy do ciebie przychodzi i jak długo zostaje?
– A więc, – rzuciła oskarżenie wprost w jego rozwścieczoną twarz – nasyłasz na mnie szpiegów. Znajac ciebie, powinnam była to przewidzieć. No i dobrze. I co ci donoszą, ci twoi przekupieni niewolnicy? Czy poinformowali cię, że nigdy, ale to nigdy nie byliśmy sam na sam, że zawsze, kiedy Elisza przychodzi jes z nami jakiś sługa, albo ktoś inny?
– Sprytna zmyłka! – Rufus wydyszał pogardliwie.
– Nie jesteś w stanie pojąć przyjaźni pomiędzy mężczyzną a kobietą – odezwał się Elisza, mimo polecenia Manto niezdolny nad sobą zapanować.
– Nie wtrącaj się, – obrócił się do niego Rufus – to ostatni raz, kiedy twoja noga postała w tym domu.
– Czyżby? – odcięła się Manto – Nie, dopóki ja tu jestem panią.
– No to już nie jesteś. – wykrzyknął Rufus.
– Jeśli tak sobie życzysz… – obojętnie wzruszyła ramionami Manto – Słuchaj, Markus, masz prawo domagać się, żebym się wywiązała z naszej umowy. Ale nie pozwolę ci wybierać moich przyjaciół. Mam nadzieję, że pozwolisz mi zabrać ze sobą trochę ubrań? – spytała odwracając się od niego.
Serce Eliszy uderzyło mocniej na myśl, że to może być naprawdę.
Rufus patrzał na nią, wpierw z kamienną twarzą, ale wnet jego gniewna duma pękła.
– Manto, proszę. Nie przypuszczałem, że weźmiesz to na poważnie. Przecież wiesz, co do ciebie czuję…
Zawahała się.
– Proszę cię… – namawiał.
– Po tylu latach, – uległa niechętnie – powinieneś mieć do mnie więcej zaufania.
– Wiem. Ale byłem szalony z zazdrości.
– Rozumiem. A teraz zapomnijmy o całej tej niesmacznej sprawie. Elisza właśnie otrzymał naprawdę ważny list od dyrektora Muzeum w Aleksandrii z pochwałami jego książki…
Jednak radość popołudnia była dla Eliszy nieodwołalnie stracona.
Już na odchodnym, patrząc to na nieszczęśliwe oblicze Eliszy, to na nienawistne spojrzenia, jakimi go obdarzał Rufus, Manto powiedziała z mocą:
– Myślę, że coś jeszcze musi być dla ciebie jasne, Tineusie. Jeżeli kiedykolwiek spróbujesz użyć swojej władzy przeciwko Eliszy, to ci odpłacę z nawiązką, nawet jeśli miałoby mnie to kosztować życie.
ROZDZIAŁ X
Jako trzecie pod względem wielkości miasto w imperium, Antiochia przyciągała aktorów, muzyków, uczonych, pisarzy i filozofów z całego świata.
Nie było prawie dnia bez jakiegoś wędrownego mówcy napastujacego rzesze obiboków na forum, przemawiającego do modnych słuchaczy w luksusowych salonach i salach, albo zwracającego się do grupek uczonych w zaciszu bibliotek.
Oczywiście wśród nich sporo było szarlatanów: retorów, którzy mieli wszystko, co mówcy trzeba oprócz szczerości, stoików, którzy potajemnie byli epikurejczykami i cyników, którzy byli wulgarni w mowie, stroju i myśli, których bagaż, kiesa i kij, symbole głoszonego ubóstwa, były jedynie pretekstem do zbierania grosza na rogach ulic.
Prawdziwych uczonych w Antiochii doświadczenie nauczyło sceptycyzmu jeśli chodzi o reputację przyjezdnych. Ale byli przyjemnie podekscytowani wiadomością, że do miasta przybywa Demonaks Cypryjczyk, moralista ze szkoły cynickiej, znany zarówno ze swych osiągnięć, jak i z tego, że w swym długim życiu do osobistych przyjaciół zaliczał wielkiego stoika Epikteta, pitagorejczyka Apoloniusza z Tiany i retora Herodosa Attyka.
Ostatnio Elisza z reguły nie chodził na publiczne wykłady, ponieważ uznał, że były zbyt chaotyczne, by być znaczące, jednak tym razem znalazł się w tłumie słuchaczy sławnego uczonego. Wykłady zaspokoiły jego oczekiwania. Wychodził n nich zainspirowany wiedzą, mądrością i łagodnością nauczyciela. Kiedy się dowiedział, że Demonaks zostanie w Antiochii dłużej i przyjmie niewielką ilość uczniów, zaświtało mu, że być może znalazł nauczyciela, jakiego szukał. Nie zwlekając pośpiezył by się mu przedstawić.
Jako gość jednej ze znamienitych rodzin syryjskich, Demonaks mieszkał w ich pałacu. Kiedy Elisza tam wszedł, był zdumiony widoczną niezgodnoscią między przepychem kwatery filozofa, a jego głoszonym życiem w ubóstwie. Ale widok jego izby, do której go zaprowadzono, rozwiał jego wątpliwości. Pokój był mały i pozbawiony ozdób, prócz stołków, stołu i słomianego materaca pod ścianą. Filozof, który kończył posiłek, natychmiast wstał by przywitać gościa.
– Proszę sobie nie przerywać posiłku. – pośpieszył Elisza.
– Wrócę do jedzenia jak tylko się zapoznamy.
Elisza przedstawił się i krótko wyjaśnił cel swojej wizyty.
– A więc to ty jesteś Elisza… – powiedział Demonaks – Słyszałem o tobie. Co więcej, czytałem twoją pracę. Czy mogę ci powiedzieć, źe uważam, iż jest świetna.
– Dziękuję – odpowiedział zadowolony Elisza.
– A teraz, pozwól, że dokończę mój posiłek. Potem będziemy mogli porozmawiać.
Podczas gdy Demoraks spokojnie kończył posiłek, gruby chleb i sałatę, popijając zimną ledwie zaróżowioną winem wodą, Elisza przyglądał mu się. Wyglądał imponująco, wysoki, prosty i pełen wigoru mimo wieku. Siwe włosy i brodę miał gładko zaczesane, duże i silne kończyny, oczy łagodne.
– A zatem, – powiedział skończywszy posiłek i przysunąszy stołek bliżej Eliszy – chcesz ze mną studiować filozofię?
– Jeśli mnie przyjmiesz. – poprawił go Elisza z szacunkiem – Oczywiście zapłacę tyle, ile sobie zażyczysz.
– Tym nie musimy się przejmować. – odparł starzec – Jestem człowiekiem niewielkich potrzeb. Mam ze sobą moje łóżko – wskazał na leżący na podłodze materac.–
– Skórka chleba i świeża zimna woda, to wszystko, czego mi trzeba za posiłek. Zawsze się znajdzie jakiś przyjaciel, który mi oferuje gościnę, a nawet jeśli nie, to świat jest dość wielki, bym łatwo znalazł schronienie. Prawdziwym pytaniem jest to, czy jestem w stanie ofiarować ci czego ode mnie oczekujesz. Bo widzisz, ja więcej niż tylko przekartkowałem twoją rozprawę. Przeczytałem ją uważnie. I choć uważam ją za inspirującą, nie widzę na co mógłbym ci się przydać, jeśli twoje poglądy wciąż są takie, jakie w niej przedstawiłeś.
Elisza otworzył usta, by odpowiedzieć, ale Demonaks kontynuował.
– Pozwól, że ci wytłumaczę. Dla ciebie filozofia to nauka. Dla mnie jest ona sztuką. Dla ciebie jest metodą poznania prawdy. Dla mnie jest przewodnikiem dobrego życia. Zbyt wiele nas dzieli w podstawowych nastawieniach, byśmy mogli razem pracować.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
– No właśnie, obawiam się, że moje stanowisko jest dosyć niejasne. A jednak oznacza rzeczywistą różnicę. Już od Heraklita wielcy myśliciele podchodzili do filozofii tak samo jak ty. Platon, Arystoteles, Demokryt, a nawet Zenon i Epikur byli budowniczymi systemów. Ale pomimo całej ich sławy, to nie oni są moimi nauczycielami. Gdybym miał wymienić moich ulubionych mędrców, powiedziałbym, że wielbię Sokratesa, podziwiam Diogenesa i kocham Arystypa. Bo jestem zwolennikiem praktyki, nie teorii. Tak jak nauczyciel gry na flecie przekazuje swoją sztukę najpierw poprzez osobisty przykład, a potem za pomocą prostych, praktycznych zasad, nie przejmując się zbytno istotą dźwięku, tak i ja usiłuje wpływać na ludzi, by pięknie żyli, starając się samemu tak żyć i głosząc tylko te zasady postępowania, które wytrzymały próbę czasu.
– Ale, – zaoponował Elisza – żadna sztuka nie może być całkowicie oddzielona od teorii.
– Prawda – odparł Demonaks – Dlatego też trochę zajmuję się metafizyką, ale jedynie w jej najbardziej podstawowym i najniezbędniejszym zakresie. Tym, czego człowiek potrzebuje są wskazówki jak się zachowywać, perspektywy bezpośrednich, osiągalnych celów, którym się może poswięcić, a nie górnolotne koncepcje rzeczywistości. Tych ostatnich człowiek ma dosyć jeśli tylko osiągnie rozsądną wiarę w Boga oraz w miarę spójne wyobrażenie świata i swojego w nim miejsca.
– Ale nawet takie minimum – upierał się Elisza – należy starannie przemyśleć. Nie można mówić, że ludzie powinni przyjmować wiarę w Boga dopóki nie uzasadni się drogi do niej w jasny, spójny i nie podlegający wątpliwości sposób. Ani też, że powinni przyjąć kodeks moralności dopóki nie przekonali się o jego zasadności.
Smutek w oczach Demonaksa stał się wyraźniejszy.
– To prawie tak, – westchnął – jakbym słyszał siebie samego sprzed wielu lat. Też tak kiedyś myślałem. Ale dzis jestem starszy i, wybacz że tak mówię, mądrzejszy. Studiowałem pilnie wszystkie główne systemy filozoficzne i nie znalazłem jednej rzeczy, której dowiodłyby w sposób absolutny. Co gorsza, nie ma nawet jednego wniosku, co do którego są zgodne. Szkoły filozoficzne najbardziej przypominają mi przypowieść z literatury hebrajskiej o wieży, którą by zbudowano do samego nieba, gdyby nie to, że budowniczy zlostali dotknięci pomieszaniem języków.
– Ale przecież – sprzeciwił się Elisza –tak samo mało zgody jest w zakresie rozwiązań praktycznych, co w odniesieniu do teorii. Twój argument można obrócić przeciwko tobie. Można równie dobrze powiedzieć „Nie ma zgody co do etyki, nikt nigdy nie osiągnął doskonałości moralnej, przeto należy porzucić dążenie do lepszego życia”. Jeśli kiedykolwiek istniał przykład sprzeczności wewnętrznej…
Przerwał, bo zdał sobie sprawę, że przekracza granicę dobrego smaku.
– Mam nadzieję, ze wybaczysz mi moją brutalność. Nie miałem zamiaru ciebie urazić.
Filozof nie wydawał się dotknięty, jedynie wyraz współczucia na jego twarzy pogłębił się.
– Masz rację, – powiedział – Nie jestem do końca logiczny. Oto mówię, że poszukiwania metafizycznej pewności są nic nie warte ponieważ mimo wielu stuleci wysiłków nie osiągnęły celu. A jednocześnie głoszę, że należy poświęcić się uczeniu ludzi, jak mają żyć chociaż nie ma zgody co to lepsze życie i o ile wiemy, nikt nigdy tak nie żył. Ale to sprzeczność nie moja, ale natury. Ludzki teatr to nie jest jakiś ogród filozoficzny, ale pełna sprzeczności, ciemna walka. Ludzie błądzą wśród hałasu i niepewności, szukając spokoju, ale niewielu go znajduje. A niektórzy z nas, choć nie zdołaliśmy całkowicie wykazać naszych zasad, wierzą, że wiemy jak uczynić siebie zarówno lepszymi, jak i szczęśliwszymi. Czy powinniśmy wycofywać się pomiędzy książki i ich zawiłości, podczas kiedy ludzie potrzebują wglądu w swoje dusze, maści na swoje rany i lekarstwa na swoje smutki? O tak, gdybyśmy, ty i ja, byli bogami, takimi jakie opisuje Epikur, moglibyśmy poświęcić nasze życie rozważaniom czy idee Platona są wieczne w rzeczywistości poza czasem i przestrzenią. Ale jesteśmy z krwi i kości. Nie wolno nam w imię intelektualnego luksusu zapominać o problemach naszych braci.
– Ale jeśli tak, – wykrzyknął Elisza – to tak bedzie zawsze. Bez całkowitej pewności ludzie zawsze będą szukać ucieczki w aforyzmach i sentencjach. Nie jest mi obojętne ludzkie cierpienie, ale powolne lekarstwo jest czasami skuteczniejsze. Wyobraźmy sobie, że ludzie są zagubieni w jakimś ciemnym lesie bez żywności czy schronienia. Czy ktoś nie powinien wspiąć się na drzewo żeby zobaczyć las jako całość i gdzie są ścieżki, którymi on i jego bliźni mogą z niego wyjść? Albo, weźmy inną metaforę, jak w dialogu Platona, czy mamy na zawsze siedzieć widząc cienie, nigdy nie widząc słońca. Rozważ „Elementy geometrii” Euklidesa. Matematyk konstruuje prawdę o przestrzeni. Przeto opierając się na niej każdy budowniczy, czy to statku, świątyni, czy mostu, może postępować w sposób pewny. A zatem, gdyby tylko istniała pierwsza i niedysputowalna interpretacja rzeczywistości i wywiedziony z niej system moralny, człowiek mógłby żyć tak jak pracują inżynierowie i architekci – w pewności.
– A co z porażkami poprzednich szkół, – miękko zuważył Demonaks – ich niemożnością uzgodnienia stanowisk, czy mimo tego jesteś gotów podjąć się zadania?
– Tak – odparł Elisza. – Mam nadzieję na znalezienie dowodu w jakimś istniejącym systemie. Jeśli nie, stworzę własny, czerpiąc wszystko, co ma znaczenie z dawnych filozofii, w każdym razie postępując drogą Euklidesa, od niekwestionowalnych pewników do niepodważalnych wniosków, jekiekolwiek by one nie były, jakby nie były trudne do zaakceptowania. To z mojej strony bezczelność, sądzić, że mi się uda tam gdzie inni ponieśli porażkę. Ale przed autorem „Elementów” też byli matematycy. Ktoś musi spróbować. Czemu nie ja? Komuś się uda. Może mnie.
– Bezczelność? – żachnął się Demonakis – Tak samo bezczelny był Prometeusz. Gdybym nie był taki stary, tak przygnębiony daremnością wszelkich wysiłków, ograniczony koniecznością natychmiastowej pomocy potrzebującym, wreszcie tak małej wiary, podjąłbym się pracy z tobą. A tak, oddaję cię pod opiekę Atenie, bogini wewnętrznego światła.
– Ale mnie potrzebny jest nauczyciel – nalegał Elisza.
– Nauczyciel? – powtórzył Demonaks –Chyba nie. Potrzebujesz kogoś, kto dobrze zna literaturę filozoficzną i może ci sporządzić bibliografię. Mogę ci wskazać kogoś takiego, Cypryjczyka, imieniem Polemon, z którym razem kiedyś studiowałem. Od wielu lat mieszka w Antiochii i pracuje nad komentarzem do Timeusa Platona. Skieruję go do ciebie. Może ci podać tytuły wszystkich książek filozoficznych, jakie kiedykolwiek napisano. Daj mu zaplanować lektury. Pod jego przewodnictwem i z dostępem do bibliotek Antiochii powinieneś móc pracować samodzielnie.
Filozof wstał na znak, że wizyta dobiegła końca.
– Zaskoczyło mnie, – powiedział w drzwiach Elisza– że przytoczyłeś żydowską historię o Wieży Pomieszania. Powiedz, proszę, jak to się stało, że ją czytałeś?
– O, – uśmiechnął się Demonaks – Cieszę się, że ty również odkryłeś tę księgę. To wyrafinowane dzieło, pełne prawd moralnych, których ludzkość potrzebuje bardziej, niż metafizyki. Ale nie wracajmy do naszego sporu.
A Elisza był zaskoczony i dziwnie zmieszany słysząc pochwałę Tradycji, której się wyrzekł, z ust wybitnego przedstawiciela myśli greckiej.
ROZDZIAŁ XI
Polemon był chudy, skórę miał pomarszczoną i wysuszoną jak kawałek rozpadającego się pergaminu, głos suchy jak szelest papirusu, jakby pozostawiono go pomiędzy suchymi książkami tak długo, że wyparowała z niego cała wilgoć.
Jednakże, jak obiecał Demonaks, jego erudycja była zadziwiająca. Było oczywiste, że przeczytał wszystko, o czym Elisza kiedykolwiek słyszał. Ale było równie oczywiste, że jego uczoność była całkowicie bezużyteczna. Na jego intelekt składała się bezładna zbieranina cytatów. Podczas pierwszego spotkania Eliszy przypomniało się znane powiedzenie, którym wieśniacy w Palestynie określali uczonych głupców: „oślica obładowana książkami”. Ale mimo wszystkie swoje ograniczenia, Polemon zaspokajał potrzeby Eliszy. Dobrze znał bibliografię filozofii. Zatem zaczęli się spotykać.
Co dwa tygodnie Polemon dostarczał tabliczkę woskową z listą lektur i pobierał opłatę. Rzadko podejmowali dyskusje, za wyjątkiem jednej sytuacji, kiedy to Elisza najpierw odmówił czytania tekstów Średniej Akademii, szkoły myślenia wywodzącej się z platonizmu, ale która w odróżnieniu od założyciela kierunku utrzymywała, że intelekt ludzki jest niezdolny do pewności i musi zadowalać się prawdopodobieństwami. Eliszę odpychał negatywizm tej doktryny, o której już coś niecoś wcześniej słyszał, jak również jej otwarta sprzeczność z jego poszukiwaniami. Wolałby nie mieć z nią kontaktu. W końcu jednak uległ, mniej za sprawą piskliwych nalegań Polemona, bardziej ponieważ zdawał sobie sprawę, że żaden z jego wniosków nie będzie kompletnie pewny jeśli wpierw nie zapozna się z wszystkimi możliwymi argumentami przeciw. Pośpiesznie przerzucił dzieła polecone przez Polemona żeby jak najszybciej mieć to z głowy. Kiedy przeszkoda była bezpiecznie usunięta z drogi, z ulgą wrócił do przyjemniejszych systemów.
Pewnego letniego dnia, grubo ponad rok później, cesarz Hadrian odwiedził Antiochię w ramach objazdu wschodnich prowincji Cesarstwa. Przez całe tygodnie poprzedzające jego przybycie afisze na ścianach wzdłuż głównych dróg ogłaszały kalendarz publicznych imprez uświetniających jego wizytę. Program obejmował walki gladiatorów na arenie jako dar od rady miasta, zawody na rzece Orontes pod auspicjami połączonych gildii rzemieślników i kupców, wyścigi rydwanów w hipodromie zorganizowane przez gubernatora prowincji i wreszcie dzień publicznych bankietów dla wolnych obywateli i dary dla niewolników i wyzwoleńców, prezent od samego cesarza.
Popołudniem w dniu przybycia cesarza nawet Muzeum było praktycznie puste. Wydarzenia poza jego murami rzadko zakłócały normalną pracę studiujących tu uczonych, jednak nawet najbardziej obojętni wobec świata pedanci ciekawi byli Hadriana, który przed wyniesieniem na tron był gubernatorem Syrii i który, jako człowiek wyrafinowany zjednał sobie wielu uczonych przyjaciół. Nie był wprawdzie, co przyznawali ci, którzy go znali, całkiem królem-filozofem, o którym mówił Platon, ale szczerze interesował się sprawami ducha i nawet sam pisał poezje. Jeden z jego wierszy, wzruszający czterowiersz skierowany do duszy, był pięknym utworem i był często cytowany. W konseekwencji zarówno filozofowie, jak i uczeni uważali go za bratnią duszę i dedykowali mu swoje rozprawy, komentarze i teksty.
Kiedy cesarz pojawił się by przyjąć hołdy poddanych, Elisza był obecny na forum wraz z wszystkimi innymi. W drodze powrotnej ulicami zatłoczonymi nie do przejścia świętującym tłumem, w nadziei dotarcia prędzej do domu, Elisza zszedł z głównej ulicy w boczne zaułki. W labiryncie słabo znanych sobie uliczek zgubił drogę. Zapadała już noc gdy błądząć wszedł na skwer. Odczytując hebrajskie napisy na ścianach zdał sobie sprawę, że znalazł się w jednym z żydowskich kwartałów miasta. Stał przed imponującym budynkiem, najwyraźniej synagogą. W jej oknach paliły się ciemne światła. Nieco zbity z tropu, przyśpieszył kroku.
Kiedy przechodził obok wejścia, drzwi się otworzyły i nagle oświetlił go jaskrawy snop światła. Ze środka wyszło kilku rozmawiających po aramejsku mężczyzn. Kiedy gwałtownie się zatrzymał by na nich nie wpaść, Eliszy aż zaparło dech. Stał twarzą w twarz z Akibą. Choć był zdumiony, zdołał zauważyć, że pejsy rabina były schowane za uszami, a on sam ubrany był w szaty greckie.
– Szalom – powiedział cicho Akiba kiedy tak na siebie patrzyli.
– Szalom – wyszeptał w odpowiedzi.
Wewnątrz synagogi ktoś zamknął drzwi. Snop światła zwęził się i znikł. Dwaj mężczyźni zmienili się w cienie w upiornych ciemnościach. Przez burzliwy moment miłość, ciekawość, wdzięczność walczyły ze sobą chcąc wyrazić się w słowach. Ale nim zdołał wymówić słowo, niewidzialny mur ekskomuniki wyrósł między nimi. Akiba gwałtownie odwrócił się by dołączyć do swoich towarzyszy. Jeszcze długo po tym, jak znikł, Elisza stał nieruchomo, rozpamiętujac wspólne chwile z przeszłości, pogrążony w żalu, że ci, których wzajemne oddanie było tak silne, mogą za sobą tęsknić, ale gdy się spotykają, nie jest im dany jest nawet przywilej najprostszego, trudnego do stłumienia pytania o to, jak im się powodzi. I z niepocieszonym sercem, spragniony głosu przyjaciela, którego nie wolno było mu usłyszeć, powlókł się w stronę domu. Kiedy otworzył drzwi swojego mieszkania, zobaczył Papasa siedzącego na jego łóżku. Od razu jego twarz zastygła w maskę.
– Przynoszę wiadomości – powiedział Papas. – Nie potrafię powiedzieć , czy dobre, czy złe, czy obojętne. Wiesz kto jest w Antiochii?
– Akiba.
Papasa z wrażenia aż zatkało – Skąd wiesz? Miałem zamiar zrobić ci niespodziankę.
– Dopiero co go spotkałem.
– Gdzie?
– W jakimś zaułku w dzielnicy Gamma. Skracałem sobie drogę by uniknąć tłumów. Wychodził z jakiejś synagogi, obok której przechodziłem.
Papas cicho gwizdnął. – Rozmawialiście?
Elisza usmiechął się smutno – Właśnie wymieniliśmy powitanie, kiedy obaj naraz przypomnieliśmy sobie, ża według oficjalnego głosowania Sanhedrynu, jako występny zbuntowany rabin zostałem ekskomunikowany. I tylko się minęliśmy. Papas, to zabolało…
Odwrócił się udając, że dla odwieszenia płaszcza w szafie.
– Jednego nie rozumiem, – ciągnął odwracając się do Papasa – po co jest w Antiochii.
– Zapewne jakaś oficjalna misja Sanhedrynu. – uchylił się od odpowiedzi Papas.
– To czemu był ubrany po grecku?
– Naprawdę? To dziwne. – odpowiedział Papas siląc się na obojętność.
– Daj spokój, – nalegał Elisza – przecież widzę, że wiesz. O co chodzi?
– Na dobrą sprawę nie widzę powodu, żeby ci nie powiedzieć. – odparł Papas po chwili zawahania – Plotki krążą po Palestynie, że Hadrian ma zamiar odbudować Jerozolimę jako miasto pogańskie. Akiba przybył tu żeby zbierać pieniądze na wojnę, gdyby okazało to sie prawdą.
– Historie takie jak ta, – parsknął drwiąco Elisza – krążą cały czas.
– To możliwe, ale w Palestynie nie traktują ich lekko. Sprawy zaszły tak daleko, że nawet wybrali komendanta, człowieka z Kosiby imieniem Szymon. Znasz go?
– Szymon z Kosiby? – Elisza potrząsnął głową – Chyba nie. Ale to niemożliwe – ta historia z Jerozolimą. Rzymianie mają na coś takiego zbyt wiele rozumu.
– Tak myślisz? No to coś ci powiem. Tydzień temu nasz bankier, Aryston z Rodos wezwał mnie i poradził, żebym się pozbył moich palestyńskich obligacji. W kraju panują niepokoje – powiedział mi – wybuch jest blisko.
– I co zrobiłeś?
– Sprzedałem. Rzecz w tym, że bankierzy mają zazwyczaj specjalne żródła informacji. Kiedy mówią o powstaniu, wiedzą co mówią.
– Ale rebelia przeciw Rzymowi, jaka by nie była prowokacja, to byłoby szaleństwo! Sami siebie zniszczą. I w imię czego? Dla sterty ruin, o której w swoim uporze utrzymują, że posiada jakąś specjalną świętość. Niechby nawet te kamienie były bardzo starożytne, jakie to ma znaczenie dla ludzkości dziś i jutro? Czy może to być usprawiedliwiniem dla samobójstwa albo burzenia spokoju i przynoszenia nieszczęścia milionom, które nawet nie słyszały o Jerozolimie?
– Wiesz co, Elisza, – oczy Papasa zwęziły się – nie podoba mi się sposób, w jaki mówisz „oni”.
– A jak byś chciał, żebym się wyraził? – głos Eliszy uniósł się defensywnie – W końcu jako ekskomunikowany już do nich nie należę…
– Jednak od czasu do czasu mógłbyś powiedzieć „my”.
– Naprawdę, zadziwiasz mnie. – zadrwił zdumiony Elisza – Nie przywykłem uważać cię za żydowskiego patriotę.
– Zgoda, jestem złym Żydem. Ale przynajmniej wiem, że nie jestem Rzymianinem. Ale mówimy o tobie. Zastanawiam się, po której jesteś stronie.
– Oczywiście, – zreflektował się Elisza – współczuję moim rodakom, jakby nie byli zwiedzeni. Powinienem wzdrygać się nawet w głębi ducha być przeciw nim. Ale nie ma porównania między ślepym przywiązaniem jakiejś grupy do jej przeszłości, a pokojem w całym Cesarstwie, ani między przesądami tej grupy a życiem intelektualnym całej reszty świata, tak wiele dla mnie znaczącym, niosącym tyle obietnic wszystkim ludziom. To w tym moje życie znajduje swój sens i cel. Tych kilkoro ludzi, których jeszcze mogę kochać, wszyscy są z tym związani. Czy nie jestem winny lojalności społeczeństwu, które to umożliwia?
Przerwał i przez moment się zastanawiał, nim zakończył:
–Tyle mogę powiedzieć, jeśli już nalegasz na odpowiedź, że mam nadzieję, że nigdy nie zostanę zmuszony do takiego wyboru.
Wczesnie rano następnego dnia niewolnik przyniósł Eliszy wezwanie, by natychmiast stawił się w biurze Domu Arystona z Rodos. Poruszony rozmową z Papasem, zaniepokojony nagłym wezwaniem, Elisza odłożyl plany całodziennego studiowania i udał się do budynku tuż przy Forum, w którym znajdowała się siedziba banku. Zaprowadzono go bezpośrednio do głównego bankiera.
– Proszę nam wybaczyć – urzędnik zaczął apologetycznie kiedy Elisza usiadł –to nagłe zaproszenie. Ale zaistniały sprawy najwyższej wagi, decyzje wymagające autoryzacji. Otrzymaliśmy wieści z Palestyny…
– Wiem. – przerwał Elisza – Rozmawiałem wczoraj z Papasem.
– Zatem nie muszę długo tłumaczyć. Proszę mi pozwolić powiedzieć, co już zrobiliśmy. Pozwoliliśmy sobie na transfer tutaj wszystkich pańskich pieniędzy, które były zdeponowane w Tyberiadzie. Mam nadzieję, że ten krok nie budzi sprzeciwu?
– Nie. – odparł Elisza – Choć wydaje mi się, że przesadzacie w ocenie sytuacji. Ale jest mi bez różnicy gdzie są trzymane moje pieniądze.
– Wobec tego, – kontynuował bankier – proszę mi pozwolić na rekomendację, którą przedstawiamy wszystkim naszym klientom. Sugerujemy im likwidację wszystkich inwestycji w Palestynie.
– To znaczy sprzedaż mojej posiadłości? – spytał niedowierzająco Elisza.
– Dokładnie. Jeśli wojna wybuchnie, dochody z niej przestaną przychodzić.
Odpowiedź Eliszy była natychmiastowa i zdecydowana. – Ten dom i ziemia jest w posiadaniu mojej rodziny od pokoleń. W żadnym razie nie pozbędę się ich ani w całości, ani w części.
– Ale z czego będzie pan się utrzymywał jeśli wybuchnie powstanie?
– Szczerze wątpię, że wybuchnie.
– Ale jeśli jednak? – nalegał bankier.
– W takim wypadku, – odpowiedział Elisza – wciąż będę miał środki, wszystko co jest u was w depozycie.
Bankier podniósł ze stołu tabliczkę.
– Kwota jest znaczna. – zauważył po jej przestudiowaniu – Posiadłość przynosiła spore zyski, a pańskie wydatki znacznie mniejsze niż dochód z niej. Jednak przy dotychczasowym poziomie wydawania, pieniędzy nie starczy na dłużej niż trzy lata.
– To niemało. – odparł Elisza – Poza tym zawsze mogę żyć skromniej. I podniósł się do wyjścia.
– Jedną chwilę, jeśli można. Jest też inna możliwość, o której powinienem wspomnieć. Czy zgodziłby się pan na zastawienie posiadłości? Pieniądze zostaną nieruszone u nas. Jeśli jest taka potrzeba, będą dostępne. Jeśli nie, można zawsze…
– Nie, – odparł Elisza stanowczo – Naprawdę doceniam waszą troskliwość, ale nie będę narażał bezpieczeństwa mojej posiadłości.
Od tego czasu stało się zwyczajem, że Elisza codziennie zatrzymywał się na Forum by czytać wiadomości. Jako że od jego rozmowy z Papasem dręczył go niepokój, obawa, że ze względu na okoliczności, będzie zmuszony dokonać wyboru lojalności. Zywił gorącą nadzieję, że plotki o planach cesarza okażą się bezpodstawne. Modlił się, że jeśli te plotki się potwierdzą, żadnym Szragom wśród Żydów nie uda się wywołać bezmyślnego buntu na własną zgubę i na nieszczęście dla niewinnych tysięcy. Dlatego tez tablica z ogłoszeniami, na której w końcu ukazałaby się pocieszająca wiadomość, albo ta, której się obawiał, przyciągała go nieodparcie.
Wreszcie któregoś ranka ogłoszenie wielkimi literami wisiało obok innych wiadomości:
„Cesarz Hadrian zobaczywszy ruiny Jerozolimy podczas swojej wizyty w Palestynie, postanowił odbudować starożytne miasto. Potrzeba osiedleńców. Miejsca na domy i pomoc finansowa zostaną zapewnione odpowiednim kandydatom. Tam, gdzie kiedyś stała świątynia Hebrajczyków, zostanie wzniesiona wielka świątynia bogu Jupiterowi, na którego cześć odbudowane miasto zostanie nazwane Aelia Capitolina”.
Było jeszcze wcześnie rano. Powietrze było chłodne i wilgotne od rosy. Długie cienie i jasne pasma światła przeplatały się na bruku. Na Forum panowała cisza. Sądy, urzędy i banki jeszcze nie były otwarte. Ale Eliszę, niewielkiego na tle masywnych kolumn zamykających dziedziniec, ogarnęły wzburzenie i rozpacz.
Dobrze znał Żydów z ich szkołami, bazarami, warsztatami i gospodarstwami. Było do pomyślenia, że pozwoliliby zmienić swoje święte miasto w pogańskie osiedle. Ale nigdy nie zgodzą się na zbezczeszczenie Góry Światyni. Jak władze rzymskie mogły być do tego stopnia ślepe, żeby nie wiedzieć, że proszą się o powstanie? Musi uświadomić im grożące niebezpieczeństwo. Natychmiast wyruszył by szukać pomocy Papasa.
Ale Papasa nie było u siebie. Zwykle wstawał późno, ale tego ranka poszedł wczesnie do swojej ulubionej łaźni. Z dziką niecierpliwością Elisza ruszył za nim. Znalazł go leżącego na marmurowym stole, masażysta szpatułką z kości słoniowej zdrapywał z niego nadmiar pachnącego olejku.
Bez żadnych wstępów Elisza powiedział mu o ogłoszeniu, które przeczytał. Twarz Papasa poszarzała.
– Rzymianie chcą wojny – wymamrotał.
– Skąd taki wniosek? – zaprotestował Elisza – Znacznie bardziej prawdopodobne, że nie rozumieją powagi sytuacji.
– Nonsens. – parsknął Papas – Od kiedy to administracja rzymska działa bez rozważenia wszystkich znaczących szczegółów?
– Przecież w tym przypadku jest to całkiem możliwe. Z pewnością, jeśli tylko możemy, powinniśmy zwrócić na to ich uwagę.
– Niech będzie, ale jak?
– Przez Tineiusa Rufusa. Musimy uzyskać u niego audiencję!
– Nie jestem pewien czy jest w mieście. – powiedział Papas z powątpiewaniem – Poza tym wątpię, że potraktuje serio cokolwiek mu powiemy.
Ale jednocześnie z tymi wyrazami sceptycyzmu machał na służącego by podał mu ubranie.
–To beznadziejne, – powiedział gdy wychodzili – ale szkody nie przyniesie. Musimy spróbować.
Dowiedzieli się, że Rufus był w swojej wiejskiej posiadłości na obrzeżach Antiochii i choć się śpieszyli, ranek był już dość późny kiedy przybyli do celu. Przedpokój był już pełen urzędników, niektórych wysokiej rangi i osobistych klientów prefekta Palestyny, mniej zainteresowanych ujrzeniem swojego sponsora, niż otrzymaniem od jego sług pieniędzy lub koszy z żywnością. Służący powiedzieli im, by czekali na swoją kolej, więc siedzieli w nerwach aż wszyscy, którzy byli przed nimi został wysłuchany. W końcu, kiedy już poczekalnia opustoszała, podszedł do nich sekretarz.
– Możecie wejść.
Wchodząc przed oblicze Rufusa, w nagłym przypływie nadziei zapomnieli o swojej niecierpliwości.
Ani jego różowa okragła twarz, ani niesforne włosy, nie zmieniły się z upływem lat.
– Witaj Papas, – powiedział, ale jego powitanie było chłodne. – I ty, Elisza – dodał, jakby dopiero go zauważył.
Przez chwilę mierzył Eliszę wzrokiem i Elisza był pewien, że w jego pozornie obojętnym wzroku czaiła się wrogość.
– A teraz, panowie – zwrócił się do nich – czemu zawdzięczam honor? Nieczęsto nabliżsi przyjaciele Manto odwiedzają mnie tutaj.
– Czytaliśmy ogłoszenie o Jerozolimie – zaczął Elisza z wahaniem.
Rufus patrzył na niego bez mrugnięcia okiem, nie mówiąc nic.
– I o nowej świątyni.
Ze strony Rzymianina nie było żadnej zachęty.
Wytrącony z równowagi jego pasywnością, Elisza odwołał się do bezpośredniego protestu.
– Czyż nie ma innych zrujnowanych miast do odbudowy? Czy to jedyna góra na świecie gdzie koniecznie trzeba budować świątynię Jupitera?
– O, teraz rozumiem, – w końcu przemówił Rufus, jakby po raz pierwszy pojmując – sprzeciwiacie się planowi cesarza. Ja też, jeśli o to chodzi. Odbudowę tego zapuszczonego miejsca uważam za czystą stratę czasu i pieniędzy.
– Ale czy cesarz nie rozumie, że to oznacza wojnę? Musisz ostrzec go pred tym pomyslem.
– Wojna! – powtórzył beznamiętnie Rufus – Szczerze wątpię. A jeśli chodzi o ostrzeganie cesarza, widzę, że nie macie pojęcia o Hadrianie. Jest sentymentalny, pełen romantycznej nostalgii za wszystkim, co starożytne. Obraża go, że miejsce tak pełne historycznych skojarzeń mogłoby leżeć odłogiem. A kiedy opęta go jedna z jego idei odbudowy, nie ma takiej siły na ziemi, któraby go powstrzymała.
– To jeśli już musi na nowo zasiedlić Jerozolimę, to niech to będą osiedleńcy żydowscy.
– Chyba nie sądzisz, Elisza, – odparł Rufus z irytacją – że pokój w cesarstwie utrzymuje się nagradzając nieposłuszeństwo – a tylko tego doznawaliśmy od twoich rodaków. Albo że staną się bardziej posłuszni jeśli oddamy im miasto, które od zawsze służyło im za ośrodek oporu?
– Ale bedzie wojna! – zawołał Elisza – Znam Żydów…
– Czy myślisz, że jestem głuchy? – warknął Rufus – Już to od ciebie słyszałem. I pozwól mi powiedzieć, że już wykazałem aż nadto cierpliwości. Mój czas jest zbyt drogi, by go marnować na sybarytów i kanapowych uczonych, którzy nie reprezentują niczego prócz siebie samych.
– A więc nie zwrócisz się do cesarza? – upierał się Eisza ledwie panując nad sobą.
– Nie! – wybuchnął Rufus purpurowiejąc – Rozkaz Hadriana będzie wypełniony co do joty i bez żadnej zwłoki. A żeby wam pokazać, że nie jesteśmy aż tak naiwni, by potrzebować waszych rad, powiem wam że jako środek ostrożności, i tylko ostrożności, dwie kohorty zostaną wysłane do Palestyny, a ja jutro wyjeżdżam do Cezarei żeby być na miejscu. Ale zanim się rozstaniemy, radzę wam byście zajęli się swoimi sprawami i pozostawili sprawy państwa dorosłym.
Górójąc wzrostem nad Rzymianinem, Elisza patrzył nań z góry z pogardą.
– Idziemy, Papas, – zwrócił się do towarzysza – to jedna z tych tragicznych sytuacji, kiedy nawet dobre rządy bywają czasami sprawowane przez ludzi nie mających rozumu.
Odwrócili się do niego plecami, a z ust Rufusa dobył się wrzask. Powinni byli się odwrócić, aby go wysłuchać. Drażnienie jego furii mogło być niebezpieczne. Ale kiedy Papas zwolnił, by się odwrócić, Elisza chwycił go za łokieć i wyprowadził za drzwi, tak że Rufus został sam, krzycząc w pustej sali.
Dopiero kiedy niezatrzymywani przez strażników dotarli do głównej ulicy, zdali sobie sprawę, że obrazili go bezkarnie. To, co tam zobaczyli, sprawiło, że zapomnieli o niebezpieczeństwie, przez które dopiero co przeszli. Bo widok napełnił ich obawą. Drogą wychodzącą z Antiochii maszerował zastęp rzymskiej piechoty w pełnym rynsztunku bojowym wraz z pomocniczymi oddziałami kawalerii i łuczników, a za nimi powolny konwój wozów. Szereg za szeregiem żołnierze docierali do zbocza góry Silpius gdzie przez chwilę byli widoczni pod słońce jako czarna masa, tylko z błyskami odbitych promieni na uzbrojeniu i chorągwiach, by zniknąć z widoku w drodze w dół na południe.
ROZDZIAŁ XII
Ledwie cesarz Hadrian opuścił Orient, kiedy do Antiochii przygalopowali na spienionych koniach wycieńczeni posłańcy z południa. Następnego dnia ogłoszono, że w Palestynie wybuchło powstanie i rzymski garnizon w Jerozolimie został oblężony. Fantastyczne plotki krążyły po Antiochii: Cezarea poddała się Żydom, którzy przygotowywali marsz na Damaszek; Partyjczycy przekroczyli wschodnią granicę; prowincje Arabii były zrewoltowane, zaś ziemie za Jordanem stały w ogniu. Władze stanowczo i bezskutecznie zaprzeczały wszystkim tym wieściom prócz jednej, tej o powstaniu w Palestynie. W ciągu kilku dni zaczęli przybywać uchodźcy: urzędnicy palestyńskiej administracji, handlarze niewolników, którzy utracili swój towar, zaś póżniej długa karawana wozów wiozących rannych żołnierzy Dziesiątego Legionu Frentesis, który pilnował prowincji. Przynieśli oni pierwsze wiarygodne informacje: rzymskie siły okupacyjne zostały zdziesiątkowane, Jerozolima została zaatakowana przez żydowskiego generała Szymona ben Koziba, którego stronnicy przemianowali go na Bar Kochbę, Syna Gwiazdy, arcydemona na czele zastępu diabłów.
Sytuacja ekonomiczna w Syrii od razu się pogorszyła. Posiadłości ziemskie w Palestynie i regionach z nią graniczących, jak również udziały w spółkach na terenach objętych niepokojami sprzedawano za grosze, a i tak nie było na nie nabywców. Wymiana z prowincjami na południe i wschód od Syrii kompletnie zamarła. Handel i finanse ogarął paraliż.
Na jesieni resztki armii rzymskiej założyły obóz na południowej granicy Syrii w oczekiwaniu na posiłki i wznowienie kampanii. Z przyjściem wiosny wyruszyły w pole, tylko po to, by znów doznać porażki, tym razem tak dotkliwej, że z aren wycofano gladiatorów i wcielono ich do służby wojskowej, a wszystkim niewolnikom, którzy wezmą broń zaoferowano wyzwolenie. Na jesieni siły rzymskie znów zostały wyparte z Palestyny.
Problemy doskwierające podczas pierwszej zimy, podczas drugiej jedynie się nasiliły. Zbankrutowani kupcy oddawali wierzycielom resztki swoich aktywów. Bankierzy stanowczo odmawiali udzielania nowych kredytów. Handel niewolnikami skurczył się i stał się chaotyczny na skutek wymuszonych sprzedaży. Stopniowo paraliż działalności handlowej stał się odczuwalny również wśród klas niższych. Popyt zanikł na wszystko oprócz produktów najpierwszej potrzeby. Zaniepokojone cechy rzemieślnicze zbierały się by organizować wzajemną pomoc i pożyczać wspólne zasoby najbardziej potrzebującym członkom. Niektórzy rzemieślnicy zmuszeni zostali do sprzedawania swoich narzędzi, a nim się skończyła zima, również i samych siebie. Ceną wojny była utrata wolności przez wielu wolno urodzonych, a wyzwoleńcy tracili wszystko, co osiągneli przez lata wyrzeczeń. Prosperowali jedynie wytwórcy oręża, pośrednicy w dostawach dla armii i spekulanci; ci ostatni w oczekiwaniu na czas, kiedy własności, czynsze i obligacje odzyskają swoją uprzednią wartość.
Naturalną rzeczy koleją w Antiochii zaczęły się rozruchy. Pewnego dnia tłuszcza zaczęła rabować sklepy, tak że żołnierzy trzeba było wyprowadzić z koszar. Innym razem żądający zasiłków wielki tłum wyzwoleńców i awanturników zgromadził się przed pałacem gubernatora prowincji, Marcellusa. Nim ich rozproszono, całe Forum było zasłane trupami.
Na prowincji praktycznie panowała anarchia. Bandy zbiegłych niewolników, którzy wzięli się za rozbój, paliły domosta, a właścicieli torturowano i zabijano. Przerażone perspektywą buntu niewolników władze Syrii odwołały rezerwowe legiony ze stanu spoczynku do czynnej służby policyjnej i wysłały do patrolowania ulic lub na ekspedycje karne. Jednak nie przyczyniły się one do wzrostu poczucia bezpieczeństwa, tak niepewnie ich członkowie wyglądali w wyciągniętych z demobilu zbrojach, z taką niepewnością posługiwali się orężem, którego używanie dawno przestało być ich drugą natura.
To w tym czasie Eliszę i Papasa po raz pierwszy dotknęły trudności. Przewidujący dyrektor Domu Arystona z Rodos ostrzegał ich, że wraz z ustaniem dopływu gotówki ich środki w depozycie bankowym znacznie się zmniejszą. Jego rada, by ograniczyli wydatki nie była w smak mężczyznom, których przychody zawsze były większe od bieżących potrzeb. Jednak ostrożność doradzała, by posłuchać rad bankiera. Poza tym, jak zauważył Elisza, ich sytuacja była wciąż nieskończenie lepsza od mnówstwa innych. Na początku trzeciego roku wojny obaj wyprowadzili się z kosztownych apartamentów do prostszych mieszkań, wyrzekli się luksusu służących, przestali kupować ubrania i wdrożyli się najlepiej jak mogli do ograniczeń budżetu. W ten sposób próbowałi uchronić się przed skutkami przedłużającego się kryzyzu.
Eliszy drobne niewygody nie przeszkadzały. Ale nie potrafił nie dostrzegać scen cierpienia, których był świadkiem w ciągu tych koszmarnych lat wojny. I kiedy obserwował wzrastające zdziczenie po obu stronach, postępujący rozpad zwyczajnyego, przyjemnego życia codziennego, jego opór wobec sprawy żydowskiej stopniowo zmienił się w nienawisć do niej.
– Czy ci podżegacze naprawdę muszą sprawiać całe to okrucieństwo, zarówno wobec tych niewinnych wśród ich samych, jak i niezliczonych innych, którzy nigdy nie wyrządzili im żadnej krzywdy? – mówił Papasowi podzcas jednej z wielu dyskusji – A jak już zaczęli, czy muszą przeciągać je w niskończoność, nie licząc się z kosztami? Czemu nie poproszą o pokój żeby położyć kres szaleństwu? Czy nie widzą, że teraz jest czas skończyć, kiedy wciąż odnoszą sukcesy, z którymi mogą negocjować honorowy rozejm? Co dobrego może przynieść ten cały morderczy interes, że się tak przy nim upierają?
– A co dobrego – skontrował w odpowiedzi Papas – przyniosło powstanie Machabeuszy?
– Właśnie – podchwycił jego odpowiedź Elisza – sam odpowiedz, jeżeli potrafisz. Poza tym – dodał z ironią – czyżbyś porównywał zepsutą monarchię Antiocha z cesarstwem?
– Jednakże bar Kochba własnymi siłami trzyma się już przez trzy lata. Przypuśćmy, że Partia przyłączy się do nich, albo buntownicy z jakiejś innej prowincji?
– Przypuśćmy, przypuśćmy, nic, tylko przypuszczenia. Tymczasem Partianie się nie burzą. Ale gdyby nawet, albo gdyby Żydzi sami, bez pomocy, okazali się zwycięzcami – co wtedy?
– Pełna niepodległość. – Papas odpowiedział cicho, ale bez zastanowienia – Wiem, wiem, powiesz mi jeszcze raz, że to kompletnie niemożliwe. Przyznaję, że to się wydaje nieosiągalne, nawet jeśli wojna toczy się tak, jak się toczy. Ale nie jest niewyobrażalne. A gdyby tak się zdarzyło… Pomyśl o tym, Żydzi znowu wolni w wolnej Palestynie. To desperacka loteria, to jakby gracz stawiał cały swój majątek i swoje życie na jeden rzut kośćmi. Ale jeśli wynik byłby pomyślny…
– Zapanowałaby anarchia, – dokończył Elisza – najdzikszy chaos, jaki zna ludzkość od czasów Aleksandra Wielkiego. Nie rozumiesz, że jeśli Palestyna się wyzwoli, za nią pójdą Syria i Egipt, Armenia i wszystkie prowincje wschodu. Cesarstwo się rozpadnie na części i każdy naród stanie się kowalem własnego losu. Nieodwołalnie dłoń każdego ludu podniesie się przeciwko innym. Mówię ci, ziemia spłynie krwią i zginie od własnego bezprawia.
– Zdumiewające jest to twoje uwielbienie dla państwa rzymskiego – zadrwił Papas – zwłaszcza wobec uwag, które od ciebie słyszałem. Czyś czasami nie potępiał pogańskiego świata za brak miłosierdzia, przeciwstawiając mu zwyczaje Żydów? I czy stałeś się ślepy na motywy, dla których Rzym narzuca pokój innym ludom? Mieszkałeś w Palestynie. Czyżbyś zapomniał o podatkach, represjach? Czy myślisz, że gdzie indziej jest inaczej? Twierdzisz spokój, porządek. Trup też jest spokojny i porządny. A taka właśnie będzie Palestyna, także inne prowincje, jeśli nie staną się niepodległe.
– Papas, zobacz. – spokojnie odpowiedział Elisza – Nie mam wielu złudzeń na temat rzymskiego rządu. Jest zawsze chciwy, casem despotyczny i często brutalny. Ale w najgorszym razie jest lepszy, od tego, co było przedtem i od tego, co na pewno nastąpi po jego upadku – mnogość walczących ze sobą państewek, każde z nich źle rządzone przez swojego małego tyrana. Czy była Palestyna szczęśliwsza albo bogatsza pod własnymi królami, Ahabami i Herodami, niż jako prowincja rzymska? Ale nawet ważniejsza sprawa umknęła całkowicie twojej uwadze. Przy wszystkich swoich wadach, cesarstwo gwarantuje ludziom ich prawa. Ludzie są teraz wolni, bardziej wolni niż kiedykolwiek w dziejach. To prawda, masy używają swojej wolności tylko po to, by zaspokajać zwierzęce pragnienia. Ale niektórzy, przyznaję – garstka, używają jej dla odkrywania prawdy i badania dobrego życia. I to ta mniejszość, ten Rzym wewnątrz Rzymu, jak czasami go nazywam, jest jedyną nadzieją ludzkiej przyszłości. Bo jeżeli ludzie i ich władze mają kiedykolwiek być lepsi, szczęśliwsi, mądrzejsi, to tylko dlatego, że ktoś będzie miał swobodę odkrycia wiodącej do tego drogi. Papas, czy nie widzisz, jak, nawet o tym nie myśląc, państwo rzymskie zapewnia instrument nie tylko dla przekształcenia natury człowieka w coś lepszego i piękniejszego, ale być może w końcu dla swojej własnej odnowy?
– Ale przecież, – zaprotestował Papas – każdy ma prawo do życia na swój własny sposób i kształtowania swojego losu.
– Nie, jeśli to jest sprzeczne z interesem ludzkości. – padła pewna odpowiedź.
Ale na wiosnę nawet Papas stracił nadzieję, kiedy zobaczył wielką koncentrację wojska koło Antiochii: kohorty ściagnięte z Dunaju, Renu i Mauretanii. W mieście roiło się od żołnierzy, czarni Maurowie, blondyni Niemcy, szczupli, różowopoliczcy Brytyjczycy. I wciąż nadciągali nowi: kawaleria arabska z pustyni, łucznicy z gór Cylicji w oryginalnych kołpakach i sztywnych okryciach z koziej wełny. Mieszaninę języków można było usłyszeć na ulicach, w obozowiskach składano ofiary bogom wszystkich ludów śwaita. Tymczasem na równinach poza miastem wyrosły góry ekwipunku: zboże, ubrania i złowróżbne machiny wojenne. Jako kolejny znak, że cesarz jest zdecydowanany doprowadzić wojnę do rychłego końca, było postawienie na czele kampanii Kajusa Juliusa Sewera, dowódcę Czwartego Legionu Scytyjskiego i stratega o wielkiej renomie, przy pozostawieniu Rufusa jako gubernatora cywilnego.
Przerażona ludność odetchnęła. Wobec tak bliskiej perspektywy końca walk delegacja senatu miejskiego poprosiła legata Syrii Marcellusa o zewolnienie wcielonych gladiatorów, tak by można było wznowić publiczne widowiska.
I wtedy, kiedy armia przygotowywała się do wyruszenia, zaczęła się zaraza. Nikt nie potrafił nazwać jej żródła. Żołnierze z różnych krajów oskarżali jedni drugich o jej wywołanie. Niektórzy uważali, że przywleczono ją z Palestyny, inni, że została wywołana przez Żydów za pomocą magii i czarów. Ale spadła na Syrię tak gwałtownie, że ofiary były niezliczone, chorzy umierali z niewiarygodną szybkością i w tak straszny sposób, że nawet ci, których zaraza oszczędziła, ledwie ważyli się oddychać ze strachu przed nią.
Zatem wczesną wiosną, kiedy powietrze było świeże i chłodne, a anemony i maki pokrywały pola dywanem, śmierć sprawiła, że wspanałość natury stała się nieprzyzwoitym brutalnym żartem. Po raz drugi w przeciągu jednego pokolenia świątynie Asklepiosa, boga powrotu do zdrowia, rozbrzmiewały niekończącymi się inkantacjami i zasnute były chmurami kadzideł. Na ulicach egipskie wiedźmy sprzedawały zaklęcia przeciw złym duchom, a babilońscy wróżbici i astrologowie handlowali horoskopami, nieodmiennie pozytywnymi dla tych, którzy je kupowali. Nad drzwiami wszystkich domostw, tak baraków, jak i pałaców pojawiły się ochronne amulety, wiązanki hyzopu, obrazki bogów i niemal wszędzie napisy „Mitra Niezwyciężony” i „Miłościwa Matko Izys, miej zmiłowanie”.
Tak więc każdy zwracał się, czy to do swojego boga, czy to do jakiegoś nowego bóstwa, o którego specjalnej mocy usłyszał, czy nawet w wielu wypadkach do synagog Antiochii, bo czyż ten horror nie mógł być zemstą obrażonego boga Hebrajczyków? Zaś ci, którzy nie mieli żadnych chroniących ich bogów, bojaźliwie podążali swoimi utarymi ściezkami, lub szukali zapomnienia w ogrodach Dafne.
Muzeum i biblioteki nie zostały oszczędzone. Tu też ludzie zarażali się, po raz ostatni układali swoje notatki, powierzali je na przechowanie jakiemuś koledze, wracali do domu i więcej się nie pojawiali. Jednak między uczonymi było mniej paniki niźli wśród reszty mieszkańców miasta. Starali się zachowywać spokój, jak przystoi ludziom, którzy obcują z niesmiertelnymi rzeczami i wiedzą doskonale, że któregoś dnia ktos inny podejmie i ukończy ich niedokończone dzieło.
Poza odwiedzinami u Manto, która za jego poradą zamknęła się w swoim domu, Elisza prawie nie wychodził z biblioteki. Książki pozwalały mu zapomnieć o bólu i niepokoju, wyraźnie odczuwalnych na ulicach i pustoszącym jego kraj rodzinny mieczu. Ponadto widział, że jest już niedaleko swojego celu, rozpoczęcia pracy nad wielkim wyzwaniem, do której wszystkie te lata były przygotowaniem. Ale każdego ranka zmuszony był wyjsć z domu, a wiedzorem powrotu do niego, a groza znaczyła tę drogę.
Pewnym późnym popołudniem śpieszył z powrotem do swojego mieszkania starając się nie widzieć żałosnych amuletów na odrzwiach ani słyszeć lamentów z pogrążonych w żałobie domostw. Na głównej ulicy napotkał kondukt żałobny złożony jedynie z płaczącej kobiety i garstki niewolników, którzy trzęsąc się ze strachu ciągnęli zarażone brzemię. Instynktownie wtulił się w ścianę budynku i zasłonił nos i usta połą swojego ubrania. Jego oczy podążały za karawanem aż znalazł się w bezpiecznej odległości.
Kiedy się zbliżył do domu, ktoś stojący przed drzwiami odwrócił się i podbiegł do niego. Była to Doris, służąca Manto.
– Panie Elisza, – wyrzuciła z siebie jednym tchem – czekam na pana już wiele godzin. Panie Elisza, pani Manto jest chora!
Ostre ukłucie bólu przeszyło mu serce.
– Czy był lekarz?
Oparła sie o ścianę i zaczęła płakać.
– O panie! Dwóch niewolników zmarło. Ciało jednego jest wciąż w domu.
Potrząsnął ją łagodnie.
– Lekarz… Czy posłaliście po lekarza?
– Zawołałam jednego wczoraj. Dwóch niewolników było wtedy chorych. Lykofron i…–
– Nieważne. Czy go znalazłaś?
– Nie. Kiedy do niego weszłam, już nie żył. To znaczy lekarz… Znalazłam innego. Ale nie chciał przyjść. Było już późno… Poszłam szukać następnego. Na ulicy Archideusa złapali mnie jacyś mężczyźni. Było ciemno. Zaczęłam krzyczeć. Przyszedł patrol. Uwolnili mnie i uciekłam.
– Kto jest teraz z panią?
– Nikt. Inni niewolnicy uciekli. Jest teraz sama.
– Sama! – wykrzyknął – Nie traćmy czasu. Chodź ze mną.
W głównej sieni domu Manto meble były poprzewracane a ubrania porozrzucane. W jednym miejscu walały się drzazgi z kości słoniowej, kawałki posążka, z którego złote ornamenty zostały wyrwane przez jakiegoś niewolnika, który wśród chaosu stał się złodziejem.
Elisza przebiegł przez mały ogródek do drzwi pokoju Manto.
Doris schwyciła go za połę.
– Boję się wejść.
– To zostań tutaj.
Sam wszedł do sypialni. Powietrze, zatęchłe i śmierdzące poraziło mu nozdrza. Prędko podszedł do okna i gwałtownie otworzył żaluzje. Resztka światła dziennego wdarła się do pokoju.
Prygotowując się na to, co go czeka, odwrócił się w stronę łóżka.
Manto spała z jednym ramieniem zarzuconym za głowę. Suknia wieczorowa, którą miała na sobie była pognieciona i poskręcana wokół ciała. Spódnica zsunęła się ponad kolana odsłaniając jej długie, smukłe nogi. Na pogniecionym przescieradle i zaśmieconej podłodze były plamy.
Przez moment był sparaliżowany bólem. Następni głośno i głęboko odetchnął. Musi coś dla niej zrobić.
– Potrzebuję dużą miskę z wodą. – zawołał do stojącej w drzwiach służącej – Świeżą pościel, szlafrok, parę ręczników, maści i kadzielnicę z proszkiem z wonnościami.
W ciągu kilku minut Doris zebrała wszystko, o co prosił. Z pełnymi ramionami wszedł z powrotem do pokoju i zabrał się za robotę. Kiedy zrobil wszystko, o czym mógł pomyśleć, zebrał poplamione ubranie i wyrzucił je przez okno.
Przyszedł mu do głowy pomysł, który sprawił, że znów wyszedł do sieni.
– Doris, – zapytał – czy zawiadomiłaś Rufusa?
–Tak. Ale kiedy poszłam do jego willi, nie chcieli mnie wpuścić. Więc przekazałam wiadomość. Ale jeszcze nie przyszedł, ani nikogo nie wysłał.
– Czy Manto to wie?
– Myślę, że tak. Próbowałam kłamać. Nie chciałam jej zranić. Powiedziałam, że wyjechał do Cezarei, ale ona wie lepiej.
– Dobrze więc. Jeśli Rufus nie chce narażać swojego drogocennego karku, – wymamrotał z wściekłością Elisza – mógłby przynajmniej zapewnić nam lekarza. Wracaj do jego pałacu. Nie odchodź dopóki nie obieca. A teraz idź – jesteś dzielną dziewczyną.
– Kocham naszą panią – powiedziała i już jej nie było.
Elisza wrócił do pokoju, teraz pociemniałego od zmierzchu. Stojąc w półmroku przy łóżku obserwował Manto. Poruszała się gwałtownie, wysuwała język by zwilżyć suche wargi. Szybko podniósł miednicę z wodą, nalał jej do słoika z wonnościami i obmył jej twarz i ramiona. Skończył właśnie obmywanie jej szczupłych palców i bezwiednie spojrzał w górę. Obudziła się i uśmiechała się do niego. Zmusił się do uśmiechu w odpowiedzi, odstawił miskę i usiadł na stołku koło niej.
– Wpierw pomyślałam, że jesteś lekarzem. Ale to ty, Elisza, Tak się cieszę! Miałam nadzieję, że przyjdziesz.
– Czy jest ci wygodnie?
Popatrzyła w dół na śieżą pościel i czysty szlafrok i poczuła zapach pachnidła i maści.
– Tak, dziękuję, – wyszeptała – wiesz, że Rufus się nie zjawi.
– Być może nie jest w stanie.
–Rzymskie obowiązki – powiedziała z goryczą – nie mogą być pilniejsze. Ale to dobrze. Wcale go nie chcę.
Umilkła na tak długo, że Elisza myślał, ze zasnęła.
– Elisza, – odezwała się znowu – boję się umrzeć.
– Przecież nie umierasz, – obiecał, przełykając z trudnością – wydobrzejesz!
– Sama tak sobie mówiłam. Ale to na nic. – opuściła ją resztka odwagi. Łzy potoczyły się po jej policzkach. Przez chwilę płakała, a on przyłożył jej dłoń do swoich ust. W końcu demonstrując dzielność cicho powiedziała – dobrze, ze tu jest tak mało światła. Muszę wyglądać okropnie.
– Jesteś cudna.
Uśmiechnęła się.
– Zostaniesz ze mną do samego końca?
– Oczywiście.
Wydała dźwięk ulgi. Przez następne parę minut siedzieli w milczeniu. Światło w oknie zgasło.
– Powiedz, Elisza, – podjęła niskim głosem, zacinając się – czy wierzysz, czy naprawdę wierzysz w to, co mówi Platon, że dusza jest nieśmiertelna?
– Nie wiem – przyznał, pragnąc mieć wiarę, z którą mógłby ją pocieszyć.
– Miło by było, nieprawdaż, – wyszeptała – żeby było prawdą, że dusze zmarłych wznoszą się do gwiazd… Ja na swój sposób byłam religijna… Wprowadzono mnie w tajemnice Izydy. Mam tu jej mały obrazek…
– Wiem, – powiedział – widziałem pod poduszką. Jest tam – czhesz bym ci go podał?
– Nie, nie ruszaj – wykrztusiła – niedługo sama będę wiedzieć.
Zaraz potem zasnęła, ale kiedy dotknął jej czoła, było w ogniu.
Jakiś czas później, nie wiedział ile, usłyszał kroki na kamiennej posadzce na zewnątrz. Macając w ciemnościach drogę do drzwi, stanął nagle oślepiony światłem latarni. Stała tam Doris w towarzystwie niedużego, szczupłego, starszego mężczyzny.
– Jesteś lekarzem?
– Tak, ale…
– Rufus go przysyła – przerwała gwałtownie Doris.
– To wejdźcie.
– Powinieneś wiedzieć, – powiedział kłótliwie lekarz wchodząc z widoczną niechęcią – że nic się nie da zrobić. Poza tym, będzie potrzeba więcej światła niż to. Nie jestem kotem, który widzi w nocy.
Doris zniknęła na chwilę w ciemnym domostwie, ale zaraz wróciła dźwigając dużą lampę z trzema knotami. Mamrocząc pod nosem wymówki staruszek podszedł do łóżka. Zasuszonymi dłońmi dotknął czoła Manto i zmierzył jej puls.
Zmieniła się od kiedy Elisza widział ją po raz ostatni. Jej twarz była wysuszona i woskowa poza dwoma plamami jaskrawej czerwieni nad policzkami.
Lekarz zakończył pobieżne badanie, wstał i zaczął wychodzić z pokoju. Elisza ruszył az nim.
– Nie masz nic do powiedzenia? – zapytał kiedy byli na dziedzińcu.
– To ostatnie stadium zarazy.
– I nic się nie da zrobić?
– Oczywiście, że nie. Powiedziałem im – wybuchnął – że nie mają prawa narażać mojego życia, zwłaszcza, że wiedzieli, że to nie ma sensu.
– Jak długo może żyć? – zapytał głucho Elisza.
Lekarz spojrzał w głąb ciemnego ogrodu.
– Czy ta woda jest czysta – zapytal wskazując na basen błyskający ciemno przez marmurowe kolumny.
Ani Elisza, ani Doris nie odpowiedzieli, ale on uczwycił łagodny plusk wody.
– Fontanna! – wymamrotał – Więc musi być czysta. Podbiegł do niej i zaczął gorliwie myć twarz i ręce.
Elisza ruszył za nim.
– Zadałem pytanie – przypomniał.
– Pytanie? A tak! Powiedziałbym nie dłużej niż dzień. Puls ma słaby i szybki – to bardzo zły znak. Ale może odzyskać przytomność. – jego głos zabrzmiał ostro – Proszę się ode mnie odsunąć. Ja tu zmywam z siebie humory i miazmaty, a ty stajesz tak blisko mnie.
Elisza patrzył na niego z pogardą. Bez słowa wrócił do pokoju i miękko zaciągnął za sobą zasłonę.
– Ktoś tu był, – wyszeptała słabym głosem Manto.
– Tak, lekarz.
Buła zupełnie rozbudzona. – Co powiedział?
– Twój stan jest bardzo dobry.
– Nie umiesz kłamać, Elisza. Nigdy nie umiałeś. Proszę, zgaś lampę. Swiatło razi mnie w oczy.
Po kolei zgasił trzy płomienie. Ogarneła ich ciemność.
– Jeśli cię znajdę w tej grze w ciuciubabkę, mam zamiar odebrać nagrodę. – powiedział z udawaną wesołością – I to bedzie całus – mówił dalej dotykając jej dłoni.
– Nie, proszę. – zaprotestowała słabo – I tak już zbytnio się narażasz.
– Jakie to ma znaczenie?
Wsunął ramię pod jej ramiona, ale odwróciła twarz i jego usta trafiły na rozgorączkowany policzek.
– Są dwie rzeczy, które muszę ci powiedzieć nim będzie za późno – wyszeptała z wysiłkiem, z ustami blisko jego ucha. – Musisz dokończyć swoją pracę. Dla niej odmówiłam sobie miłości do ciebie… byłoby zbyt okropne, gdyby cokolwiek powstrzymalo cię przed kontynuowaniem… Musisz mi obiecać… Jeśli nie ma innej nieśmiertelności, być może będę żyła w wielkiej książce, którą napiszesz… Obiecaj! – powtórzyła.
– Przysięgam – wyszeptał.
– I nie pozwolisz, żeby nic, cokolwiek by to było, nie stanęło ci na drodze?
– Nigdy!
– A teraz to drugie… Przez wszystkie te lata chciałam ci to powiedzieć wprost… ale nie mogłam złamać naszej umowy. Kocham cię, Elisza… Nie miej mi zbytnio za złe, że łamię obietnicę.
– Ukochana, – powiedzial załamującym się głosem – mieć ci za złe?
– Czy nie czułaś – zawołał, ramionami obejmując jej kruche ciało – jak trudne to było dla mnie?
– Wiem. Ale dobrze słyszeć, że to mówisz.
Powtarzał jej w kółko o swojej miłości i żalu za stracone lata.
– Nie myśl o tym źle – wystękała po chwili – Może to i lepiej, że tak się stało… Ale mów do mnie… Nie mogę znieść ciszy. Powiec mi coś, co doda mi odwagi.
Jej głos był tak słaby, że ledwie go słyszał.
Gorączkowo szukał wśród mądrości filozofii słów mogących osłodzić gorycz śmierci. Ale pośród wszystkich ksiąg, jakie przestudiował, żadna nie miała takiej mocy.
Wtedy, w najgorętrzej potrzebie, instynktownie wróciły do niego z dawno znikłych dni jego młodości wersety pełne zrozumienia o wiele bardziej miękkiego niż ostra mądrość Greków. I nigdy nie pragnął bardziej uwierzyć niż w tej godzinie, gdy ona oparła się na wierze, której on nie miał.
Obejmując ją blisko mówił o łagodnym Pasterzu, który prowadzi ludzi nad spokojne wody i sprawia, że idą bezpiecznie doliną cienia, przed którym nie można uciec, nawet w grobie, nawet na skrzydłach wiatru, nawet gdyby zamieszkać w najgłębszym morzu.
A ona słuchała i jak dziecko, nienasycone piekną bajką i niechcące zasnąć, prosiła o więcej.
– „Moje serce nie wywyższa się” – zacytował – „i moje oczy nie są wyniosłe. Ani nie ubiegam się o wielkie rzeczy albo zbyt cudowne dla mnie. Doprawdy uciszyłem i uspokoiłem swoją duszę jak dziecko odstawione od piersi swej matki; moja dusza jest jak dziecko odstawione.”
Przy tych słowach ciało Manto zwiotczało w jego ramionach, a po chwili wstrząsnęło nim stłumione łkanie.
ROZDZIAŁ XIII
Najstarsi ludzie w Antiochii nie pamiętali zimy tak ostrej, jak ta w czwartym roku wojny. Od początku września deszcze padały nieustannie aż wezbrały górskie potoki, a rzeka Orontes wystąpiła z brzegów. Dzikie wichury wiały toteż żegluga, zawsze w tej porze roku niebezpieczna, ustała zupełnie, nawet wzdłuż wybrzeża. W grudniu, podczas zimowego przesilenia, kiedy Rzymianie świętują saturnalia a wyznawcy Mitry narodziny boga-słońca, kiedy Frygijczycy palą sosnowy konar Attysa, a Żydzi zapalają osiem świateł Poświęcenia, wielka zawieja nadeszła od strony Armenii i zasypała głębokim śniegiem Syrię i Palestynę. Za śniegiem przyszło dotkliwe zimno, które przeciągnęło się całymi tygodniami jakby miało zostać na zawsze.
Wystawieni na chłód ludzie kulili się w wełnianych opończach, garnęli do palenisk i zostawali w domach. Drogi, nawet te przejezdne, byly puste poza wojskowymi kurierami kursującymi między Antiochią a Palestyną. Legiony rzymskie przebiły się do Jerozolimy, gdzie rozbiły się obozem zimowym. Oczekiwały tam wiosny by móc wznowić kampanię przeciwko armii żydowskiej, której opór w końcu został złamany i która wycofała się do fortecy głęboko w pustyni Judei.
Elisza bardzo cierpiał z powodu nieprzyjaznej aury. Poprzedniej jesieni, kiedy jego fundusze były na skraju wyczerpania, zastawił swoją posiadłość i zdobył sumę, która powinna była mu wystarczyć na kilka lat. Perspektywa rychłego zwycięśtwa Rzymian miała wpływ na rynek walutowy. Ale wkrótce potem Elisza odebrał list od Nikolausa. Sytuacja w Cezarei, na skraju działań wojennych, była gorsza niż w Antiochii i księgarz, którego handel praktycznie zamarł, nieomal głodował. Elisza zaraz poszedł do swoich bankierów, tylko po to, by się dowiedzieć że nie podejmą żadnych dalszych zobowiązań. Mimo tego zlecił im podzielenie miesięcznych wypłat, tak że przyjacielowi wypłacano stałą sumę.
Na skutek tego był zmuszony znów zmienić mieszkanie i przeniósł się do skromnego domostwa, gdzie panował szarpiący nerwy hałas. We dnie obdarte i brudne dzieci bawiły się na wyłożonym kamiennymi płytkami podwórku, w otwartych oknach kobiety plotkowały wysokimi głosami, z przerwami na pokrzykiwania na bawiące się na dole pociechy. Wieczorami mężczyźni przesiadywali na krzywych klatkach schodowych grając w kości. Rzadkością był wieczór bez awantury w którymś z mieszkań. A co najgorse, budynek był kiepsko wykonany. Wiatr wiał przez framugi okien, sypiące się ściany były ciągle zimne i wilgotne. Ale piecyk na węgiel drzewny był luksusem, na który Elisza nie mógł już sobie pozwolić. A jego nieodnawiana garderoba składała się teraz z ubrań, niektórych wydartych, niektórych wystrzępionych, wszystkich znoszonych. W wysiłkach ratowania ekonomii zaczął sobie odmawiać jedzenia, aż między głodem a zmęczeniem jego szczupłe ciało stało się boleśnie chude, a twarz blada i poorana bruzdami.
Ale to nie jedynie praca sprawiała, że tyle czasu spędzał w bibliotece. Liczył się również fakt, że panowała tam cisza, jak również to, że czytelnie były częściowo ogrzewane, pomyślna okoliczność kiedy nie był w stanie dłużej znieść dojmującego zimna.
Jednak pomimo niewygód, pomimo dojmującego żalu po Manto, był zadowolony. Wypełniał to, co był jej przyrzekł, robiąc szybkie postępy w budowie wielkiego systemu filozoficznego, do czego tak długo się przygotowywał. Tabliczki woskowe z planem dzieła i rozmaitymi notatkami piętrzyły się na stole. Przeredagował opublikowany esej tak, by służył jako wprowadzenie. A pierwsze rozdziały właściwej książki, zawierające podstawowe definicje filozoficzne i pewniki, były już ukończone. Było mu trudno o cierpliwość, tak bardzo chciał iść dalej. Jednakże każdą frazę traktował z wielką uwagą, sprawdzając po wielokroć każdy krok w argumentacji. Pracował bez wytchnienia, czasami gorączkowo, ale zawsze w pełnym skupieniu,.
W drugim tygodniu po wielkiej burzy kurier wszedł do jego Sali w Muzeum. Żołnierz wręczył mu zapieczętowaną tabliczkę i czekał nieporuszony na odpowiedź. Elisza ciekawie obrócił pakiet w rękach, rozwiązał sznurek i czytał:
„Do Eliszy, uprzednio z Migal w Palestynie, obecnie mieszkańca Antiochii.
Rozkaz przyjazdu jak najszybciej to możliwe do Jerozolimy w Palestynie. Ma się stawić u M. Tinejusa Rufusa.
Dla otrzymania konia i funduszy na podróż ma się zgłosić do skarbnika Czwartego Legionu Scytyjskiego, który po okazaniu niniejszego listu zapewni mu stosownego wierzchowca i dostateczne fundusze na podróż.
Podobny rozkaz został wystawiony Papasowi, uprzednio z Migdal, obecnie mieszkańcowi Antiochii.
Obaj wezwanie otrzymują siedem dni od chwili doręczenia niniejszego pisma na stawienie się w Jerozolimie.
Rozkazem
M Tineiusa Rufusa, legata cesarskiego
i C. Juliusa Sewerusa, dowódcy armii rzymskich w Palestynie”
Zdumiony Elisza spojrzał na posłańcaa.
– Czgo ode mnie mogą chcieć? Może wiesz?
– Nie.
– Czy dostarczyłeś drugi rozkaz?
– Jeśli masz na myśli pismo do człowieka imieniem Papas, to tak. Powiedział, że przyjdzie do ciebie jak tylko się ubierze. Mam rozkazy odebrać odpowiedź od was obu. Tamten powiedział, że pojedzie. A ty?
– Nie wydaje mi się żebym miał jekiś wybór – skrzywił się Elisza.
– Owszem – posłaniec uśmiechnął się blado. – Więzienie.
– Chcesz powiedzieć, że maż rozkaz nas aresztować jeśli odmówimy?
Posłaniec przytaknął i ciągnął – Skarbnika Czwartego Legionu Scytyjskiego znajdziecie w Światyni Fortuny za Forum, na ulicy Seleuckiej. Pokaż mu ten list. Jeśli chodzi o podróż, doradzałbym gościniec do Damaszku, potem brodem przez Jordan i do Tyberiady. Ta droga powinna być bezpieczna. A dalej możesz dostać konwój wojskowy. Wciąż w górach jest nieprzyjaciel. Czy coś jeszcze?
Elisza potrząsnął głową.
– Lepiej weź ze sobą ciepłe rzeczy – poslaniec przystanął w drzwiach. – I pamiętaj, – dodał znacząco – droga do Palestyny wiedzie na południe, nie na wschód. To jedyna droga, na której nie zostaniesz aresztowany.
Ledwo wyszedł gdy Papas wpadł do pokoju.
– Na bogów, – przeklął i upadł na krzesło – wspaniały czas by rozkazać człowiekowi jechać. – wzdrygnął sięi podciągną narzuconą w pośpiechu togę bliżej do ciała. – A jak mi życie miłe, tu wcale nie cieplej. Mam coraz więcej szacunku dla uczonych. Nie zdawałem sobie sprawy, że nauka łączy się z taką nędzą.
– Papas, czego od nas chcą?
Nastrój do żartów opuścił Papasa natychmiast.
– Skaąd miałbym wiedzieć? – zagderał – Generałowie rzymscy rzadko mi się zwierzają. To jest rozkaz, a my mamy go wykonać.
– Ale nie masz jakicś podejrzeń?
– W drodze tu próbowałem zgadywać. Jedyne rozwiazanie, jakie mi przyszło do głowy nie jest zbyt optymistyczne.
Powiedziawszy to umilkł.
– To znaczy?
– Wojna się kończy, a Sewerus i Rufus rozkazują żeby dwaj Żydzi stawili się przed nimi. Czego mogą chcieć? Towarzystwa? Wątpliwe. Fachowej rady, prawdopodobnie. Informacji od wewnątrz, od tych, którzy znają charakter i ducha podbitego ludu. To bardzo prawdopodobna hipoteza.
Chłód w pokoju tylko po części sprawił, że Eliszę przeszył dreszcz.
– Ale to może być coś innego – zaczął się bronić – coś związanego ze sprawami w Antiochii. Papas, – spytał oskarżycielsko, – czy coś robiłeś tutaj – mam na myśli zbiórkę pieniędzy, czy przekazywanie informacji do Palestyny?
– Oczywiście, że nie, – odpowiedział Papas z irytacją, która od razu przekonała Eliszę – Zachowywałem się wzorowo. Nie, to nie ma nic wspólnego z Antiochią. Gdyby było inaczej, sprawę by zalatwiano tutaj. Jestem pewien, że moje pierwsze podejrzenie jest trafne.
– To co zrobimy?
– Są trzy możliwości – Papas podniósł w górę trzy palce. – Pierwsza, zlekceważyć rozkaz i zostać tutaj. Zaaresztują nas i zabiorą do Palestyny siłą. Dwa, spróbować wyjechać przez wschodnią granicę…
– Nic z tego. – przerwał Elisza – Posłaniec przestrzegł mnie przed tym. Drogi są dla nas zamknięte. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jesteśmy również obserwowani.
– Nie tylko to, – mówił dalej Papas – nie byłbym zaskoczony gdyby za jakiekolwiek nieposłuszeństwo z naszej strony spotkało nas biczowanie, jeśli nie ukrzyżowanie. To wojna i jak wiesz normalne prawa obywatelskie są zawieszone. A jeśli liczysz na przyjaźń Rufusa…
– Wiem aż nadto dobrze – krótko odparł Elisza.
– Trzecim wyjsciem jest wykonać rozkaz i liczyć na szczęście kiedy już tam dotrzemy.
– Ale co zrobimy jeśli twój domysł okaże się prawdą?
– Co ty zrobisz? – odbił piłeczkę Papas.
– Wszystko, co dla mnie ma wartosć jest tu, w tej bibliotece. – odparł Elisza z namysłem.
Cale ciało mu się trzęsło, twarz poszarzała z bólu wywołanego wspomnieniem.
– Dałem słowo. Przyrzekłem, że nie pozwolę, by cokolwiek w świecie przeszkodziło mi w skończeniu mojej pracy.
– Przyrzekłeś, – Papas miał wątpliwości – komu? Bez wątpienia sobie samemu. I postawisz swoją małą prywatę ponad…
– Jakie to ma znaczenie, komu? – przewrwł Elisza.– Dałem przyrzeczenie…
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – powiedział Papas patrząc mu w oczy – Przyrzeczenie czy nie, co masz zamiar zrobić jeśli moje przypuszczenie okaże się prawdziwe?
– Jak mam odpowiedzieć na takie pytanie, – wyszeptał Elisza z bólem w głosie – kiedy mój instynkt ciągnie mnie w jedną stronę, zaś rozum, ideały, moje najświętsze zobowiązania, w drugą?
Poruszony świadomością jego rozdarcia, Papas pocieszał go.
– Nie kłóćmy się o to. Wciąż mamy czas by zdecydować. Ale jeśli chcesz wiedzieć – przybrał ton drwiącej tajemnicy – co mam zamiar zrobić teraz…
Elisza spojrzał na niego z obawą.
– Wybieram się do najlepszej łaźni w Antiochii żeby należycie się wypocić w łaźni parowej. Potem przez parę godzin wymoczę się w ciepłej wodzie. Wydaje się, że było mi zimno przez całe lata. Teraz też jest mi zimno, a jutro w drodze będzie zimno znowu. Ale dziś, dla odmiany, powinno mi być ciepło. Co więcej, tobie też będzie ciepło razem ze mną. Będziesz moim gościem.
Chwycił za łokieć na wpół opierającego się Eliszę i pociągnął go w stronę drzwi. Ale nim zgodził się wyjść, Elisza uporządkował notatki, związał papirusy i tabliczki w porządne stosy i oddał kuratorowi biblioteki na przechowanie do czasu, kiedy wróci.
Cztery dni później przeszli Jordan brodem koło źródeł Paneas i znaleźli się w Palestynie. Było tak zimno, że pod kapotami członki im zesztywniały, a z nosów koni i z ich ust, kiedy mówili, unosiły się kłęby pary. W Górnej Galilei ujrzeli pierwsze znaki zniszczeń wojennych – splone domy i stodoły, opuszczone wsie. Droga był pusta jeśli nie liczyć rzadkich konnych patroli, które ich zatrzymywały by sprawdzić dokumenty podróżne. Poza tym okolica była pozostawiona uciekinierom ukrywającym się w górach i wyjącym w nocy wilkom.
Ale dopiero jak dotarli do Dolnej Galilei, przejezdżając przez tereny, które dobrze znali, zdali sobie sprawę z pełnej skali zniszczeń. Wjeżdżali na pagórki i na próżno wyglądali wsi, które niegdyś rozsiane były po dolinach. Ogień spustoszył puszczę, która dawniej schodziła z wzgórz Efraima w dół do jeziora Genezaret, pozostawiając jedynie osmalone pnie, sterczące gdzieniegdzie ze skalistej gleby jak brzydkie spróchniałe zęby. A z Kafarnaum ostało się jedno domostwo z drzwiami otwartymi na przestrzał i żaluzjami kołysanymi mroźnym wiatrem.
Byli teraz jedynie kilka mil od swoich domów. Pełni niepokoju jechali dalej, objeżdżając zmrożone przy brzegu, wzdęte, szare wody jeziora, modląc sięb by jakimś cudem ogień i miecz oszczędziły ludzi i miejsca, które kochali. Na rozstaju dróg Papas skręcił w stronę swojej posiadłości i Elisza jechal dalej sam.
Za zakrętem drogi Elisza spojrzał w górę w stronę domu, z którego wyjechał piętnaście lat wcześniej. Z całej willi ocalał jedynie fragment ściany. Nie miał odwagi spodziewać się czegoś więcej. Z góry zarys terenu wyglądał tak samo, jak od niepamiętnych czasów, ale wszystko inne znikło. Gdzie dawniej stał dom, otwarą dziurą strascyła piwnica. Reszta była tylko potrzaskanymi cegłami, porozbijanymi naczyniami i odłamkami szkła przebłyskującymi spod powłoki błota Nawet gaj oliwny został zniszczony. Czarne łaty na ziemi świadczyły o jakimś obozowisku i znaczyły ogniska, w których spalono stare i płodne drzewka. Nawiedzany wspomnieniami o ojcu, Deborze, Tobiaszu, Urielu i tych, którzy przez tak wiele pokoleń mieszkali w tym miejscu, Elisza krążył niepocieszony, w końcu znalazł drogę do kamienia granicznego, gdzie w minionych latach zwykł spotykać się z Papasem.
Tu dwaj przyjaciele spotkali się znowu, odwracając oczy by nawzajem uszanować swój ból i bez słowa ruszyli w dalszą drogę.
Okolice Tyberiady kipiały życiem. Na wzgórzach otaczających miasto duży oddział zołnierzy rzymskich rozlokowany został na obóz zimowy. Ciężkie od dymu ognisk obozowych powietrze późnego popołudnia poruszały dalekie wołania i śmiechy. Dźwięki zdawały im się nienaturalnie głośne, tak nawykli do odglosu kopyt i pojedynczych mamrotanych fraz. Samo miasto bylo na wpół opuszczone, jeśli nie liczyć żołnierzy patrolujących ulice i czających się jak upiory postaci w podcieniach domów.Nawet na dziedzińcu oberży, którą dobrze znali, panowała cisza. Dopiero kiedy zawołali kilka razy, oberżysta wychylił się ostrożnie. Maleńki człowieczek z potarganymi włosami i brodą, podszedł do nich z wahaniem. Elisza, który go rozpoznał, spostrzegl jego bojaźliwość i wychudzenie jego twarzy.
– Co mogę dla was zrobić? – zapytał ich po grecku oberżystaa.
– Szukamy pokoju na noc – odpowiedział Papas po aramejsku, w języku powszechnym wśród palestyńskich Żydów.
Słysząc własny język, oberżysta spojrzał na nich z ulgą.
Rozumiejąc jego obawy, Elisza pośpieszył dodać, również po aramejsku, – Nie musisz się nas obawiać. Też jesteśmy Żydami.
Blady uśmiech wykrzywił wargi wśród brody – W takim razie witajcie. Błogosławiony, który przybywa. Zsiądźcie z koni, proszę.
Trzymając uzdy spojrzał na nich krytycznie, oceniając ich wygolone twarze i pogańskiego kroju odzienie. Jego uprzejmość ulotniła się. Obserwując ich podejrzliwie, zaprowadził ich do pustej dużej sali oberży i dalej do następnej izby.
– Jeśli pozwolicie, – powiedział zza zasłony, którą odciągnął na bok – pójdę zaprowadzić wasze konie do stajni.
– Czy możesz też przygotować dla nas wieczerzę. – zamówił Papas – Jesteśmy w drodze od kilku dni i jesteśmy głodni.
Oberżysta skinął głową i zniknął.
– Jakiś niezbyt rozmowny – Elisza skomentował z uśmiechem.
– Nie poznał nas – wyjaśnił Papasa mocując się z paskiem juków.
– W moim przypadku to dobrze. – zauwarzył gorzko Elisza – Gdyby wiedział, kim jestem, nie rozmawiałby wcale.
– Ale może mieć dla nas informacje. Być może będzie mógł nam powiedzieć… Przy okazji, jak on ma na imię? Lepiej, żebyśmy wiedzieli.
– Wydaje mi się, że Ezechiel. – odparł Elisza.
Jakby na dźwięk swojego imienia, oberzysta wrócił niosąc tacę, którą postawił na stoliku, po czym odwrócił się, by wyjść.
– Nie odchodź. – zatrzymał go Papas – Nazywasz się Ezechiel, nieprawdaż?
Nieufność błysnęła w oczach oberżysty. Bez słowa skinął głową.
– Przypominasz mnie sobie?
Przyjrzał się twarzy Papasa i odpowiedział – Nie.
– Chyba powinienem się obrazić. Sporo moich pieniędzy przeszło w twoje ręce. Jestem Papas – moja willa znajduje się, to jest była, na wzgórzu nad Migdal.
Oberżysta kiwną głową, wymamrotał przeprosiny, a następnie wskazał na Eliszę.
– A ten pan?
– Mój przyjaciel. – Odparł Papas po ledwie wyczuwalnym zawahaniu – Kupiec żydowski z Antiochii. Ale może byłbyś w stanie udzielić nam paru informacji. Czy wiesz, co się stało z ludżmi z mojej posiadłości?
– Nie.
– A może z posiadłości Eliszy syna Abui?
– Nie.
– Czy możesz nam powiedzieć – poprosił Elisza, nie mogąc się powstrzymać – co się stało z Deborą… Tobiaszem… Urielem…?
– Handlarze niewolników zabrali Tobiasza i Uriela – odpowiedział oberżysta, jego strach przed szpiegami na chwile ustąpił. – Nie ma ich, Bóg wie gdzie teraz są. A pani Debora… mówią, że kiedy Rzymianie zaczęli rabować dom, wpadła w dziką wściekłość. W końcu podpalili dom, a ją trzymali tak, żeby widziała. Potem ją wywieźli. Słyszałem, że jest teraz w Dżarasz, po drugiej stronie Jordanu.
– Czy ma jakieś pieniądze? – spytał Elisza z troską.
– Skąd mogę wiedzieć? – przerwał gwałtownie z twarzą wykrzywioną podejrzeniem. – To pan z Antiochii zna ludzi w tej okolicy, tak daleko od swojego domu?
– Nieważne – nalegał Elisza – proszę, powiedz…
– Kiedy nic więcej nie wiem – bronił się Ezechiel i żadne ich namowy nie zdołały zmusić go do przyznania, że ma jeszcze jakieś informacje.
Zajęli się jedzeniem: ćwiartka chleba, trochę oliwek w zalewie, dzbanek wina.
– Co to ma znaczyć? – wskazał Papas – Nie jesteśmy żebrakami. Mamy pieniądze na cos więcej. Poprosimy o porządną kolację.
– Możecie zapłacić za jedzenie, ale skąd je wziąć? – spytał Ezechiel zapominając o ostrożności. – Kraj został wyjedzony do cna, jak przez szarańczę z księgi proroka Joela. Większosć ludzi w mieście żywi się korzonkami, odpadkami po wojsku. Na te czasy to jest uczta. Ci przeklęci… – przerwał, przerażony tym, że się zdradził.
– W porzątku, – uspokoił go Elisza – wiemy, co czujesz.
Kiedy jedli, oberżysta z kwaśną miną obserwował ich od drzwi.
– Gszie odbywają się sądy i nauka? Czy słyszałeś coś o Akibie, albo o uczniu imieniem Meir? – zapytał Elisza.
W odpowiedzi Ezechiel wzruszył ramionami. Ale ostatnie pytanie Eliszy, jak również to o Deborę, sprawiły, że w półmroku pokoju zaczął się uważnie przyglądać pytającemu.
– Czy ty nie jesteś rabim Eliszą synem Abui? – wyszeptał.
– A więc mnie poznałeś… – uśmiechnął się Elisza próbując być rozbrajający – Ale nie musisz się obawiać. Nie jestem… – jego słowa trafiły w pustkę, jako że Ezechiel wyśliznął się z izby.
Więcej gospodarza nie ujrzeli, ani tej nocy, ani następnego rana. Kiedy o świcie wyszli na dziedziniec, zastali swoje konie osiodłane i przywiązane do słupa. Ich uparte okrzyki pozostału bez odpowiedzi. Na stole w dużej izbie zostawili stosik monet, dosiedli wierzchowców i odjechali.
Następnym popołudniem znaleźli się w okolicach Jerozolimy. Byli tak wycieńczeni emocjonalnie, że bez żadnych uczuć patrzyli na brzydotę panującą wokół starożytnego miasta. Było otoczone górami śmieci, nagromadzonymi odpadkami i resztkami po tysiącach ludzi. Porzucone kawałki odzieży, uzbrojenia i maszyn wojennych gniły na parującej ziemi. Dalej na drodze natknęli się na kolonię wilgotnych, ale zdobionych namiotów, przed którymi siedziały kobiety, pomimo chłodu ubrane w cienkie tandetnie zdobione szaty, z umalowanymi twarzami, dłońmi wymalowanymi henną i oczami poczernionymi węglem.
A tuż przed obozem stały chaty wzniesione przez pogańskich handlarzy niewolników, koło których trzesła się gromada mężczyzn, kobiet i dzieci, półnagich i wystawionych na żywioły. Paru bliżej drogi podniosło na Eliszę i Papasa twarze pokąsane zimnem i białe od rozpaczy i podnioslo się na nogi by błagać o jałmużnę. Przed solidnie zbudowaną chatą, najwyraźniej siedzibą ważnego handlarza niewolników, bito Żydówkę. Była naga do pasa, z rękami przywiązanymi do belki wysoko nad jej głową. Jej opadające na plecy włosy podskakiwały za każdym razem, kiedy nadzorca uderzał ją swoją długą laską. Powietrze rozbrzmiewało jej krzykiem i rytmicznymi uderzeniami drewna o skórę. Ale inni, zatopienie w swoim własnym nieszczęściu, nawet nie podnosili głów by spojrzeć na nią współczująco.
Tylko dlatego, że czuli swoją bezsilność, Elisza i Papas oparli się pokusie by się za nią wstawić. Z tym tragicznym obrazem jako ostatnim wspomnieniem nieszczęsnej podróży dotarli do szczytu wzgórza i ujrzeli armię rzymską rozciągniętą wśród gór i dolin, gdzie niegdyś była Jerozolima.
Obozowisko było wielkim, porządnym zgrupowaniem namiotów wokół centralnych placów, na których zatknięte były sztandary legionów. W najbardziej na północ wysuniętym punkcie wiodącej do obozowiska drogi zatrzymała ich straż. Pokazali swoje listy. Otrzymali eskortę i poprowadzono ich długą aleją.
Krajobraz był tak zmieniony, że tylko po tym, że idą pod górę zorientowali się, że wstępują na Górę Świątyni. Zbudziła się w nich dawno uśpiona pobożność. Pomyśleli o niedostępności tego miejsca i wykalkulowanej pogardzie, która sprawiła, że Rufus tu właśnie rozbił swój namiot.
Cichym, prawie nieslyszalnym głosem Papas przeklinał wszystkich Rzymian, od cesarza na tronie do ostatniego markietana w armii.