Milton Steinberg

JAK WIATREM

GNANY LIŚĆ

Przełożył z angielskiego Gwido Zlatkes

Milton Steinberg

Milton Steinberg (1903 – 1950) był rabinem w nowojorskiej konserwatywnej synagodze Agudat Yesharim przy 5. Alei na Manhattanie, jednej z największych kongregacji w USA. Wykształcony w Jewish Theological Seminary of America, uważał się za ucznia twórcy judaizmu rekonstrukcjonistycznego Mordechaja Kaplana. Steinberg jest autorem 3 książek teoretycznych: “Basic Judaism”; “The Making of Modern Jew” oraz “A Partisan Guide to Modern Judaism”, oraz dwóch powieści: “As a Driven Leaf” (“Jak wiatrem gnany liść…”) oraz nieukończonej, opublikowanej dopiero w 2010. “The Prophet’s Wife”. Steinberg zmarł nagle w wieku 46. lat.

Bohaterem osadzonej w II stuleciu naszej ery powieści “Jak wiatrem gnany liść” jest żydowski arcyheretyk, rabi Elisza ben Abuja, członek Sanhedrynu, który zwątpił. Autor rekonstruuje hipotetyczną ewolucję duchową Eliszy, maksymalisty którego odpowiedzią na sprzeczność między nieskończoną dobrocią Boga a Jego przyzwoleniem na zło w świecie jest poszukiwanie niepodważalnych podstaw wiary (na wzór pewników Euklidesa). Niemożność zadowalającego rozstrzygnięcia tego dylematu doprowadza Eliszę do uznania determinizmu dziejowego – nieuchronności zwycięstwa Rzymian i w konsekwencji wstąpienia w ich służbę jako ekspert przy wykorzenianiu tradycji żydowskich.

Opublikowana w 1939 roku powieść jest obecnie w domenie publicznej; wydawcę zainteresowanego publikacją ksiażki proszę o bezpośredni kontakt: (flv@vigodapress.com).
Copyright for the Polish translation: © Gwido Zlatkes, 2025..

Kolejne rozdziały (a jest ich 48) będę zamieszczał co tydzień.

SPIS TREŚCI :

Przedmowa Chaima Potoka

 

JAK WIATREM GNANY LIŚĆ

Czemu chowasz swoje oblicze?…
Chcesz liść gnany wiatrem płoszyć?

Ks. Hioba, 13, 24–25

PROLOG

Członkowie Sanhedrynu siedzieli w dużym półokręgu, nieruchomi niczym konklawe pogańskich bożyszcz. Wokół rozpościerały się szarozielone winnice. Ku wschodowi, spiętrzone zabudowania miasta Jawne odcinały się wyrazistą linią bieli od głębokiego fioletu dalekich gór Judei. Na zachodzie, ku któremu byli zwróceni, rude wydmy schodziły do morza. Spinające horyzont bezchmurne niebo było sklepione wysoko nad nimi. W tym bezkresie słychać było jedynie niepewny, zawodzący głos starca, niekiedy przerywany nieregularnym dzwonkiem wielbłąda z oddali, głuchym poszumem morza i szeptaniem suchych liści w których igrał wiatr.

Z siedemdziesięciu uczonych składa się ten cywilny i religijny Sąd Najwyższy Domu Izraela. Większość z nich, z pobielałymi twarzami i omszałymi wiekiem brodami to seniorzy nie tylko z tytułu. Ledwie kilku jest w kwiecie męskiego wieku. Długie płaszcze, szare i brązowe, przemieszane z jaskrawą purpurą i ciemnym błękitem spływają luźnymi fałdami z ich ramion do ziemi. Z kraju wszystkich szat zwisają nitki przepisane przez Mojżesza, największego z mędrców. Na wszystkich czołach świecą filakterie. Wokół palców każdej lewej ręki owinięty jest czarny skórzany rzemień, starożytny symbol mistyczny.

Wiele już godzin spędzili w tym miejscu. Światło dnia padało z tyłu na ich ramiona kiedy Patriarcha Gamliel, potężny mężczyzna z falującą czarną brodą asyryjskiego króla dał im pod rozwagę pytanie: „Czy należy bogobojnym Żydom zabronić studiowania języka Greków, czytania ich ksiąg i myślenia ich myśli tak jak oni?” W kwestii tej, przesiąkniętej goryczą dawnych sporów, opinie były podzielone i pełne emocji. Zawzięta dyskusja przetaczała się od jednego krańca półokręgu do drugiego. Teraz zachodzące słońce świeciło im prosto w oczy i wciąż nie było między nimi zgody. Ale oto podniósł się starzec, powoli i z wyraźnym bólem jakby lata przyginały go do ziemi. Argumenty i wzajemne oskarżenia ucichły; słuchali go nieporuszeni jakby jakieś zaklęcie przykuło ich do siedzeń.

Załamujący się głos Rabiego Johanana syna Zakaja był tak cichy, że gdy wiatr dmuchnął od morza momentami ginął w szeleście liści winorośli. Pod białymi kosmykami brody skóra na jego twarzy była jak pomarszczony pergamin. Ręce mu się trzęsły. Nikt nie znał liczby jego dni. Był już dobrze posunięty w latach kiedy uciekł ze skazanej na zagładę Jerozolimy i udało mu się uzyskać od Wespazjana zgodę na założenie tu akademii. Choćby za samo to zasługiwał na szacunek, którym go obdarzali. Co więcej był jednym z ostatnich spośród tych, którzy zasiadali w sądzie w Komnacie z Ciosanych Kamieni w Świątyni, od dziesięciu lat leżącej w ruinie, gdzie pleniły się jeżyny i dzika róża i szakal zawodził do księżyca pieśń opuszczenia.

Wolno mijały minuty kiedy starzec mówił o jedności i braterskiej harmonii, o niebezpieczeństwie płynącym z braku zgody grożącym tak okrutnie prześladowanemu ludowi, niebezpieczeństwie przeciw któremu powinni stanąć jak jeden.

– Oczywiste jest, Sędziowie – zakończył – że nie możemy dojść do zgody. Chcę przeto zaproponować byśmy nie poddawali sprawy pod głosowanie. Roztropniej będzie zostawić ją jak jest, tam gdzie była zawsze. Nie zalecajmy, ale i nie zabraniajmy studiowania mądrości greckiej.

Johanan stał niepewnie jakby chciał jeszcze coś dodać. Jego spokojną twarz znaczyło zmęczenie wielu burzliwych lat. Przez długą, nabrzmiałą chwilę szukał słów.

Linia horyzontu przecinała już słońce wpół. Ścieżka ognia spłynęła wodą w kierunku lądu śląc przed sobą długie cienie. Góry oblekły się w fiolet i purpurę zwiastujące rychły zmierzch. Od morza powiał silniejszy wiatr skłaniając liście winorośli do odważniejszych szeptów. W powietrzu tańczył gniewny kurz. Ubrania trzepotały, kosmyki włosów rozwiewał wiatr. Mędrcy wstrząsnęli się od nagłego chłodu i ciaśniej spowili się w swoje opończe. Cisza dotąd przerywana jedynie drżącym głosem nagle rozbrzmiewała wieloma dźwiękami: szumem wiatru, szelestem płócien, świergotem jakiegoś ptaka, beczeniem owiec w oddali.

Starzec westchnął głęboko i przemówił.

– Nie myślcie – powiedział głosem wysilonym przeciw wiatrowi – że skoro jestem stary to nie rozumiem serc tych, którzy bronią nauki pogan. Swojego czasu, dawno temu, też się zapuszczałem pomiędzy nich. Słyszałem, że posiadają nauki wywiedzione tylko z rozumu, co jak wtedy mi się wydawało, mogło być silniejsze niż umocowana w wierze doktryna naszych przodków. Ale ich mądrość całkowicie mnie zawiodła, tak jak zawiedzie was i wszystkich, co wyglądają jej z nadzieją. Gdyż istnieje pewien dziwny paradoks, o którym ludzie często zapominają.

Na chwilę jego głos i słowa nabrały mocy jakby wróciła do nich cała energia minionych lat.

– Nie ma Prawdy bez Wiary. Nie ma Prawdy jeśli wprzód nie ma Wiary, na której mogłaby się opierać.

Patrzyli na niego nie całkiem rozumiejąc jak gdyby przychodziło do nich objawienie, ale w obcym języku.

Jak we śnie widzieli jak niepewnie wycofuje się na swoje siedzenie.

Patriarcha Gamliel spojrzał w stronę słońca. Tylko górna krawędź widoczna była ponad wodą.

– Nadeszła pora – ogłosił – wieczornej modlitwy. Odraczam zgromadzenie do jutra. Udajmy się do synagogi na modły.

Mędrcy powstali, zabrzmiały głosy. Długim, nierównym szeregiem szli porośniętą winoroślą aleją w kierunku miasta na wzgórzu. Nim dotarli do pierwszych domów Jawne świat był całkowicie pogrążony w ciemności a pełen pyłu wiatr wirował w bezcelowym zmieszaniu.

m suchych liści w których igrał wiatr.

Z siedemdziesięciu uczonych składa się ten cywilny i religijny Sąd Najwyższy Domu Izraela. Większość z nich, z pobielałymi twarzami i omszałymi wiekiem brodami to seniorzy nie tylko z tytułu. Ledwie kilku jest w kwiecie męskiego wieku. Długie płaszcze, szare i brązowe, przemieszane z jaskrawą purpurą i ciemnym błękitem spływają luźnymi fałdami z ich ramion do ziemi. Z kraju wszystkich szat zwisają nitki przepisane przez Mojżesza, największego z mędrców. Na wszystkich czołach świecą filakterie. Wokół palców każdej lewej ręki owinięty jest czarny skórzany rzemień, starożytny symbol mistyczny.

Wiele już godzin spędzili w tym miejscu. Światło dnia padało z tyłu na ich ramiona kiedy Patriarcha Gamliel, potężny mężczyzna z falującą czarną brodą asyryjskiego króla dał im pod rozwagę pytanie: „Czy należy bogobojnym Żydom zabronić studiowania języka Greków, czytania ich ksiąg i myślenia ich myśli tak jak oni?” W kwestii tej, przesiąkniętej goryczą dawnych sporów, opinie były podzielone i pełne emocji. Zawzięta dyskusja przetaczała się od jednego krańca półokręgu do drugiego. Teraz zachodzące słońce świeciło im prosto w oczy i wciąż nie było między nimi zgody. Ale oto podniósł się starzec, powoli i z wyraźnym bólem jakby lata przyginały go do ziemi. Argumenty i wzajemne oskarżenia ucichły; słuchali go nieporuszeni jakby jakieś zaklęcie przykuło ich do siedzeń.

Załamujący się głos Rabiego Johanana syna Zakaja był tak cichy, że gdy wiatr dmuchnął od morza momentami ginął w szeleście liści winorośli. Pod białymi kosmykami brody skóra na jego twarzy była jak pomarszczony pergamin. Ręce mu się trzęsły. Nikt nie znał liczby jego dni. Był już dobrze posunięty w latach kiedy uciekł ze skazanej na zagładę Jerozolimy i udało mu się uzyskać od Wespazjana zgodę na założenie tu akademii. Choćby za samo to zasługiwał na szacunek, którym go obdarzali. Co więcej był jednym z ostatnich spośród tych, którzy zasiadali w sądzie w Komnacie z Ciosanych Kamieni w Świątyni, od dziesięciu lat leżącej w ruinie, gdzie pleniły się jeżyny i dzika róża i szakal zawodził do księżyca pieśń opuszczenia.

Wolno mijały minuty kiedy starzec mówił o jedności i braterskiej harmonii, o niebezpieczeństwie płynącym z braku zgody grożącym tak okrutnie prześladowanemu ludowi, niebezpieczeństwie przeciw któremu powinni stanąć jak jeden.

– Oczywiste jest, Sędziowie – zakończył – że nie możemy dojść do zgody. Chcę przeto zaproponować byśmy nie poddawali sprawy pod głosowanie. Roztropniej będzie zostawić ją jak jest, tam gdzie była zawsze. Nie zalecajmy, ale i nie zabraniajmy studiowania mądrości greckiej.

Johanan stał niepewnie jakby chciał jeszcze coś dodać. Jego spokojną twarz znaczyło zmęczenie wielu burzliwych lat. Przez długą, nabrzmiałą chwilę szukał słów.

Linia horyzontu przecinała już słońce wpół. Ścieżka ognia spłynęła wodą w kierunku lądu śląc przed sobą długie cienie. Góry oblekły się w fiolet i purpurę zwiastujące rychły zmierzch. Od morza powiał silniejszy wiatr skłaniając liście winorośli do odważniejszych szeptów. W powietrzu tańczył gniewny kurz. Ubrania trzepotały, kosmyki włosów rozwiewał wiatr. Mędrcy wstrząsnęli się od nagłego chłodu i ciaśniej spowili się w swoje opończe. Cisza dotąd przerywana jedynie drżącym głosem nagle rozbrzmiewała wieloma dźwiękami: szumem wiatru, szelestem płócien, świergotem jakiegoś ptaka, beczeniem owiec w oddali.

Starzec westchnął głęboko i przemówił.

– Nie myślcie – powiedział głosem wysilonym przeciw wiatrowi – że skoro jestem stary to nie rozumiem serc tych, którzy bronią nauki pogan. Swojego czasu, dawno temu, też się zapuszczałem pomiędzy nich. Słyszałem, że posiadają nauki wywiedzione tylko z rozumu, co jak wtedy mi się wydawało, mogło być silniejsze niż umocowana w wierze doktryna naszych przodków. Ale ich mądrość całkowicie mnie zawiodła, tak jak zawiedzie was i wszystkich, co wyglądają jej z nadzieją. Gdyż istnieje pewien dziwny paradoks, o którym ludzie często zapominają.

Na chwilę jego głos i słowa nabrały mocy jakby wróciła do nich cała energia minionych lat.

– Nie ma Prawdy bez Wiary. Nie ma Prawdy jeśli wprzód nie ma Wiary, na której mogłaby się opierać.

Patrzyli na niego nie całkiem rozumiejąc jak gdyby przychodziło do nich objawienie, ale w obcym języku.

Jak we śnie widzieli jak niepewnie wycofuje się na swoje siedzenie.

Patriarcha Gamliel spojrzał w stronę słońca. Tylko górna krawędź widoczna była ponad wodą.

– Nadeszła pora – ogłosił – wieczornej modlitwy. Odraczam zgromadzenie do jutra. Udajmy się do synagogi na modły.

Mędrcy powstali, zabrzmiały głosy. Długim, nierównym szeregiem szli porośniętą winoroślą aleją w kierunku miasta na wzgórzu. Nim dotarli do pierwszych domów Jawne świat był całkowicie pogrążony w ciemności a pełen pyłu wiatr wirował w bezcelowym zmieszaniu.

Powrót do spisu treści

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I

Pod koniec pierwszego stulecia, wiosną ostatniego roku panowania cesarza Wespazjana, w rzymskich archiwach okręgu Galilei poczyniono dwa wpisy. Pierwszy stwierdzał, iż niejakiemu Abui, żydowskiemu ziemianinowi, właścicielowi posiadłości na przedmieściach miasta Migdal urodził się męski potomek. Drugi, wniesiony pięć dni później, odnotowywał śmierć Eliszewy, żony Abui i matki wciąż jeszcze nienazwanego dziecka.

Dlatego ósmego dnia jedynie najbliżsi krewni i przyjaciele zgromadzili się w okrytej żałobą willi by wziąć udział w obrzędzie obrzezania.

O oznaczonej godzinie niańka Safira stanęła w korytarzu trzymając przy nabrzmiałej mlekiem piersi śpiące niemowlę.

– Moje ty biedactwo – cicho zawodziła do przykrytej kocykiem twarzyczki – zaraz nas zawołają i zrobią ci krzywdę. Będziesz płakać. I masz do tego prawo – po niej, pochowanej dwa dni temu.

Przez chwilę bezgłośnie szlochała litując się nad dzieckiem i nieszczęsną matką.

Jednak ciekawość wzięła górę nad współczuciem. Oswobodziwszy jedną rękę Safira odchyliła wiszącą w przejściu zasłonę. W izbie za nią cicho rozmawiali goście. Nad stołem z narzędziami i bandażami rzezak Jakub, człowiek znany z kunsztu i pobożności ostrzył nóż. Sługa Tobiasz, którego niska i gruba postać promieniowała pewnością siebie czujnie krążył wokół kredensu. Na środku pokoju, Amram, wuj niemowlęcia, rozmawiał z dwoma mężczyznami. Gdy ich rozpoznała, Sapira aż otworzyła usta od przyjemnego zaskoczenia.

– Och, och, maleństwo – zawodziła śpiewnie kręcąc głową z podziwu – a jednak przyszli, wielcy rabini. To dzięki twojemu wujowi, z całą pewnością.  Ale on czy nie on, przecież są. I kiedyś, maleńki, będziesz z tego dumny. Będziesz opowiadał swoim dzieciom, że mędrcy byli ci kumami.

Uniosła śpiące niemowlę wysoko w górę – Powiadają, że to co się zobaczy w dniu obrzezania tym się staje. Ten z siwą brodą to rabi Eliezer, uczony, bogaty i sławny. Popatrz na jego wyniosłą minę – prawdziwy arystokrata. A ten drugi, brzydki (niech Bóg mi przebaczy, że tak mówię) to rabi Jehoszua, najmądrzejszy i najłagodniejszy spośród wszystkich mędrców. Przyjrzyj im się, gołąbku, a też będziesz bogaty, sławny, mądry i dobry. Bo już jesteś śliczny jak sam dzień o świcie.

Gdy tak trzymała dziecko rzezak kończył przygotowania.

– Gdzie dziecko? – zapytał.

Rozmowy z miejsca ucichły. Tobiasz pośpieszył z odpowiedzią.

– Jedną chwilkę, panowie, jedną chwileczkę.

– No co tam z tobą – wyszeptał do zasłony – na co czekasz, na przyjście Mesjasza?

Safira przekroczyła próg.

– Jak już chcesz wiedzieć, mądralo – odparła ostro – czekałam aż mnie zawołają.

– Błogosławiony który przychodzi – zaintonował rzezak wyjmując dziecko z jej ramion.

– Oto Tron Eliasza – odpowiedzieli zgromadzeni gdy Jakub kładł niemowlę na stole.

– A ojciec? – zapytał – Gdzie jest ojciec?

Goście rozglądali się wokół zdziwieni nieobecnością Abui. Amram zrobił krok naprzód, grymas malował się na jego szczupłej ciemnej twarzy, wąsko osadzone oczy pałały gniewem.

– Tobiasz – wycedził – poszukaj pana.

– Natychmiast, panie, już się robi.

Po kilku chwilach niezręczną ciszę przerwał powrót sługi.

– Już idzie – objaśnił wchodząc do izby.

Brodata szczęka Amrama była twardo zaciśnięta.

– Nie gniewaj się, Amram – głos Joszui był cichy i łagodny – To żałoba tak go wytrąciła z równowagi.

– Gdybyż tak było– odpowiedział wolno – czy bym nie rozumiał? Czyż nie była też moją siostrą?…

Przez chwilę zadrżały mu usta, ale zaraz znów stwardniały i się zacisnęły.

– Nie, to nie tylko ból jest powodem tej niegrzeczności.

Zamilkł zatopiony w gorzkich myślach o szwagrze i jego przyjaciołach – pogańskich filozofach, o heretyckich księgach w których się rozczytywał. Nieraz już Abuja rozmyślnie psuł wszystko co Amram uważał za święte. A teraz to dziecko, jedyne co ocalało z jego siostry, miało pozostać w rękach niedowiarka i prześmiewcy. Wzbierała w nim nienawiść.

Wreszcie w sieni dały się słyszeć kroki, ciężkie i powolne.

– Panowie, przyjmijcie moje przeprosiny za zwłokę w ceremonii. Byłem zajęty. – Sylwetka Abui rysowała się przeciw światłu: wysoki, szczupły, w skrojonej według greckiej mody todze. Twarz miał w cieniu, ale widać było wyraźnie, że nie okalały jej pejsy i że z krajów szaty jego nie zwisały frędzle. A i odzienie nie było rozdarte na znak żałoby jak każe starożytna tradycja. Dopiero kiedy znalazł się w izbie i jego rysy stały się wyraźniejsze można było zobaczyć, że tę przystojną i pełną pychy twarz targał ból, że świetliste błękitne oczy przygasły od smutku.

Spojrzał w dół na leżące na stole dziecko, kwaśny uśmiech wykrzywił mu wargi.

– Kiepski nabytek – wymamrotał sam do siebie – zbyt drogo opłacony. Takie to interesy Bóg wymusza na człowieku.

Chłód przeszył pomieszczenie, zmroził zebranych mężczyzn. Z niepokojem czekali czy następne wymamrotane słowo wyrzutu nie zabrzmi jak bluźniercze oskarżenie. Ale Abuja milczał.

Rzezak niepewnie uniósł dziecko w górę.

– Gdzie kumowie? – zapytał Abui.

Nie było odpowiedzi.

– Kumami – wyręczył Abuję Amram – będą dwaj obecni tu rabini.

Jakub spojrzał na Abuję w poszukiwaniu potwierdzenia.

Odpowiedzią Abui było obojętne wzruszenie ramion.

Oburzenie malowało się na bladej, wyniosłej twarzy Eliezera.

– Niechaj Bóg obdarzy to dziecię – sztywno brzmiały słowa modlitwy nad trzymanym w ramionach zawiniątkiem – sercem pełnym wiary.

Przekazał zawiniątko koledze, nie zważając na pełne niechęci spojrzenie, jakim Abuja odpowiedział na niedwuznaczną aluzję zawartą w modlitwie. Jehoszua łagodnie przytulił dziecko do swego niezgrabnego ciała. Sękatymi palcami przytrzymywał powijaki. Błogosławił cicho, jakby zdradzając jakiś sekret nierozumiejącemu niemowlęciu.

– Bóg uczyni cię wielkim, maleńki. Jako że przyjmujemy cię do przymierza praojca Abrahama niech nam będzie wolno poprowadzić cię drogą nauki naszego świętego Prawa do weselnego baldachimu i do życia wypełnionego dobrymi uczynkami.

– Uroczy chłopczyk – dodał przekazując go rzezakowi Jakubowi.

Chwilę później ostry płacz bólu przeszył pogrążoną w milczeniu izbę.

Abuja wzdrygnął się i odwrócił się na bok.

– Zaiste miłosierny zwyczaj – wymamrotał z niechęcią – przykazanie Boga miłosierdzia.

Zaszokowani goście usłyszeli to poprzez płacz dziecka. Na moment ręce Jakuba zwisły bezradnie pośród instrumentów.

– Jak dziecko ma się nazywać? – zapytał odzyskując równowagę.

Znów Abuja milczał. I znów przemówił za niego Amram.

– Nadaj mu imię Elisza, po matce Eliszewie. Żeby też nosił imię wielkiego proroka. Elisza syn – zająknął się jakby coś stanęło mu w gardle – Abui.

Palcami wprawnymi dzięki wieloletniemu doświadczeniu Jakub opatrzył dziecko i oddał je w ramiona Abui.

– A teraz proszę nad nim zmówić błogosławieństwo ojcowskie – nakazał.

Abuja potrząsnął głową.

– Ale pan musi…

– Nie. Ja nic nie – odpowiedział Abuja z goryczą – Nigdy nie wierzyłem ani nie praktykowałem. Czy mam teraz zacząć dziękować Bogu, w którego nie wierzę, za śmierć mojej żony i zranienie mojego dziecka? Gdybym nie był przekonany, że chciałaby tego jego matka, to nigdy…

– Dość tego, dość – przerwał Amram schrypniętym głosem – Ja powiem.

Wyciągnął ręce by wziąć dziecko od ojca.

Abuja spojrzał na niego zimno.

– To moje dziecko, nie twoje. Możesz sobie zmawiać co ci się żywnie podoba. Ale ja go będę trzymał.

Mierzyli się wzrokiem. Amramowi opadły ręce, odwrócił oczy. Zmówił nakazane błogosławieństwo, każde słowo twarde i gorzkie jakby było przekleństwem zwróconym przeciwko szwagrowi.

– Proszę je zabrać – nakazał Safirze Abuja. Wzięła niemowlę w ramiona, wsadziła w usta nasączony miodem supełek płótna. Dziecko zaczęło łakomie ssać i płacz ucichł.

Abuja patrzał na nie przez chwilę.

– Takie są nagrody w życiu – powiedział w końcu. – A teraz panowie wybaczą, wzywają mnie pilne interesy. Poczęstunek jest na kredensie. Pozostawiam was pod opieką mojego szwagra.

Kiedy wyszedł w izbie było tak cicho, że słychać było szelest poruszonej przy jego wyjściu zasłony. Rzezak Jakub rozglądał się wokół kompletnie zdumiony. Wiele razy brał udział w ceremonii obrzezania, więcej niż umiałby zliczyć, nigdy jednak w czymś takim.

Przypomniał sobie, że obrzęd nie został jeszcze zakończony. Wzniósł wypełniony po brzegi kubek wina nad Safirą i dzieckiem i zaintonował modlitwę błogosławieństwa.

– … i niech jego imię będzie znane w Izraelu – zakończył – jako Elisza syn Abui.

Jakby dla przeciwstawienia się lekceważeniu, którego był świadkiem jego głos brzmiał donośnie, słowa wyraźnie. Miał nadzieję, że ten szalony niedowiarek ojciec usłyszy je tam dokąd się wyniósł.

Wreszcie modlitwa dobiegła końca, na wargach niemowlęcia położona została kropla wina z kubka błogosławieństwa. Na oczach skonfundowanych i czujących się nieswojo gości Safira wyniosła je z izby. Teraz był czas przeznaczony na jedzenie, picie i pełną radości zabawę – obrządek został spełniony, Dom Izraela powiększył się o nowego członka.

Ale pamięć o kobiecie, która zmarła dając to nowe życie wiązała im usta. Jeszcze bardziej przygniatało ich zachowanie i świętokradcze słowa Abui. To, że nie wierzył było tajemnicą poliszynela, ale nigdy przedtem w kronikach ludu nie okazał ojciec tak otwartej pogardy dla świętego w oczach wszystkich obrzędu. Nawet im się nie śniło, że przy całej swojej goryczy okaże taką bezczelność.

Tobiasz kręcił się próbując wmusić im smakołyki. Amram bohatersko usiłował przywołać coś na kształt nastroju zabawy. Bezskutecznie. Nie mogli się przekonać do kosztowania jedzenia Abui. W przeciągu kilku minut salę bankietową opuścili goście. Sługa żałośnie spoglądał na kredens, jego tłuste ramiona zwisały bezwładnie od rozczarowania. Amram przechadzał się tam i z powrotem po opustoszałej izbie, wydatne szczęki miał zaciśnięte determinacją, w oczach błyskała nienawiścć.

Na zewnątrz goście jechali razem w dół piaszczystą drogą od domu Abui do głównego gościńca wzdłuż Morza Galilei. W podnieceniu dyskutowali wydarzenia, których byli świadkami. Bańka głosów wzbierała nad nimi jak chmura kurzu podnosząca się za nimi. Ale w niespodziewanej ciszy wszyscy mogli usłyszeć wymianę uwag między dwoma Rabinami.

– Zły znak – zwierzał się Rabi Eliezer swemu koledze – niezbyt pomyślny początek dla dziecka.

– Nie powinniśmy tak mówić – odparł Jehoszua – każda dusza wykuwa swoje przeznaczenie.

Powrót do spisu treści

Rozdział II

Letni dzień był senny od upału. W bezlitosnym słońcu świat zdawał się wyprany z kolorów. Szare były drzewa oliwkowe i winorośle. Morze Galilei było jak arkusz srebra. Wielkie domostwo błyszczało bielą. Na wschód, na tle nieba garbate wzgórza Gileadu człapały niczym ciężko obładowane woły.

Elisza ze swym guwernerem Nikolausem siedział w altanie na zboczu wzgórza; młody człowiek na kamiennej ławce, dziesięciolatek na stołeczku u jego stóp. Jeśli nie liczyć bzykania owadów i pokrzykiwań w oddali, wokół panowała cisza. Rozszczepione pasma słońca pełne wirujących drobinek przebijały się przez liście i w żółte pasy malowały trawę pod stopami. Promień padł na rozwinięty zwój na kolanach chłopca oświetlając pokręcone greckie litery nad którymi ślęczał.

Nikolaus syn Zenotemiasa wyglądał jak strach na wróble, tak niezgrabne i niepozbierane zdawały się jego kończyny pod wytartą opończą. Głowa sterczała mu jak u ptaka, nazbyt ciężka na cienkiej żylastej szyi, na której spoczywała. Jego szpiczasty nos był zawsze czerwony jak od dotkliwego kataru. Kiedy służący zobaczyli go po raz pierwszy nie mogli się powstrzymać i na dźwięk jego wysokiego nosowego głosu zachichotali. Minęło pięć lat odkąd Abuja sprowadził go do domu. Przez ten czas polubili go, co samo z siebie było wyrazem uznania, jako że był między nimi jedynym poganinem. Teraz siedział z głową podpartą wielkimi dłońmi, cienkie jak trzciny ramiona miał wsparte na wrzecionowatych udach, spoglądał sennie na pochyloną głowę ucznia ciepłym wzrokiem i z wyrazem uczucia na wargach.

– No więc – zapytał, podnosząc się z wysiłkiem – czy skończyłeś czytać?

Chłopiec podniósł wzrok i Nikolaus westchnął. To dziwne, pomyślał przelotnie, wciąż go zaskakiwał błysk tych ciemnobłękitnych oczu ocienionych ciemnymi rzęsami.

– Tak, skończyłem.

– Czy teraz rozumiesz dlaczego nie czytałeś tego dobrze i o co mi chodziło kiedy ci mówiłem, że fragment musi być wygłaszany z uczuciem?

Elisza kiwnął głową.

– A zatem zacznij od nowa od słów „I kiedy go spotkała…”

Nikolaus stłumił ziewnięcie i dodał z udawaną energią:

– Tylko musisz uważać żeby nie pomylić akcentów z rytmem. Homera nie da się dobrze przeczytać bez rytmu wyraźnie… – szukał odpowiedniego słowa ale nie znalazł. Głos mu spłynął w niewyraźne pomruki.

Słodkim, dziecinnym głosem Elisza recytował wersety z szóstej księgi Iliady, kiedy to Hektor rozstaje się z żoną Andromachą i synem Astyanaksem. Kiedy czytał, powieki Nikolausa zamknęły się i powoli otworzyły. Ze znużeniem przeciągnął się na ławce. Chłopiec na chwilę przestał czytać by popatrzeć nań rozbawionym wzrokiem.

– Czytaj dalej – napomniał go guwerner – przecież słucham.

Mimo tej pewności wkrótce by zapadł w drzemkę gdyby błędna wymowa na nowo nie obudziła jego czujności. Wyprostował się na ławce wyciągając przed siebie zesztywniałe nogi.

– To słowo wymawia się thalpore a nie talpore. Jeszcze nie spotkałem Żyda, oprócz twojego ojca, który by odróżniał theta od tau.

– A ja – szybko odparł malec – Greka który umiałby wymówić hebrajską literę szin.

– Nie bądź taki mądrala – odpowiedział Nikolaus z powrotem zapadając się w sobie – Wydaje mi się, że to ja uczę ciebie greki, a nie ty mnie hebrajskiego.

Ostatnie słowa skierowane były do gałęzi nad głową, które widział jak przez mgłę na wpół zaklejonymi sennością oczami. Elisza wysilał mózg by znaleźć właściwą odpowiedź. – Czytaj dalej – Popędził go Nikolaus z zaspaną niecierpliwością.

Chłopiec znów zaczął czytać. Opowieść podążała od błagającej męża Andromachy do swojej kulminacji, w której Hektor podrzuca w górę przerażone dziecko.

Rytm głębokich oddechów przebił się przez regularne daktyle heksametru. Wyrwany ze stanu skupienia Elisza spojrzał na zwiotczałą postać guwernera. Łobuzerski uśmiech zrozumienia zagościł mu na twarzy. Przez chwilę siedział cichutko po czym kilka razy odkaszlnął dla sprawdzenia głębi drzemki Nikolausa. Pewny, że guwerner twardo śpi, chłopiec ostrożnie odłożył zwój i na palcach wymknął się z altany.

Gdy tylko Elisza się ukazał, przenikliwy gwizd rozległ się z przeciwległego wzgórza. Spojrzał na drugi koniec doliny. Znów gwizd. Tym razem spostrzegł postać w bieli machającą do niego ręką dla zwrócenia uwagi. Był to jego kolega Papas mieszkający w posiadłości na północ od Abui. Elisza zamachał w odpowiedzi i zbiegł w dół stromego zbocza.

Spotkali się w zwykłym miejscu, przy skale granicznej.

– Sporo już czekam na ciebie – zaczął Papas gdy tylko znaleźli się razem – miałem nadzieję, że się pojawisz.

Choć dwa lata starszy od Eliszy Papas był prawie o głowę niższy. Twarz miał okrągłą jak księżyc w pełni i perkaty nos z dużymi okrągłymi dziurkami. Policzki ocieniał mu ciemny meszek z którego był niezmiernie dumny. Mógłby się wydawać niezbyt rozgarnięty gdyby nie małe wesołe oczy i przekrzywiony uśmiech unoszący jeden kącik ust wyżej niż drugi.

– Jak ci się dzisiaj udało urwać? – zapytał Elisza.

– Mój nauczyciel dostał bólu głowy, z gorąca, jak mówi. Dzięki Bogu. Miałem już serdecznie dość powtarzania „I Bóg przemawiał do Mojżesza mówiąc”. Ale powiedz jak tobie się udało?

– Nikolaus zasnął w środku lekcji. Mam go z głowy na resztę popołudnia.

– To chodźmy popływać.

Elisza potrząsnął głową.

– Mam lepszy pomysł. Podsłuchałem Tobiasza jak mówił, że jedna z naszych krów może się dziś cielić.

Papas z aprobatą skinął głową.

– Ale pamiętaj, musimy być cicho. Żeby nie zbudzić Nikolausa. Poza tym Tobiasz i Safira mogliby nas zobaczyć.

Wspięli się na wzgórze w kierunku willi omijając altanę ze śpiącym Nikolausem i znaleźli się na ścieżce do stodół, które leżały za domem. Szli cicho starając się przemknąć niespostrzeżenie.

Jednak nie udało im się uniknąć czyjegoś wzroku. Kiedy okrążali róg domu z okna na pierwszym piętrze dobiegł ich głosik.

– Elisia, Elisia…

Elisza spojrzał w górę na wychyloną z okna małą dziewczynkę.

– Teo, cicho – powiedział surowo – chcesz wszystkich pobudzić?

– Ale ja chcę iść z wami…

– Nie ma mowy, masz zostać gdzie jesteś.

– Proszę… – powiedziała.

– Powiedziałem, nie.

– Ale ja się nudzę…

– To baw się z nianią.

– Ale ja chcę iść z wami – prosiła.

– Tam gdzie idziemy nie ma miejsca dla dziewczynek.

– Jeśli tak to zacznę krzyczeć i powiem, że ty i ten drugi chłopak uciekacie z lekcji. Właśnie tak. Bo ja dobrze wiem.

Chłopcy przystanęli.

– Kto to jest? – wyszeptał Papas.

– Teopompa. Mój tata i jej to kuzyni. Przyjechali do nas z wizytą.

– Ale czemu tak śmiesznie mówi?

– Oni przyjechali z Aleksandrii. U siebie w domu rozmawiają po grecku, a nie po hebrajsku czy aramejsku.

Papas patrzył na dziewczynkę

– Ładna – zauważył – Niech idzie.

– Nie.

Ciemne oczy Papasa błysnęły złośliwie.

– Jak mówisz ma na imię, Teopompa? Pozbędę się jej… Teopompa – zawołał.

Dziewczynka z nadzieją wychyliła się z okna.

– Pompa, Pompa, Pompa – cicho zaintonował Papas i zaczął maszerować w tę i z powrotem wybijając rytm na niewidzialnym bębnie – jakie śmieszne imię: Pompa, Pompa, Pompa.

Elisza natychmiast do niego dołączył. We dwóch paradowali tam i z powrotem. Dziewczynka ze złości tupała nóżką.

– Nawet nie umie mówić – ciągnął Papas – Elisia, Elisia – małpował.

Sposób okazał się skuteczny. Poniżona i zawstydzona dziewczynka zaczęła płakać.

– Idźcie sobie. I tak nigdzie z wami nie pójdę, za nic.

Słysząc te słowa chłopcy z miejsca ruszyli w swoją stronę.

– Już wiem kim ona jest – Papas nagle przystanął. – Jej ojciec przyjechał, by ułożyć wasze małżeństwo. Masz się z nią ożenić.

– A wcale nie – Elisza zaprzeczył z całą siłą.

– A wcale tak – odparł Papas – słyszałem jak mój tata o tym mówił.

– No może – przyznał Elisza – Ale ja jej nie cierpię.

Znów zaczął iść w pośpiechu. Ale Papas zauważył rumieniec na twarzy przyjaciela. Idąc drażnił się z nim nucąc pod nosem: „Elisza kocha Teopompę, Elisza kocha Teopompę…”

– Mówię ci, że jej nie cierpię. Jeszcze raz zaczniesz śpiewać, to…

Groźba Eliszy pozostała niedokończona. Metaliczny odgłos trąby przerwał mu wpół słowa. Zaalarmowani chłopcy spojrzeli na siebie pytająco.

– Żołnierze rzymscy – krzyknął podniecony Papas.

– Na gościńcu – dokończył jego towarzysz – biegnijmy zanim nie przejdą.

Nie tracąc ani słowa więcej zawrócili na pięcie i puścili się biegiem wzdłuż ścieżki aż do miejsca przed willą, z którego widać było spory odcinek gościńca i jezioro za nim.

– Patrz – Elisza wydyszał zatrzymując się gwałtownie – Obóz.

Pomiędzy gościńcem a plażą oddział piechoty rozkładał się na odpoczynek. Zdrożeni żołnierze kładli się na piasku, plecaki i oręż niedbale rzucali na boki. Z rozproszonych wokół wozów taboru woźnice prowadzili woły do wodopoju.

Chłopcy się zawahali. Po chwili ruszyli w dół, ale teraz już nie biegli. O tych poganach słyszeli wiele dziwnych opowieści, które teraz powodowały, że dreszczyk strachu przebiegał im po plecach. Szli, ale coraz wolniej. Gdy przekraczali gościniec nogi ledwie ich niosły. Na skraju wybrukowanej płaskimi kamieniami drogi przystanęli wstrzymując oddechy z ciekawości i obawy, nie śmiejąc zrobić ni kroku dalej. 

Na wprost przed nimi byli dwaj Rzymianie. Jeden leżał płasko na plecach, zakrywał dłonią oczy. Pogniecioną tunikę miał przepoconą pod pachą. Drugi siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami; uniósł ociekającą strużkami potu opaloną twarz w stronę malców i uśmiechnął się.

– No, Żydki – spytał łamaną aramejszczyzną – skąd jesteście?

– Z domu na wzgórzu – pośpieszył z odpowiedzią Abuja. Mówił po grecku.

– Skąd przychodzicie – Papas zapytał w tym samym języku zmagając się z obcymi słowami – z koszar w Tyberiadzie?

– Nie, przychodzimy z Damaszku.

– A dokąd idziecie? – drążył Papas.

– Do Filadelfii w Amanie. Niektóre plemiona pustynne sprawiają kłopot.

Nie ruszając się z miejsca drugi włączył się do rozmowy, jego narzekający głos przytłumiony przedramieniem.

– I z jakiegoś pieprzonego powodu musimy bronić was Żydów przed nimi.

– Nie potrzebujemy waszej obrony – odciął się z oburzeniem Papas – sami damy sobie radę.

– Pewnie – powiedział drwiąco leżący żołnierz – dwadzieścia lat temu okazało się jakich to macie żołnierzy. Gdzie jest wasza Świątynia?

Choć Elisza od jakiegoś czasu ciągnął Papasa za rękaw żeby siedział cicho, ukłuła go niesprawiedliwość ostatniego zdania.

– Nie pobiliście nas tak łatwo, zajęło wam to cztery lata.

– Niech ci będzie, maluchu – pocieszał pierwszy żołnierz – jak dorośniesz możecie znowu spróbować.

– Spróbujemy – Papas był wciąż najeżony – i wyrzucimy was wszystkich z naszego kraju.

Wyciągnięta postać przewróciła się na drugi bok. Brodata twarz cofnęła się i podparła na wielkiej dłoni. Para rozwścieczonych oczu świeciła spomiędzy gęstwiny włosów.

– Jazda stąd – warknął mężczyzna.

Chłopcy się nie poruszyli.

– Zostaw ich w spokoju – powiedział drugi żołnierz – czego się spodziewasz, co mieliby mówić?

– Nie mogę patrzeć na tych Żydów. Tylko się szykują do nowej walki, nawet ich gówniarze. Powinniśmy byli z nimi skończyć ostatnim razem.

– Nie słyszeliście? – zagrzmiał do dzieci – Wynosicie się, czy mam dać kopa na drogę?

Zrobił ruch jakby się podnosił. Chłopcy, którzy i tak już się wycofywali, słysząc groźbę ruszyli biegiem i nie zatrzymali się póki się nie znaleźli w bezpiecznej odległości na stoku góry.

Gdy się poczuli bezpiecznie odwrócili się i z góry patrzyli na rozłożoną formację. Ale widowisko nie trwało długo Zabrzmiała trąbka. W odpowiedzi żołnierze podnieśli się, z powrotem ustawili w szyku i odmaszerowali, a wozy potoczyły się za nimi.

Chłopcy czekali aż pochód zniknął. Po czym leniwie powlekli się w stronę willi tylko po to by u bramy wpaść na Tobiasza.

Pulchne ciało zarządcy aż się trzęsło z oburzenia, spiczasta bródka sterczała w ich kierunku jak oskarżycielski palec.

– Gdzie byliście?

Elisza zaczął dukać odpowiedź.

– Co? – przerwał sługa – rozmawialiście z tymi poganami?

– Cóż w tym złego? zaprotestował Elisza.

– Złego? – powtórzył za nim człowiek zapluty ze złości – to nie wiesz, że w ostatnią wojnę zrujnowali ten kraj, spalili naszą świętą Świątynię, tysiące ludzi pomordowali, setki sprzedali w niewolę…

Nagle się opanował.

– A może – zapytał ze złowieszczym spokojem – mi wytłumaczycie czemu się we dwójkę obijacie w porze studiowania? Ty Papas, czemu nie w domu?

– Nie mam dziś lekcji – wymamrotał Papas – Samuel jest chory.

– Nie wierzę. A poza tym, Elisza ma. Uciekaj.

Papas się zapierał.

– Bo powiem twojemu ojcu, zobaczysz. No jazda.

Nastraszony Papas uciekł.

– A teraz, młody człowieku, co to ma znaczyć? – zażądał Tobiasz od Eliszy.

– Nikolaus zdrze… – zaczął, ale ugryzł się w język w samą porę by nie wpędzić guwernera w tarapaty – dał mi trochę wolnego.

– No to miałeś już dosyć. Wracaj do nauki. I muszę ci powiedzieć, że wcale mi się nie podoba, że się zadajesz z tym małym synem Beliala. To nie jest towarzystwo dla syna dżentelmena. Ładne rzeczy, bawić się z takim bezczelnym łobuzem jak on! No tak, ładne rzeczy – Tobiasz mruczał pod nosem, jakby coś jeszcze przyszło mu do głowy – no i te lekcje, ten pogański guwerner i książki niewiernych. Zaiste właściwa szkoła dla żydowskiego chłopca. To się musi źle skończyć!

Niepocieszony Elisza przeszedł dziedziniec, wokół którego zbudowana była willa. Przez otwarte okno doleciały go gniewne słowa. Zmieniony pasją głos należał niewątpliwie do Amrama.

– Nie pozwolę na to – mówił wuj – dziecko mojej siostry nie może być zaręczone z córką pół poganina! Mówię ci, nie pozwolę!

Odpowiedź Abui była lodowato spokojna.

– Czy ty się czasem nie zapominasz, Amram? Wcale nie musisz „pozwalać”, jak to ująłeś. To ja jestem jego ojcem. Ja zdecyduję kogo poślubi. Twoich rad wysłucham z wdzięcznością, ale nie możesz mi ich dawać jakby były rozkazem.

W pokoju zapadła głęboka cisza. Elisza wiedział, że wuj z trudem próbuje zapanować nad sobą.

– Zatem pozwól mi na jedną prostą prośbę.

– Mów.

– Niech się chłopiec czegoś nauczy o swojej wierze. Nie pozwól by stał się obcy dla swego ludu tak jak ty.

Na chwilę zapadła cisza, po czym Amram podjął prosząco – Nie proszę, żebyś przestał mu dawać greckie lekcje. Ale naucz go przynajmniej czytać i rozumieć Pismo. Czemuż by nie? Jakim prawem odmawiasz mu znajomości słowa Bożego?

– W tym właśnie rzecz – odpowiedział Abuja. – Nie chciałbym cię szokować, ale wiesz doskonale, że nie wierzę, że to są słowa Boga.

– Wszyscy wierzą – zauważył gorzko Amram – oprócz ciebie.

– Przykro mi. Nie mogę odpowiadać za opinie innych. I nie będę uczył mojego syna nieprawdopodobnych bajek.

– A ten twój przeklęty Homer, te dramaty do których jesteś tak przywiązany, to co jak nie bajki, w dodatku niemoralne!

– Prawda, ale nie bierzemy ich za fakty. Uznajemy je za to, czym są w istocie, cudownymi opowieściami o nieprawdopodobnych zdarzeniach. Widzisz – ciągnął Abuja – gdybym uczył Eliszę Pisma, musiałbym przedstawić mu je jako bajkę. A to, według ciebie byłoby gorsze niż nieuczenie go wcale.

– A czemuż to – nalegał Amram – nie możesz przyjąć Pisma za prawdę?

– Nie mam ochoty znowu w to wchodzić. Ale – głos Abui był zmęczony – doskonale wiesz, że nie potrafię uwierzyć w cuda, przejście przez Morze Czerwone, Jozuego zatrzymującego słońce i tym podobne.

– Czemu?

– Bo jak wie każdy zdrowo myślący człowiek, stoicy mają rację, kiedy mówią że nic się nie dzieje przeciw naturze.

Cień wyrósł na chodniku przed Eliszą. Spojrzał w górę i ujrzał górującą nad sobą postać Nikolausa.

– A więc tu jesteś huncwocie, wtykasz nos w nie swoje sprawy, obijasz się, kiedy powinieneś studiować. Niech no się tylko odwrócę na moment, a ty co? Zamiast się uczyć na pamięć fragmentu, który ci zadałem, wybierasz się na wagary.

Prowadził chłopca za ramię.

– Ależ Nikolaus, wcale mi nie powiedziałeś, że mam się nauczyć tych wersów. Tak naprawdę to zasnąłeś.

– Nie opowiadaj mi tu. Nie chcę słyszeć żadnych wymówek.

Elisza spojrzał w górę na guwernera. Pod oskarżycielskim wzrokiem Nikolaus uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Zresztą może się mylę. Ale powinieneś pozwolić bliźniemu na zachowanie twarzy.

Uśmiechnęli się do siebie.

Po kilku minutach, już w pokoju we frontowej części domu znów byli zajęci lekcją gramatyki. Elisza recytował na głos odmianę nieregularnych czasowników greckich, gdy dobiegł ich stukot podków. Chłopiec spojrzał przez okno i zobaczył jak wuj wściekle zjeżdża w dół drogi.

– Nikolaus – zaczął gwałtownie – mogę ci zadać pytanie?

–  Aha?

– Czy wierzysz, że Tora, księga, którą Papas studiuje cały czas zamiast Homera to słowo Boga?

Nikolaus od razu zrobił się ostrożny.

– Wielu ludzi wierzy – odparł.

– A ty?

– Nie, ja nie.

– Ale czy wszyscy chłopcy żydowscy uczą się ksiąg hebrajskich?

– Większość.

– To czemu ja nie?

– Bo twój tata to niezwykły człowiek i woli żebyś znał grekę.

– Powiedz mi jeszcze jedno – domagał się chłopiec – czy wierzysz w cuda?

– Osobiście nie uważam ich za możliwe.

– Ale czemu?

– Co czemu?

– Czemu sądzisz, że cuda nie mogą się zdarzyć?

– Na wszystkich bogów! – zniecierpliwił się Nikolaus – nigdy nie widziałem takiego dzieciaka. Czemu, czemu, czemu – tylko to od niego człowiek słyszy. Czy wszystko musi mieć powód?

– Czemu nie? – zaczepnie zapytał chłopiec.

Nikolaus jęknął z udawaną rozpaczą.

– Ale tata mówi, że nie należy niczemu wierzyć bez namysłu.

– Wracaj do lekcji – zagroził Nikolaus.

Wciąż nieusatysfakcjonowany chłopiec podjął przerwaną recytację. Ale było mu przyjemnie, że guwerner zgadzał się z ojcem, a nie z wujem.

Powrót do spisu treści

Rozdział III

Była późna noc. Elisza leżał w łóżku, drżąc w ciemności, bojąc się że zaśnie. Wydawało mu się, że dopóki będzie czuwał i wytężał wolę, ojciec będzie żył.

Jeszcze dwa tygodnie temu Abuja był zupełnie zdrowy. Elisza wyraźnie pamiętał jakim ożywionym głosem spierał się z Amramem. Dwa dni później zaczął się uskarżać. I rozpoczął się koszmar tajemniczej dolegliwości, której lekarze nie umieli nazwać, wzrastającej z dnia na dzień gorączki i narastającego podejrzenia, w końcu gęstniejącego w przerażającą pewność. Tego dnia wezwany z domu Amram w pośpiechu przybył do posiadłości. Udał się bezpośrednio do pokoju chorego. Kiedy po paru minutach wyszedł, jego twarz była jeszcze bledsza, wykrzywiona emocjami. Elisza spojrzał na wuja przerażonym wzrokiem.

– Nie wolno nam wątpić w miłosierdzie Boże – odpowiedział Amram na nie zadane pytanie i chłopiec zrozumiał, że Abuja umiera.

Mimo to teraz, z sercem ciężkim od obaw, skupił się na utrzymywaniu ojca przy życiu, próbując z całych sił nie słyszeć tupotu stóp na korytarzu, tłumionego płaczu sług i stukotu kopyt, kiedy kamienistą drogą przygalopował lekarz z Tyberiady.

Poprzez draperię zwisającą w jego drzwiach zalśniło światło. Zasłona się odsunęła. Amram stanął nad nim wysoko trzymając pochodnię.

– Wstawaj – wyszeptał wuj. – Ojciec chce cię widzieć.

Eliszy drżały palce gdy się ubierał. Z ust dobywały się nieartykułowane dźwięki.

Mężczyzna pocieszycielsko położył dłoń ma ramieniu chłopca.

– Nie płacz, jeśli tylko potrafisz się powstrzymać – radził współczująco. – To tylko zasmuciłoby ojca. Jesteś już dużym chłopcem. Spróbuj się opanować.

W milczeniu przeszli przez podwórze do którego biały księżyc przylepił łatę bladej nierealnej poświaty. Powietrze było chłodne od wilgoci.

Przed izbą Abui stał Nikolaus. Elisza miał ledwie moment żeby zauważyć wyraz tępego nieszczęścia malujący się na twarzy guwernera, a już pojawił się sługa z uniesioną wysoko lampą, oświetlając drogę podążającemu za nim chirurgowi.

– To już prawie koniec – wyszeptał chirurg do Amrama wycierając dłonie w poplamiony ręcznik. – Puściłem mu krew, ale to nic nie pomoże.

Amram zgasił pochodnię w wiadrze z piaskiem i trzymając Eliszę za rękę bezgłośnie wprowadził go przez drzwi. Lampa o trzech knotach płonęła jasno na wysokim stojaku oświetlając belkowany sufit i górne części pokoju, ale zostawiając dolne zakamarki w półmroku.

Abuja leżał na łóżku, potargane, czarne włosy rozlewały się na białej poduszce jak plama z atramentu.

– Podejdź do niego – wyszeptał Amram.

Przerażony Elisza wspiął się na stołeczek i sięgając przez szerokie łoże nieśmiało dotknął ręki ojca. Abuja pytająco otworzył oczy, powoli odwrócił głowę i zobaczył stojącego przy nim chłopca. Uśmiechnął się, ale tylko samymi ustami.

– No, synku – powiedział – twój ojciec pije dziś z kubka gniewu. Ten stary Grek, który powiedział, że filozofia uczy umierać z gracją był durniem.

Wyczerpany chorobą głos Abui zanikł. Z wysiłkiem odetchnął głęboko i mówił dalej. – Chodź… mamy mało czasu. Twój wuj nalega bym jako ojciec cię pobłogosławił. Abraham pobłogosławił Izaaka. Izaak pobłogosławił Jakuba, choć moralność tego błogosławieństwa jakoś zawsze wydawała mi się wątpliwa, Jakub pobłogosławił swoich synów i mój ojciec pobłogosławił mnie. Dlatego ja muszę pobłogosławić ciebie.

Amram położył ręce Abui na głowie Eliszy. Wrażliwa twarz chłopca była napięta od lęku. Stał nieruchomo, nie wiedząc co powinien robić przyjmując frazy tradycyjnego błogosławieństwa wypowiadane w łamanej hebrajszczyźnie

– Niech Pan uczyni cię… jak Efraima i Menasze… niech ci Pan pobłogosławi i utrzymuje…

Ręce opadły z głowy Eliszy, na chwilę spoczęły na jego ramionach i niechętnie opadły wzdłuż jego boków.

– Zastanawiam się – Abuja wyszeptał z bólem – czy nie popełniłem z tobą błędu, moje dziecko? W końcu jesteś Żydem. Ja miałem dwie skłonności, jedną przez urodzenie, drugą z wyboru… Teraz ty będziesz musiał dokonać swojego wyboru. Rzecz jest już poza mną, Może to i dobrze… Amram będzie wiedział, co zrobić. Ja nigdy nie byłbym pewien…

Przez długie minuty Abuja ciężko oddychał. Kiedy się znów odezwał było to po raz ostatni.

– Jedno tylko mnie martwi. Mam nadzieję, że będziesz jednego serca, a nie rozdarty na dwoje…

Już nie było słychać jego wysilonego oddechu. Izba pogrążyła się w milczeniu.

Ranek w który chowano Abuję był słoneczny. Zimowe deszcze jeszcze nie nadeszły, choć było już dobrze po Święcie Szałasów. Procesja posuwała się wolno wzdłuż gościńca do Migdal, z przodu trumna niesiona na ramionach sług, a za nią w milczeniu podążały pochylone sylwetki żałobników.

Ale kiedy ciało Abui opuszczono w spragnioną ziemię, niebo zrobiło się czarne od chmur. Więc choć tradycja wymagała, aby wszyscy uczestnicy pogrzebu wrócili z cmentarza do domu pogrzebanego by przełamać się chlebem z żałobnikami, było oczywiste, że nadchodził sztorm. Jeden po drugim, przyjaciele i rodzina odłączali się w boczne drogi albo wysforowywali naprzód. W końcu jedynie Elisza, Amram i mała grupka sług wspinała się na pagórek w kierunku białej willi stojącej na tle zniżającego się nieba.

Na dziedzińcu znaleźli czekających na nich nieproszonych gości. Na ławce naprzeciw ściany siedzieli dwaj mężczyźni, sądząc po stroju, poganie. Na widok powracających domowników wstali i wyszli im na spotkanie.

– Jestem asesorem z regionalnego urzędu podatkowego – zaczął jeden bez słowa powitania, zwracając się do Amrama. – Jesteśmy tu by zabrać wasze księgi do Tyberiady – podatek od zgonu, rozumiesz.

Oczy Amrama rozbłysły, szczęki się zacisnęły, tak że głos stał się wysilony.

– Nie traciliście czasu by się tu zjawić, nieprawdaż? Moglibyście mieć choć na tyle przyzwoitości by poczekać aż się pogrzeb skończy.

Asesor wzruszył ramionami.

– Nie moja wina. Tylko wykonuję obowiązki. Wysłano mnie tutaj to jestem. Cesarstwo musi być utrzymywane.

– Cesarstwo – prychnął Amram – Urzędnicy i poborcy podatków. A ile z tego naprawdę dotrze do Rzymu?

– To nie moja sprawa. Jesteśmy tu by zabrać księgi, ja i księgowy. Więc jeśli łaska…

– Nie – warknął Amram. – Nie będzie się tu prowadzić żadnych interesów aż do końca tygodnia żałoby.

– W żadnym wypadku – upierał się mężczyzna. – Weźmiemy księgi zaraz. Mamy zbyt wiele doświadczeń ze zmienionymi rachunkami by ryzykować. Musimy wyruszyć natychmiast, zanim zacznie się burza. Choć jeśli nalegasz mogę ściągnąć nakaz z…

– Daj mu zwoje – Amram warknął do Tobiasza – i niech się wynoszą. Ale nie zapomnij wziąć pokwitowania.

Mamrocząc gniewnie pod nosem zarządca skierował się w stronę izby, w której przechowywano rachunki. Inni słudzy rozproszyli się, każdy do swych zadań, pozostawiając Amrama i Eliszę sam na sam z Rzymianami.

– A więc to jest młody dziedzic? – powiedział urzędnik łagodniejszym tonem, czując się nieswojo pod utkwionym w nim wzrokiem Amrama.

Dłoń Amrama opiekuńczo spoczęła na ramieniu Eliszy.

– Będzie dziedzicem jeśli wy, sępy zostawicie mu cokolwiek do dziedziczenia.

Asesor roześmiał się z udawaną wesołością.

– Na twoim miejscu nie martwiłbym się tym zbytnio. Sądząc z tego co widziałem nigdy nie będzie w potrzebie. Wy, Żydzi, nie macie powodów do narzekań.

– Panowie nam wybaczą – przerwał mu Amram sztywno i odwrócił się na pięcie.

W milczeniu on i chłopiec weszli do izby bankietowej, gdzie ustawiono dla nich stołki – symbol żałoby. Posiłek został przygotowany przez przyjaciół jako wyraz współczucia.  Świadomość straty, przesłonięta przez moment przez incydent na dziedzińcu, powróciła ze zdwojoną siłą. Jedli niewiele i odezwali się tylko raz.

– Wujku – spytał Elisza, zadając na głos pytanie, które niepokoiło go od dwóch dni. – Co tata miał na myśli, kiedy powiedział, że muszę być jednego serca, a nie rozdwojony?

–Kiedyś zrozumiesz – powiedział Amram z wahaniem. Po czym wstał i opuścił izbę wchodząc do prywatnych pokojów Abui. Z początku jego kroki rozbrzmiewały z powolną regularnością. Potem ucichły. Chłopiec zbierał odwagę by się podnieść i zbadać sprawę gdy stukot sandałów Abrama rozbrzmiał znowu, tym razem szparko, jakby ich właściciel wykonywał życiowo ważną decyzję. Drzwi się otworzyły wpuszczając podmuch zimnego powietrza. Oprócz zawodzenia wiatru na zewnątrz i przerywanych głosów, dochodzących z pomieszczeń służby cały dwór był pogrążony w ciszy.

Bojąc się zostać sam Elisza wstał i przebiegł przez pokój, który dotąd był pokojem jego ojca, przez drzwi wejściowe i na zewnątrz. Niebo było ogromem skłębionych, przelatujących chmur, ciemnych groźbą. Na ich widok zawahał się. Ale bardziej się bał pustki za sobą. Z rosnącą paniką biegał wokół domu szukając wuja. Gdy pierwszy raz mijał ugór za dworem nie zauważył go. Lecz gdy zbliżył się tam ponownie, teraz z lekka się potykając i na wpół płacząc, dostrzegł wśród chwastów cienką kolumnę dymu. Gdy zatrzymał się, by zobaczyć co to takiego, Amram, który pochylał się nad ogniem, wyprostował się. Z uczuciem ulgi chłopiec wszedł między krzewy.

Kiedy podchodził do Amrama zdumiał się widząc stos zwojów palących się u jego stóp i woskową metryczkę z tytułem jednego ze zwojów dumnie zapisaną greckimi literami topiącą się do nieczytelności.

Histeria chłopca prędko znikła, ustępując miejsca ciekawości.

– Wujku, co robisz?

– Palę greckie książki.

Jak gdyby dla potwierdzenia jego słów jeden z papirusów rozwinął się. Przez chwilę widać było pismo, lecz natychmiast znikło w łakomym ogniu.

– Wujku, nie! – krzyknął Elisza. – To było taty, on je kochał!

Elisza czekał na odpowiedź. Nie nadchodziła. Łzy wypełniły jego oczy, znów był samotny. Zaczął się odwracać ale Amram przytrzymał go za ramię i zaczął iść wraz z nim. Przemówił łagodnie.

– Nie rozmawiajmy o twoim ojcu, niech odpoczywa w pokoju.

Ale Amram miał więcej do powiedzenia. Nazbyt długo czekał na ten moment.  I teraz, kiedy wreszcie nadszedł, jego religijna żarliwość, gorąca nawet wśród jego pokolenia, wybuchła z całą siłą. Ścisnął Eliszę mocniej. Ukląkł nachylając go do siebie tak, że ich twarze zbliżyły się do siebie.

– Słuchaj, chłopcze – zaczął ochryple – jesteś Żydem. Czy wiesz co to znaczy? Myślisz, że należysz do narodu takiego jak Egipcjanie, Syryjczycy, albo Grecy. O nie, być Żydem to więcej, znacznie więcej. Całe wieki temu Bóg wybrał naszych przodków by byli Jego Sługami. On dał im Prawo i Tradycję. Obiecał, że jeśli będziemy Go słuchać, osiągniemy prawość na tym świecie i wieczną szczęśliwość w przyszłym. A Jego Prorocy przepowiedzieli, że nadejdzie dzień, kiedy wszystkie ludy ziemi uznają Jego drogę i także znajdą błogosławieństwo dla siebie. Rozumiesz?

Na wpół zahipnotyzowany chłopiec skinął głową.

– Więc – ciągnął Amram – jeśli ktoś się urodził Żydem, to czy nie powinien poświęcić Bogu każdej minuty swojego życia? Dlatego złem jest marnotrawić choćby minuty na te… – Amram pogardliwie kiwnął głową w stronę dymiących popiołów za nimi.

– Ale wujku – zaprotestował chłopiec, na chwilę wyrywając się spod wpływu mężczyzny. Tata mówił, że wiele greckich ksiąg jest pięknych i prawdziwych. Nie powinieneś był ich spalić.

Amram zmarszczył brwi.

– Owszem, twój ojciec w to wierzył, ale się mylił. Jest tylko jedna księga, która jest prawdziwa, Pismo, i w nim jest cała prawda. Inne to próżność i błąd. – Amram zbliżył twarz do Eliszy. Przykuł wzrok chłopca swoim wzrokiem i gwałtownością słów zmiótł jego opór. – A ty, siostrzeńcze, moje dziecko, czy nie chcesz poznać prawdy?

– Chcę – odparł Elisza niepewnie.

Nadzieja zaświeciła Amramowi.

W tym momencie pierwsze krople zimnego deszczu skropliły się w wilgotnym powietrzu. Wielki krople zaszeleściły w wyschłych kłosach obok nich i spadły na twarz Eliszy.

– Chodź, mój synu – powiedział Amram wstając – zaczyna się burza.

Razem szli w stronę domu, ramię Amrama na ramionach Eliszy, obejmując chłopca zaborczą klamrą.

– Powinniśmy od razu zacząć. – ciągnął Amram. – Jutro Nikolaus wyjedzie i ja będę cię uczył. – Elisza żachnął się. – Już dobrze, dziecko – uspokajał Amram. – Wiem, że go lubisz, ale Pan jest zazdrosnym Bogiem i trzeba mu służyć z całego serca. Kiedyś, jeśli On pozwoli, zaprowadzę cię do wielkiego Rabina żeby cię uczył, może do Eliezera, albo do Jehoszuy… tak, do Jehoszuy… A potem zostaniesz uczonym i pobożnym człowiekiem, wielkim światłem w Izraelu…

Gdy wchodzili do domu wiatr się zerwał z całą siłą. Szalał przez całą noc narzucając swoją dziką wolę ziemi, zginając drzewa, popędzając deszcz, trzęsąc domem jakby chciał wszystko zabrać ze sobą.

Było tak, jakby zawierucha zagarnęła też Eliszę. Nim się zorientował, Nikolausa już nie było, a z nim znikł jego świat.

Amram zamieszkał w willi. Odtąd każdego dnia przez długie godziny siedział z Eliszą ucząc go i objaśniając zadziwiającą i oszałamiającą księgę w języku, którym Elisza mówił, ale w którym nigdy nie czytał. Chłopiec słuchał, uczył się mechanicznie, wciągnięty w wir i przytłoczony ledwie hamowaną determinacją fanatyka.

I powoli, niepostrzeżenie Amram go przerobił. Frędzle pojawiły się na jego ubraniu, urosły pejsy. W świadomość chłopca przeniknęły wierzenia o Bogu, Izraelu i Prawie, o których wuj mówił z takim namiętnym uwielbieniem. Przyzwyczaił się do regularnych modlitw i dokładnego przestrzegania obrzędów i choć nie było w nim gorącego entuzjazmu dla wiary i praktyk jego ludu, z drugiej strony nie było też żadnego oporu.

Amram nigdy nie wspomniał Abui, a chłopiec, czując, że wspominanie ojca nie jest dobrze widziane, powstrzymywał się od zadawania wielu pytań, które się w nim rodziły. Z czasem pamięć się rozmywała i wspomnienia budziły się coraz rzadziej.

Pewnego dnia, w trzy lata po śmierci Abui, Elisza stał w oknie patrząc na pole za domem. Znów było pod uprawą. Chwasty zostały zaorane a ziemię znaczyły długie pasy bruzd. Ale zwęglone miejsce, gdzie zostały spalone książki Abui było wyraźnie widoczne. Elisza zobaczył je i zaraz sobie przypomniał.

Powrót do spisu treści

Rozdział IV

– Wujku, czy to już blisko? – zapytał chłopiec znużonym głosem. Był zmęczony, miał sucho w gardle i od kurzu drogi piekły go oczy.

– Elisza, już niedługo.

Zamilkli, zajęci kierowaniem osiołków na wiodącej w górę stromej, kamienistej ścieżce.

Kiedy osiągnęli grań, Eliszę zdumiało pustkowie przetaczających się jak fale aż po horyzont nagich gór Judei. Przybliżył się do towarzysza szukając opieki, lecz Amram, wytężający wzrok w dół spalonego słońcem krajobrazu, zupełnie tego nie zauważył.

– O tam, tam– pokazał.

W dolinie przed nimi smuga czarnego dymu unosiła się nad zwieńczoną kopułą konstrukcją i małym domostwem stojącym w środku rzadkiej kępy drzew.

– Ale wujku, przecież to wiejska chałupa.

– To mieszkanie twojego ojca chrzestnego, jednego z najuczeńszych i najświątobliwszych ludzi naszych czasów.

Słysząc to chłopiec wyrzucił z siebie pytanie, które miał na końcu języka przez cały czas podróży.

– Czemu muszę tu mieszkać? Czemu nie mogę zostać w domu?

– Już dawno ci tłumaczyłem – Amram odparł przez ramię, jako że już popędził swoje zwierzę – zwyczaj nakazuje, by młodzi studenci służyli u mędrców. A mnie szczególnie zależy, żebyś skorzystał z okazji studiowania u wielkiego nauczyciela.

Głos Eliszy wzniósł się do cienkiego zaśpiewu łkającego dziecka. – To czemu rabbi nie może zamieszkać z nami? Czemu ja muszę przychodzić do tego samotnego miejsca, z dala od wszystkiego…?

Amram gwałtownie powściągnął lejce, zaczekał aż Elisza zrówna się z nim i spojrzał w jego twarz.

– Jesteś już na tyle duży, że mogę mówić do ciebie szczerze. Chłopcze, wiem, że mnie nie kochasz. Nie, nie przerywaj. Nie mówię, że mnie nienawidzisz. To również nie jest tak. Ale słowo Boże trzeba kochać. Dlatego zabieram cię do nauczyciela, którego wszyscy kochają, tak że z jego pomocą być może nauczyć się kochać Prawo. To nie jest wcale łatwiejsze dla mnie niż dla ciebie. Będzie mi cię brakowało…

Przez chwilę ciemne oczy Amrama zaszkliły się. Wbił pięty w boki osiołka i ruszył z kopyta.

Elisza podążył za nim, czując się bardzo nieswojo, jako że nie mógł zaprzeczyć oskarżeniom wujka.

– Czy on mieszka tutaj sam? – zapytał gdy zmieszanie trochę ustąpiło.

– Tak, jego żona nie żyje, a dzieci są już dorosłe.

– Ale czemu w takim miejscu?

– Po części dlatego, że jest bardzo biedny, a tu może związać koniec z końcem z tego, co zarobi w swojej kuźni. Bo widzisz, Prawo zabrania przyjmowania wynagrodzenia za nauczanie i służbę w Sanhedrynie. Ale przede wszystkim dlatego, że w tej samotności może bez przeszkód studiować i medytować.

Ścieżka, którą jechali skończyła się pomiędzy chatą a dymiącą kopułą, którą widzieli z daleka. Zsiedli z osiołków, przywiązali zwierzęta do krzaka i zajęli się otrzepywaniem pyłu z ubrań.

Spoza warsztatu wyłoniła się postać Rabi Jehoszui syna Hananii.

– Witaj, Amram. I ty mój chrześniaku.

Elisza zamrugał. Nigdy w życiu nie widział brzydszego człowieka. Policzki rabiego były okrągłe, naznaczone ospą i pomarszczone. Brodę miał potarganą. Wypychające poplamiony fartuch brzuszysko trzęsło się, kiedy szedł. A jego wyglądu nie poprawiała sadza z kuźni, osiadła we włosach, rozmazana na twarzy i czyniąca z jego nozdrzy dwie duże czarne dziury.

Pierwszą reakcją Eliszy było przerażenie. Potem zmieszanie. Przypomniał sobie to, co słyszał o Jehoszui: że mówi po grecku i łacinie tak samo biegle jak po hebrajsku i aramejsku i że znał nie tylko tradycję żydowską, lecz również pogańskie nauki i filozofię. Eliszy trudno było pogodzić oczekiwania z tym człowiekiem.

Gdy skończyli powitania, Jehoszua wskazał balię, w której mogli się obmyć. Dwa kubki napełnił z beczki wodą do picia. Po czym udał się do domu zmienić ubranie. Umyci i odświeżeni Amram i Elisza podnieśli do ust kubki. Lecz choć bardzo spragniony, chłopiec nie był w stanie opróżnić swojego. Woda z cysterny, letnia i żelazista, z pływającymi drobinkami kurzu była tak niepodobna do czystej, chłodnej wody ze studni, do jakiej był przyzwyczajony, że się wstrząsnął z obrzydzeniem i zarazem przerażeniem. Dopiero teraz uświadomił sobie z całą wyrazistością straszliwy kontrast: jego dom i ta chata, zielone pola schodzące do błękitnego jeziora i nagie wzgórza, ten okropny stary brzydal i słodkie, znajome twarze. Za nic nie zostanie w tym miejscu, zdecydował z całą determinacją zaciskając pięści.

– Wujku – zaczął…

Ale Jehoszua już wyszedł z chaty, a Elisza nie śmiał mówić w jego obecności. Mędrzec zmienił ubranie robocze na prostą burą tunikę przepasaną sznurem. Rozwiane na wszystkie strony włosy były teraz uczesane, twarz wyszorowana jakby pumeksem. Wyciągnął dłonie, jedną do mężczyzny, drugą do chłopca i poprowadził wokół domostwa do prymitywnej ławki u stóp cienistego drzewa.

– To moja świątynia Salomona. Proszę, siadajcie.

– Niech no na ciebie popatrzę – zwrócił się do Eliszy. – Kiedy się ostatnio spotkaliśmy ledwie było cię widać z becika. – Od razu poczuł ciepło w sercu dla tego wrażliwego chłopca dzielnie próbującego nie okazywać strachu. – No proszę – powiedział ciepło – z pewnością widzimy tu więcej niż było wtedy, a to, co tu jest czyni z ciebie całkiem do rzeczy trzynastolatka. Jeśli sądzić po wyglądzie, – tym razem mówił do Amrama – powinien być dobrym uczniem.

– Oto on – odpowiedział Amram i szybko dodał, – oczywiście zaczął się uczyć dopiero niedawno. W rezultacie nie można powiedzieć, że jest zaawansowany. Jeśli go teraz przepytasz, sam zobaczysz.

– Wszystko we właściwym czasie, jak się lepiej poznamy. Mam nadzieję, że będzie ci u mnie dobrze – uspokajał chłopca.

– To wielki zaszczyt – odpowiedział Elisza zacinając się na frazach, których wyuczył go Amram – wierzę, że zawsze znajdziesz mnie obowiązkowym uczniem.

Oczy starca uważnie go badały.

– Wolałbyś wrócić do domu, nieprawda?

Elisza nie odpowiedział.

– Oczywiście, że chcesz. Gdybym był tobą też bym chciał. Ciągle pamiętam pierwszy raz kiedy opuściłem dom by studiować u rabiego Johanana. Proszę, jeśli chcesz możesz wracać.

Twarz Eliszy się rozjaśniła – Czy to znaczy, że dziś, jeśli tylko zechcę?

– Ależ rabi… – głos Amrama wdarł się gwałtownie.

– Amram, proszę, to sprawa między mną a Eliszą.

– Tak – powiedział do chłopca – jeszcze dzisiaj, jeśli uważasz, że to mądre.

– Co to znaczy – zapytał podejrzliwie Elisza – jeśli uważam, że to mądre?

– Ty i twój wuj podróżowaliście przez dwa dni żeby tu dotrzeć. Czy nie byłoby niemądre gdybyś od razu zawrócił nie dając mi nawet szansy? Czy nie powinniśmy spróbować przez krótki okres, powiedzmy dwa albo trzy miesiące?

– Dwa lub trzy miesiące… – powtórzył zrozpaczony Elisza.

– Mój drogi – narzekał Jehoszua – Przyjechałeś tutaj spodziewając się, że zostaniesz na wiele lat. Proszę cię, żebyś został przez parę miesięcy, a ty się krzywisz. Dwanaście tygodni to nie wieczność i nie będziemy cały czas czytać ksiąg. Będziesz zdumiony ile ciekawych zwierząt, owadów i roślin odkryjemy na tych wzgórzach. Obserwowanie ich to także studiowanie Prawa. Bo wola Boża napisana jest nie tylko słowami, także w przyrodzie. O tam – wskazał na drzewo nad Eliszą – na drugiej gałęzi jest ptasie gniazdo. Widzisz je? Pisklęta dopiero się uczą latać. Będziemy je razem obserwować co rano. I tak co rano będziemy się na nowo uczyć dlaczego Dawid napisał „Jego łaski nad wszystkim jego stworzeniem”. A potem będziesz mi pomagał w kuźni… Nie bój się, te dwanaście tygodni szybko miną. Więc oto co proponuję: ty się zgodzisz zostać tu na dwa–trzy miesiące, a twój wuj i ja zgodzimy się na to co postanowisz potem. Czy to uczciwa propozycja?

Chłopiec kiwną głową.

– Dobrze! To teraz zobaczmy ile się dotąd nauczyłeś.

Następna godzina zeszła im na przepytywaniu z Pisma i Tradycji. Obaj mężczyźni byli zadowoleni z tego, co pokazał Elisza. Było kilka pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Ale inaczej niż Amram, Jehoszua był łagodny, cierpliwy i bardziej niż chętnie przyzwalał na to, by chłopiec mówił wprost to, co miał na myśli. Bardzo szybko więc Elisza poczuł się na tyle swobodnie by żywo argumentować swój punkt widzenia, ku wielkiemu zadowoleniu mędrca i strapieniu Amrama, który zawsze potępiał upór siostrzeńca.

W ciągu całego egzaminu Jehoszua obserwował chłopca, wywodząc okazywane przez niego cechy charakteru od osób, które miały na niego wpływ. Jak ojciec, miał żywą inteligencję, był dociekliwy, uparcie domagał się rozsądnych odpowiedzi. Jednak represyjny wpływ Amrama też był widoczny. Skierował go przeciw samemu sobie, uczynił wstydliwym i zahamowanym. Ale z tym wszystkim była w chłopcu pociągająca słodycz. Jehoszua z trudem się powstrzymywał, by nie objąć go ramieniem.

Nim wymiana pytań i odpowiedzi się dobiegła końca, opór Eliszy całkiem stopniał. A gdy Jehoszua wyciągnął oba ramiona z gratulacjami, Elisza, nieśmiało uśmiechnięty, wyciągnął w odpowiedzi swoje.

Nawet w chwili odjazdu Amrama chłopiec poczuł się mniej samotnie niż przypuszczał. Uściskał wuja, spokojnie go pożegnał i obserwował jak odjeżdża drogą pod górę. Dopiero gdy postać na osiołku znikła, jego oczy napełniły się łzami.

Jehoszua zaraz zaprowadził go do kuźni aby pokazać mu narzędzia. Odtąd byli zajęci – pracując z miechem i kowadłem, obmywając się przed wieczorną modlitwą i prostą kolacją, którą jedli na dworze. W czasie jedzenia zajmowali się studiowaniem. Gdyż jak rabbi zapowiedział, ich pierwszy dzień razem nie powinien przejść bez czasu na naukę.

Przeto kiedy niebo robiło się purpurowe, oni interpretowali werset z Księgi Kapłańskiej, „Nie będziesz złorzeczył głuchemu. Nie będziesz kładł przeszkody przed niewidomym”. Odkryli, że ci, którzy mają oczy mogą być ślepi, że nie wszystkie potknięcia są o pniaki albo kamienie i doszli do wniosku, że takim samym grzechem jest wykorzystywanie słabości czyjejś duszy, jak czyjegoś ciała.

Parę godzin później Elisza obudził się nagle, z poczuciem ogromnego ciężaru. Przez chwilę, czując pod sobą słomiany materac, nie mógł sobie przypomnieć gdzie jest. Po drugiej stronie izby zobaczył Jehoszuę, zatopionego w lekturze przy ciemnym świetle lampy. Natychmiast wszystko stanęło mu przed oczami – górskie odludzie na zewnątrz, dziwny starzec, z którym miał odtąd mieszkać, woda z tańczącymi w niej drobinkami kurzu. Myślał o swoim łóżku, o Safirze i Tobiaszu. I choć próbował płakać cichutko, wymknęło mu się jedno głośniejsze łkanie.

Jehoszua natychmiast podszedł do niego i położył mu na ramieniu ciepłą dłoń. Pozostał tak nieruchomy i bez słowa aż uspokojone dziecko znowu zasnęło.

Następnego dnia Jehoszua zapoznał ucznia z rozkładem zajęć nowego życia – z czasem przeznaczonym na modlitwy, medytację i obrzędy, do których mędrzec, jak sam tłumaczył, przywiązywał znaczenie poetyckie; na uważną naukę Tory i Tradycji, wywodzącego się z przeszłości ogromnego bloku przekazów religijnych, naukowych i historycznych; na pracę w kuźni i ogródku warzywnym; na wycieczki w góry gdzie obserwowali cuda ziemi i nieba. Powoli samotna nieszczęśliwość chłopca przekształciła się w miłość do starca, początkowa obojętność w żywe zainteresowanie nauką.

Zajęty pracą przestał liczyć dni aż w końcu zapomniał, że jego pobyt u Jehoszui był próbą. Nie zauważyłby końca umówionego okresu gdyby mędrzec mu o tym nie przypomniał. Bez wahania odrzucił możliwość powrotu do Galilei. I odtąd rozumiało się samo przez się, że ich związek jest na czas nieokreślony.

I tak żyli w całkowitym odosobnieniu, jeśli nie liczyć siebie nawzajem. Choć zdarzały się okazje, kiedy opuszczali dolinę. Na szabat i w święta podróżowali kilka mil by modlić się z wiernymi w pobliskim osiedlu. Czasami obowiązki wzywały Jehoszuę do większych miast, na wykład w akademii, aby przewodniczyć miejscowemu sądowi, aby obradować z kolegami. W takich przypadkach zabierał Eliszę ze sobą. Chłopiec słuchał przemówień, spotykał innych uczniów i z daleka obserwował, oniemiały i przejęty, wielkich uczonych i przywódców swojego kraju.

Gdy tylko nabrał zaufania do nauczyciela, Elisza zaczął zadawać pytania, których nigdy by się nie ośmielił zadać wujowi. Dociekliwie i bez oporów pytał o ojca i jego zainteresowania obcą nauką. Jehoszua zawsze odpowiadał z powściągliwym zrozumieniem, opisując zarówno zalety Greków, które tak pociągały Abuję, jak i ich wady, których nie zauważał. Zawsze niezwykle zrównoważony w ocenach, cierpliwy i wyrozumiały dla wrażliwości chłopca, nigdy nie krytykował Abui ani nie wyrażał się pogardliwie o pogaństwie. I wątpliwości, podzielona lojalność, które tak męczyły Eliszę w końcu rozwiały się. W końcu osiągnął spójne zrozumienie ojca. Jednocześnie wyrobił w sobie lojalność wobec stylu życia współziomków przeciw wierzeniom pogan.

Powrót do spisu treści

Rozdział V

Elisza stanął w wejściu do Sanhedrynu i z ciekawością rozejrzał się dokoła. Miejsce wyglądało dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał. Usytuowaną wśród winnic przestrzeń na wolnym powietrzu z trzech stron otaczał niski kamienny mur; od czwartej zamykały ją budynki, w których sesje odbywały się przy złej pogodzie. Na tym dziedzińcu krzesła zarezerwowane dla mędrców otaczały półkolem stół, na którym sekretarze porządkowali dokumenty. Naprzeciw półkola stały przygotowane dla widzów długie rzędy ław. Gdy tak patrzył, Elisza z rozczarowaniem stwierdził, że wszystkie miejsca były już zajęte a ci, którzy tak jak on przyszli późno, tłoczyli się przy tylnej ścianie.

– Rabi – zapytał z niepokojem towarzyszącego mu mężczyznę – gdzie mogę usiąść?

Jehoszua uśmiechnął się do ucznia. W ciągu czterech lat wątłe dziecko zmieniło się w wysokiego, szczupłego młodzieńca, opalonego od słońca, z ciałem zahartowanym ciężką praca. Jedwabisty puch zaczynał ocieniać mu policzki.

– Hmm – odpowiedział nauczyciel i w oczach zabłysła mu przekora – zobaczmy… Może tu? – wskazał na podobne tronom fotele starszyzny.

– Może kiedyś… – odparł Elisza.

– Wszystko w swoim czasie, chłopcze, na razie na twoim miejscu rozejrzałbym się gdzie indziej i to szybko, bo inaczej przyjdzie ci stać.

Rabi dołączył do kolegów, a Elisza pośpiesznie ruszył wzdłuż ściany. Spostrzegł wolne miejsce, przedarł się do niego i prawie bez tchu z ulgi i podniecenia rozejrzał się wokół.

Poniżej, bezpośrednio przed nim zasiadał bezładny tłum. Wielu obecnych było stronami w procesach – kupcy, rzemieślnicy, chłopi zainteresowani wynikami apelacji od wyroków lokalnych sądów. Inni, ubrani w oficjalne szaty, byli delegatami poszczególnych społeczności lokalnych, wreszcie byli studenci, tacy jak on. W pierwszych trzech rzędach zaawansowani uczniowie zajęci byli przygotowywaniem stylusów i tablic woskowych do notowania. Rabini, wśród nich Jehoszua, stali przed swoimi krzesłami rozmawiając.

Elisza dawno przestał zwracać uwagę na wygląd swojego nauczyciela. Ale teraz, gdy Jehoszua znalazł się wśród swoich imponujących kolegów, chłopiec znów go zobaczył tak jak za pierwszym razem i poczuł dla niego litość. Wezbrało w nim współczucie i niejasne oburzenie na niesprawiedliwość losu przez którą ktoś tak łagodny i dobry mógł być tak pokrzywdzony na ciele. Jednak w chwilę później współczucie i sprzeciw wyparła fala dumy. Bo gdy mędrcy usiedli, Jehoszua zajął poczesne miejsce pomiędzy patriarchą Gamlielem a starym rabim Johananem. A gdy posiedzenie miało się zacząć, to jego wezwał Gamliel aby odmówił boże błogosławieństwo.

Ledwie Jehoszua skończył modlitwę, krótką i prostą, a mimo to wzniosłą, na znak dany przez Gamliela sekretarze zaczęli po kolei czytać ze stosu listów na stole przed nimi. List po liście, w nieprzerwanym łańcuchu, każdy zawierający pytanie, teologiczne albo prawne.

Czy zło tego świata należy przypisać pomniejszym aniołom bez naruszania niezależności Boga? Czy Księgę Eklezjasty należy uważać za Pismo Objawione mimo jej sceptycznego i cynicznego tonu? Czy jest herezją negowanie zmartwychwstania ciałem jeśli ktoś wierzy w nieśmiertelność duszy? Czy odmawianie wieczornych modłów należy traktować jako obowiązkowe, czy jako dobrowolny wyraz religijności? Czy nie jest pośrednim złamaniem prawa o zakazie lichwy jeśli dłużnik daje wierzycielowi nadzwyczajną zniżkę ceny towaru, który mu sprzedaje? Czy zakaz pracy w szabat może być uchylony dla opieki nad chorym? Czy przykazanie miłości bliźniego rozciąga się na wszystkich, nawet na prześladowców?

Za każdym razem patriarcha proponował rozwiązanie. Jeśli mędrcy jednogłośnie wyrażali zgodę, upoważniał sekretarzy do napisania szkicu odpowiedzi zawierającej opinię. Jeśli pojawiała się wątpliwość, przerywał dyskusję i przekazywał pytanie komitetowi dla dalszego badania.

Z początku Elisza słuchał uważnie, za każdym razem próbując odgadnąć decyzję. Parokrotnie z zadowoleniem stwierdził, że jego wiedza była wystarczająca. Ale większość problemów była dla niego o wiele za skomplikowana. No i listy były do siebie podobne, każdy zaczynał się mniej więcej tak:

„Gmina Żydów w Diasporze, w prowincji Kapadocja, w mieście Pergamon (albo Rzym, albo Syrakuzy, albo Aleksandria, albo inne miasto tak odległe, że sama nazwa brzmiała romantycznie) do patriarchy Gamliela syna Szymona i jego kolegów, członków Sanhedrynu, mędrców Izraela, niech im światło jaśnieje, posłanie pokoju i błogosławieństwa bożego”.

Uwaga Eliszy zaczęła się rozpraszać. Zmienił pozycję i niechcący trącił łokciem sąsiada. Od razu odwrócił się by przeprosić.

– Nie musisz się tłumaczyć, – usłyszał przyjazny szept – w takim tłoku można się spodziewać zderzenia. Jego sąsiad był łysy i dobrze zbudowany. Gęsta brązowa broda okalała mu twarz. Mocne ciało przyodziewał chłopski zgrzebny brązowy samodział.

– Rzeczywiście, tłok – półgłosem zgodził się Elisza. – Czy jesteś tu w związku ze sprawą? – zapytał dla nawiązania rozmowy.

– Nie, jestem studentem.

Elisza ze zdumienia otworzył szeroko oczy.

– Co, za stary na studenta? – z rozbawieniem czytał mu w myślach sąsiad – Czy może dlatego, że wyglądam na wieśniaka?

Elisza zaczerwienił się. Wyciągnięta niezgrabnie dłoń poklepała go po przedramieniu.

– Nie przejmuj się, – kontynuował niski głos – masz rację. Z zawodu jestem drwalem i zacząłem się uczyć dopiero pięć lat temu, jak miałem trzydzieści lat. Przedtem nawet nie umiałem czytać.

– To musiało być bardzo trudne – wymamrotał Elisza.

– Było. Nie nawykłem do studiowania. Niemal trzy lata zeszło mi na uczeniu się jak się uczyć i mogę sobie wyobrazić bardziej pochlebiające sytuacje, niż bycie jedynym dorosłym w całej klasie dzieciaków w szkole, do której chodziłem.

– Siedzenie razem z dzieciarnią – powtórzył zafascynowany Elisza.

– Byłoby to upokarzające, gdybyśmy z oboje żoną tak bardzo tego nie pragnęli. Ale dość o mnie. Powiedz mi kim ty jesteś. Albo nie, pozwól mi zgadnąć. Masz… – zawahał się – dziewiętnaście lat. Sądząc po akcencie, Galilejczyk. Ojciec, powiedzmy, bogaty kupiec, albo może właściciel ziemski, a ty jesteś studentem jak ja. No i jak się spisałem jako wróżka?

– Całkiem nieźle – uśmiechnął się Elisza. – Parę razy trafiłeś. Jestem studentem i Galilejczykiem. Ale mam tylko siedemnaście lat a mój ojciec – ojciec nie żyje.

– O, bardzo mi przykro…

– Ale był właścicielem ziemskim. Mamy posiadłość koło Migdal. Teraz mieszkam u rabiego Jehoszui. I oto cała moja historia.

– Niezły paradoks, jak mi życie miłe – starszy mężczyzna natychmiast obrócił rozmowę w żart – Ty, patrycjusz, mieszkasz u głównego orędownika plebejuszy, podczas gdy ja, najemny wyrobnik studiuję u najdumniejszego wśród arystokratów, rabiego Eliezera. Ale, ale – żaden z naszych nauczycieli nie byłby zachwycony tym, co tu robimy, ćwierkając jak jaskółki zamiast uważać.

– Kiedy właśnie się skończyło – zawołał zdumiony Elisza spojrzawszy w stronę mędrców.

– No i proszę – zgodził się mężczyzna, równie zaskoczony. Zwykle nie przerywają tak wcześnie.

Rabini już się podnieśli. Uczniowie i widownia także wstali w zamęcie rozmów i ruchu.

– Przepraszam, muszę już iść – tłumaczył się w pośpiechu Elisza – muszę pomóc Jehoszui.

– Ale zaczekaj – przytrzymał go starszy mężczyzna schodząc za nim po schodach – nawet się sobie nie przedstawiliśmy.

– Jesstem Elisza, syn Abui z Migdal.

– A ja Akiba, syn Józefa z Bnei Brak.

– Mam nadzieją, że się jeszcze spotkamy – powiedział Elisza.

– I ja mam taką nadzieję – padła odpowiedź.

Elisza przepychał się łokciami przez rzedniejący tłum. Akiba stał i patrzał za nim, ciepły uśmiech nie schodził mu z oczu jak poświata po zachodzie słońca.

Jehoszua cierpliwie dotrzymywał kroku Johananowi, gdy razem szli w stronę Jawne. Za nimi wolno posuwali się młodsi, nie śmiejąc wysunąć się przed wielkich rabinów. Skrajem drogi, odsuwając zwisające pędy winorośli, Elisza zbliżył się do swojego nauczyciela. Mędrcy nie rozmawiali. Jedynym dźwiękiem było szuranie nóg i nierówny, wysilony oddech starca.

– Pokój – Elisza pozdrowił Jehoszuę i wyciągnął rękę po sakwę, którą nauczyciel dźwigał pod ramieniem.

– Pokój, mój synu. I dziękuję.

Johanan obrócił siwą głowę i spojrzał w stronę postaci, która się pojawiła po drugiej stronie Jehoszui.

– Kim jest ten chłopiec? – zapytał.

– Elisza, syn Abui. Znałeś jego ojca. – pomarszczona dłoń Jehoszui wykonała gest ostrzeżenia – Obiecujący uczeń, choć niestety, trudny. Potrafi zadać więcej kłopotliwych pytań niż cały Sanhedryn może odpowiedzieć. Słowem na wpół ujeżdżony źrebak, niemal gotowy na przyjęcia Jarzma Prawa.

Ale Johanan nie słuchał. Próbował przebić rzadką, snującą się mgłę przesłaniającą mu pamięć. „Abuja, Abuja…” Pamiętał imię, ale jakoś nie osobę. Wtem chmury się rozstąpiły. Nad przepaścią trzydziestu lat udało mu się przywołać obraz.

Znów był w dużej izbie w Jerozolimie, wspaniale udekorowanej, jeden z kilkunastu rabinów uczestniczących w zażartym sporze z greckimi filozofami. Między dwoma grupami przystojny, ciemnowłosy, światowo odziany mężczyzna wpółleżał na sofie i dorzucając rozbawione komentarze ożywiał i kierował rozmową gdy utykała w miejscu. Abuja… Tak się nazywał… Żydowski helenizator, sceptyk. A to jego syn, student… Znów mgła się zasnuła. Johanan westchnął i potrząsnął głową. Nie wolno karać dzieci, powiedział do siebie, za grzechy rodziców.

– Niech Bóg ci darzy w drodze, mój synu i obyś wyrósł na światło dla Izraela.

– Dziękuję, nauczycielu – skromnie wymamrotał Elisza, z przejęcia aż czując mrowienie z powodu błogosławieństwa wielkiego starca.

Następnego dnia Sanhedryn zebrał się znowu. Ale tym razem ani studenci, ani publiczność nie zostali dopuszczeni do obrad. W rezultacie Elisza wraz z innymi towarzyszącymi mędrcom zostali pozostawieni samym sobie. Trochę zagubiony i zdezorientowany, zabijał godziny nudy snując się z miejsca na miejsce. Wszędzie dyskutowano politykę narodu żydowskiego w stosunku do Rzymu. Było to zagadnienie, którym, jak powszechnie przypuszczano, zajmowali się rabini. Znacznie młodszy niż większość kolegów, gorzej poinformowany i mający mniej doświadczenia, Elisza przystawał na skraju to tej to innej grupy nie dostrzegany przez nikogo. Nie próbował zabierać głosu, ale nakłaniał ucha do wszystkiego, co tylko mógł usłyszeć. Wraz z mijającym dniem uczucie skrępowania, że jest outsiderem, doskwierało mu coraz bardziej. W pewnym momencie dostrzegł Akibę. W kręgu hałaśliwych, rozgestykulowanych dyskutantów, z których kilku wzywało do otwartego oporu przeciw Rzymowi, bronił pokojowej polityki Sanhedrynu. Skinął Eliszy głową i naciskany, tylko pomachał mu ręką i odwrócił się dla odparcia kolejnego ataku. Czując się bardziej pozbawiony przyjaciół niż zazwyczaj, niepocieszony Elisza skierował się ku dziedzińcowi Sanhedrynu, by tam czekać na nauczyciela.

Było późne popołudnie gdy strażnicy wreszcie otworzyli bramę. Starsi wyszli nierównym szeregiem zmęczonych mężczyzn, z naznaczonymi troską twarzami i zasznurowanymi ustami.

Jehoszua był wśród ostatnich wychodzących. Gdy zobaczył swojego ucznia blado się uśmiechnął, wsunął rękę pod ramię Eliszy i ruszył wraz z nim.

– Moje dziecko – powiedział po długiej, brzemiennej chwili – nie wątpię, że chcesz się dowiedzieć co było na posiedzeniu Sanhedrynu.

– Oczywiście, – odparł Elisza prawie bez tchu, czując, że puls mu przyśpiesza – chciałem zapytać, ale nie miałem odwagi…

– Przemowy, przemowy, i jeszcze więcej przemów, Elisza. W końcu zdecydowaliśmy wysłać poselstwo do Rzymu.  Zgłoszono mnie…

– Nauczycielu – Elisza wybuchnął z niedowierzaniem – ale ty nie pojedziesz…

– Nie, – uspokoił go Jehoszua, jego uścisk na ramieniu chłopca stał się na chwilę mocniejszy – już kiedyś byłem w Rzymie. Za stary jestem na znów podejmowanie się takiej misji.

– Ale czemu posiedzenie było tajne?

– To przez naszą desperacką sytuację, Elisza. Czy nie wiesz, że Rzymianie doprowadzają lud do szaleństwa nieznośnymi podatkami, bezsensownymi przepisami, obraźliwymi docinkami i upartą odmową zgody na odbudowę Świątyni? Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale tyle mogę zdradzić: dzisiaj wysłuchaliśmy poufnego raportu o wzroście partii buntowników pomiędzy nami – imiona, liczby, ukryte arsenały. Naprawdę alarmujące. Albo uzyskamy od Cesarza jakieś ustępstwa, albo wcześniej czy później nastąpi taki wybuch, przy którym ostatnia wojna wyda się dziecinnym ogniskiem.

– Czy myślisz, że taka misja może się powieść?

Nauczyciel ze smutkiem potrząsnął głową.

– Rzymianie to wielcy administratorzy. Ale we wszystkich ludziach jest nieco głupoty. Czasem wydaje mi się, że wybrali tę ziemię dla zademonstrowania całego szaleństwa, do jakiego są zdolni. Widzisz, nie możemy im powiedzieć o groźbie wybuchu powstania. Zdradzilibyśmy naszych rodaków, którzy, choć gorące głowy, z pewnością szczerze wierzą w swoje cele. Niebiosa wiedzą, że mają dostateczne powody. Ale jeśli tego nie powiemy Cesarzowi, jak myślisz, jak serio potraktuje nasze prośby? I tak każdego roku znajdujemy się bliżej przepaści, bezsilni mimo naszych szczerych chęci, by odwrócić grożącą zagładę.

– Czy możemy wygrać wojnę przeciw Rzymowi? – zapytał z troską Elisza.

Jehoszua zwolnił odmierzony krok, aż prawie się zatrzymał.

– Przeciw Rzymowi? Nigdy. Zresztą wojen nigdy się nie wygrywa.

Tego wieczoru, ponieważ zamarudził z Jehoszuą, Elisza spóźnił się na wieczorny posiłek. Kiedy wszedł do jadalni uczniów, siedzieli już przy stołach. Boleśnie świadomy swojej młodości i braku znaczenia, Elisza wsunął się bez zwracania na siebie uwagi usiadł na pierwszym z brzegu wolnym miejscu, wymamrotał błogosławieństwo i odważył się spojrzeć dokoła. Człowiek siedzący po drugiej stronie stołu patrzał na niego zimno, badawczo, obserwując jego twarz, ręce i drogą, delikatnie utkaną tunikę. Ponieważ był zbyt zaskoczony by postąpić inaczej, Elisza odwzajemnił spojrzenie. Mężczyzna miał około trzydziestki, twarz zniekształconą brzydką szramą biegnącą wzdłuż lewego policzka od skroni do porośniętej gęstą brodą szczęki, ściągającą jedno oko w bok i skręcającą kącik ust w ciasny supeł.

– Otom – powiedział szyderczo zniekształconymi ustami – najuboższy spośród plebejuszy. Jak nasz przodek Jakub gdy przeszedł Jordan, nie posiadam nic prócz kija i szmat na grzbiecie. Ale nie jestem zbyt dumny by zasiadać przy stole z patrycjuszami. Witam cię. Jestem Lewita Szraga, rodem z Jerozolimy.

– A ja jestem Elisza syn Abui z Migdal.

– Abuja! Abuja z Migdal? – oczy Szragi rozbłysły.

– Tak, czy go znałeś?

– Nie, dziękuję uprzejmie – odwarknął Szraga.

Twarz Eliszy pobladła. Siedział oniemiały, sztywny z niedowierzania.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – stawił mu czoła, nagła fala czerwieni zalała mu policzki.

– Czyżby nie był helenizatorem, nieprawda, i czyżby nie naśladował pogan? A może nawet i zdrajcą? Bo czemu inaczej Rzymianie oszczędziliby jego posiadłość?

– Jak śmiesz tak mówić o moim ojcu! –wykrzyknął Elisza z furią. Chciał się zerwać, lecz nie mógł się wydostać spomiędzy stołu i ławy. W izbie zapadła cisza, wszystkie oczy zwróciły się ku mężczyźnie i chłopcu.

Ciepła, uspokajająca dłoń spoczęła na ramieniu Eliszy.

– Chodź, usiądź ze mną – usłyszał czyjś łagodny głos. – Jestem z kilkoma przyjaciółmi, których chciałbym ci przedstawić.

Zamglonym z wściekłości wzrokiem Elisza rozpoznał Akibę.

– Jak on śmie! – wybuchnął – Ja mu….

– Chodź ze mną – uspokajał go Akiba i stanowczą dłonią odwiódł od ławki.

Kiedy okrążali izbę Akiba szeptał mu do ucha.

– Nie przejmuj się tym Szragą. Nikt nie traktuje go poważnie. Naprawdę nie odpowiada za to, co mówi. Inaczej pokazałbym mu, gdzie jego miejsce. Ta szrama na jego twarzy świadczy o wszystkim. Kiedy Rzymianie łupili Jerozolimę miał osiem lat. Patrzył jak torturowali mu ojca, gwałcili i mordowali matkę. A kiedy próbował ich bronić, żołdak chlasnął go ostrzem miecza i zostawił na śmierć. Teraz już wiesz czemu nienawidzi wszystkiego co pogańskie.

– Czy to znaczy – Elisza ciężko oddychał, nie zauważając, że jest prowadzony do krzesła – że jest niespełna rozumu?

– Nie – odparł wolno Akiba – Ma dość rozumu w głowie, poza tą jedną sprawą. I bardzo pilnie studiuje. Ale jego marzeniem jest zemsta na Rzymianach i Grekach. Wiem też na pewno, że jest jednym z młodych przywódców partii buntowników. To dziwna zbieranina, ci połykacze ognia. Militaryści w kwestiach politycznych i ortodoksyjni w stosunku do Tradycji, nie z miłości do Boga czy ludzi, ale przez solidarność z naszym ludem. Na szczęście wśród uczniów jest ich niewielu. Ale nieświadomie usiadłeś w samym środku między nimi – to dlatego nikt ci nie przyszedł z pomocą.

– Ale dalej nie rozumiem – Elisza wyrwał się z mocą, czując jak znów w nim wzbiera uraza – Czemu on obraża mojego ojca?

– Bardziej niż pogan – tłumaczył Akiba, – nienawidzi Żydów, którzy zadają się z poganami. Zaś bogaci Żydzi, którzy mówią po łacinie i czytają po grecku – Akiba potrząsnął głową – o, to kolejny cierń w jego duszy. Widzisz, sam był zawsze okropnie biedny.

– Ale dajmy spokój, porozmawiajmy o przyjemniejszych rzeczach niż Lewita Szraga. Powiedziałem, że chcę ci przedstawić przyjaciół i nie był to tylko pretekst. Naprzeciwko, po drugiej stronie stołu siedzą moi dwaj koledzy, też uczniowie rabiego Eliezera. Po lewej Szymon ben Azai, po prawej, Szymon ben Zoma. Panowie, oto Elisza ben Abuja z Migdal.

Elisza ujrzał dwóch mężczyzn, młodszych niż Akiba, ale niewiele. Szymon ben Azai był wysoki, chudy, z luźno zwisającymi kończynami. Głowę mu obciążała gęstwa przedwcześnie siwiejących włosów. Jakby dla kontrastu, drugi Szymon wydawał się nieomal osobą w pomniejszeniu, niewielki, śniady, z błyszczącymi ciemnymi oczami i żywą aparycją.

Obaj uśmiechali się zachęcająco i przyjaźnie do młodzieńca gdy przytaknął prezentacji Akiby. I od razu cała trójka zaczęła rozmawiać z wesołym ożywieniem. Elisza był w pełni świadomy, że próbowali odwrócić jago uwagę. Jednak ich przekomarzania były czasami serio i wkrótce było oczywiste, że Elisza znalazł się w towarzystwie niezwyczajnych uczniów.

Nim skończył się obiad, Elisza czuł się z nimi swobodnie. I choć wciąż czuł nerwowy ucisk w żołądku i nogi mu drżały kiedy wstawał od stołu, zdołał opuścić jadalnię bez zdradzania się.

Nigdy więcej nie wspominał o tym incydencie. Nie powiedział o nim nawet rabiemu Jehoszui. Wpierw wciąż o nim myślał. Z upływem czasu wspomnienie stopniowo przestało go nawiedzać. Ale nawet po latach, gdy pamięć o nim wracała, czuł przechodzący po plecach zimny dreszcz, ucisk w sercu i drżenie gdzieś w głębi ciała. Kiedy to się zdarzało czasem zastanawiał się ilu spośród jego kolegów miało taki sam jak Szraga stosunek do niego i jego ojca Abui.

Powrót do spisu treści

Rozdział VI

Podczas kilkunastu lat terminowania u Jehoszuy Elisza wracał do Galilei jedynie w wielkie święta, a dzień jego przybycia był dla służących zawsze świętem. Przygotowywali się nań przez wiele tygodni, szykowali mu ulubione potrawy, nowe ubranie, rozrywki.

Jednak z wyjątkiem dni świątecznych, w które praca i rozmowy na świeckie tematy były zabronione, podczas wakacji Elisza miał niewiele wolnego czasu.

– Dorastasz, mój chłopcze – sentencjonalnie mawiał Amram. – Za jakiś czas ta posiadłość będzie twoja i będziesz musiał ją zarządzać. Jesteśmy tylko śmiertelnikami. A ja chcę być pewien, że kiedy mnie nie stanie, będziesz wiedział jak zadbać o ojcowiznę.

Z niezłomną determinacją, taką samą jak ta, jaką okazywał przy uczeniu Eliszy, Amram zabrał się za przygotowywanie go do przyszłej roli człowieka interesów. Wprowadzał go w skomplikowane zagadnienia ksiąg i rachunków. Wysyłał go w pole, aby pracował z niewolnikami. Uczył go zasad i sposobów doglądania zwierząt i ogrodnictwa. Miał chłopca zawsze ze sobą, gdy doglądał ogrodów i pól podnajemców, od produkcji których dwór otrzymywał procent. Wprowadził zasadę, że chłopiec był obecny podczas narad z Tobiaszem i podejmowaniu małych i wielkich decyzji. Czy zbiór oliwek należy przeznaczyć do prasy na oliwę, czy należy go sprzedać handlarzom w Tyberiadzie? Czy ceny wina za miesiąc pójdą w górę, czy w dół? Czy taniej jest sprawiać, prząść i tkać własny samodział, czy też pozbyć się zaraz po strzyżeniu i kupować gotowe płótno? Elisza uczył się, że wszystkie te rzeczy miały znaczenie. I Amram nie musiał się skarżyć na brak postępów ucznia, gdyż Elisza nadzwyczaj chętnie zapoznawał się z zasadami funkcjonowania miejsca, które było jego domem.

Jednocześnie ludzie, którzy w dzieciństwie byli dla niego ledwie dostrzegalnymi cieniami, nabierali indywidualności. Poznał bliżej i polubił krzepkich parobków, którzy uprawiali należącą do posiadłości ziemię i mieszkali w rzędach małych domków za dworem. Był zawsze mile widziany w ich domach, gdzie często zachodził, aby zapytać o zdrowie i porozmawiać. Mężczyźni traktowali go z żartobliwym szacunkiem, a ich żony z przejęciem, nie mogąc się nadziwić jak ten osierocony malec na ich oczach wyrasta na krzepkiego młodzieńca.

Ze wszystkich tych nauk Elisza lubił najbardziej wypady do Tyberiady, na które od czasu do czasu pozwalano mu jechać w towarzystwie Tobiasza. Chłopca podniecała jazda do miasta na czele karawany zaprzęgniętych w woły wozów, wyładowanych po brzegi zbożem, oliwkami, lnem, dzbany z winem lub olejem, belami samodziału i czym tam jeszcze. Już sam przejazd ulicami, zwłaszcza kiedy zbliżali się do rynku, był przygodą. Targowiska były zamętem dźwięków, zapachów i kolorów, mrowiących się ludzi, wielu ubranych w obce stroje i mówiących obcymi dialektami. Tu rozładowywano wóz skrzypiący pod ciężarem ładunku drewna, tam paradowały wielbłądy kołysząc się pod jukami pełnymi towarów. A wśród zgiełku przechadzali się strażnicy Patriarchy, pilnując przestrzegania prawa żydowskiego i agoranamoi, urzędnicy władz rzymskich wyznaczeni do nadzorowania stosowania przepisów handlowych Cesarstwa i ściągania wyznaczonych przez skarb podatków i ceł.

W Tyberiadzie rządca postępował według niezmiennego planu. Najpierw sprzedawał produkty, które przywieźli do miasta, z jednakową swobodą i wprawą targując się w zakurzonych komorach młynów jak i w chłodnych, pachnących składach handlarzy winem i oliwą. Następnie pokrzepiony na duchu w większości wyobrażonymi tryumfami handlowymi, prowadził Eliszę do swojej ulubionej oberży gdzie jadł i pił jak przystoi komuś, kto dobrze wywiązał się ze swojego zadania.

Wczesnym popołudniem wracał na targowisko kupować rzeczy, których posiadłość sama nie produkowała – metalowe narzędzia, importowane materiały, naczynia i przyprawy

Towarzysząc Tobiaszowi Elisza nauczył się rozpoznawać nie tylko kupców, ale także ich niewolników i czeladników. Siedzieli oni w mrocznych wnętrzach warsztatów przekształcając na magicznych kołach kawały gliny w dzbany, postukując młotkami po arkuszach brązu i żelaznych listwach, lub mieszając mokre zwoje materiałów w wielkich kadziach farbiarskich.

Niemal zawsze przed wyjazdem z Tyberiady Elisza z Tobiaszem odwiedzali Dom Arystona z Rodes, bank ich posiadłości, by wpłacić część zarobionych pieniędzy. Potem zmęczeni wysiłkiem i podnieceniem, wracali do domu z zakupami, rządca na przemian przeglądając woskowe tabliczki z zapisanymi transakcjami i macając palcami zwisającą u pasa pełną monet sakiewkę.

Gdy w dwudziestym roku życia, na dwa tygodnie przed okresem świąt Nowego Roku i Dnia Pojednania, Elisza opuścił Jehoszuę by spędzić święta w Galilei, nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego. Jednak tym razem powitano go w domu ze szczególnym entuzjazmem. Kiedy zeskoczył z konia i nachylił się by powitać Safirę, przytrzymała go w objęciach dłużej niż zwykle. Uśmiech Tobiasza był cieplejszy, klepnięcie w ramie bardziej poufałe niż dotychczas. Inni słudzy zwracali się do niego ze szczególną atencją, zaś później miał wrażenie, że o nim rozmawiają. Nawet Amram rozluźnił się i ofiarował mu miękki uśmiech, a w jego zwykle surowych oczach rozbłysło ciepłe światełko.

Ale dopiero po świętach Elisza odkrył przyczynę tego szczęśliwego napięcia w domu. Pewnego wieczoru po wielkim całodziennym poście, Amram wezwał go do swojego gabinetu.

– Proszę, usiądź mój synu. – I po paru chwilach obojętnej rozmowy powiedział nagle – Mam dla ciebie dobrą wiadomość.

Elisza czekał z niecierpliwością, pragnąc, by wuj wreszcie zaczął.

Amram zdawał się zbierać odwagę. Odchrząknął i wahał się denerwująco długo zanim wreszcie podjął.

– Jesteś na tyle dorosły, że powinniśmy zacząć myśleć o twojej przyszłości. W końcu już dwa lata temu byłeś, jak mówią mędrcy, w właściwym wieku do zawarcia małżeństwa.

Elisza zaczerwienił się. A więc to o to chodziło. Powinien był się domyśleć.

– Tak, wuju – odpowiedział posłusznie.

– A zatem zaprosiłem młodą niewiastę aby nas odwiedziła. Przyjdzie tu wraz z ojcem dziś po południu.

– Dziś po południu?

– Chowałem to jako niespodziankę. – powiedział ostrożnie Amram i zaraz kontynuował – Powiem ci, że jej rodzina ma skromne środki, ale jest dobrego pochodzenia, uczona i bardzo pobożna.

Przyswojenie tego co usłyszał zajęło Eliszy dobrą chwilę. Kiedy wreszcie zrozumiał, poderwał się na nogi.

– Ależ wuju…

Amram spojrzał na niego, zaskoczony reakcją Eliszy i sprzeciwem w jego głosie – Co takiego, mój synu?

– Wuju, przecież to niemożliwe. Zawsze myślałem, że to będzie Teopompa.

– Teopompa? – Amram był przekonany, że z tej strony nie będzie żadnych przeszkód

– Moja kuzynka z Aleksandrii. Dziewczyna, z którą się miałem ożenić. Myślałem, że to zostało ustalone już dawno temu.

– Tak, taki był plan. Ale teraz to niemożliwe.

– Czy wuj musi wszystko robić wbrew woli ojca? – sprzeciwił się oburzony Elisza.

– Zobaczmy – zaczął Amram niepewnie – To już dziesięć lat odkąd ją ostatni raz widziałeś.

– A jakie to ma znaczenie?

– Żadne – odpowiedział cicho Amram – tylko zaskoczyło mnie, że nawet o niej pamiętasz.

– No więc pamiętam.

Wahanie Eliszy pod maską gwałtowności nie umknęło uwadze Amrama.

– Wystarczająco – spytał dociekliwie – by sobie ją wyobrazić?

Jedyne co Elisza był w stanie wywołać z pamięci to obraz ładnej małej dziewczynki mówiącej po hebrajsku z dziwnym greckim akcentem.

Amram patrzał na niego z niemym wyrzutem. Skonsternowany młodzieniec odparł:

– To niech nas odwiedzi razem z ojcem abyśmy mogli odnowić znajomość.

– Tego właśnie – powiedział Amram cicho, ale wprost, – nie chcę.

Oczy Eliszy uważnie badały wuja.

– Może wuj wytłumaczy czemu…

– Ponieważ wychowała się w mieście znanym z grzechu i frywolności. W miejscach takich jak to niewiele jest zacnych kobiet, nawet Żydówek. Chcesz żeby twoja żona była skromna, nieprawda?

– Oczywiście – zgodził się Elisza, ale zaraz się sprzeciwił, – ale przecież to nonsens tak twierdzić.

– Tego jestem pewien – stanowczo utrzymywał Amram – to nie jest pobożna Żydówka.

– Jak wuj może tak mówić? – oburzył się Elisza. – Przecież widziałeś ją tylko raz, dziesięć lat temu.

– Prawda, ale znam jej rodziców. Jak wielu Żydów aleksandryjskich to na wpół poganie, na wpół niewierni. Niemożliwe, żeby córka się w nich nie wdała. Nie wyobrażaj sobie, mój synu, że nie zastanawiałem się nad tym długo i głęboko. Przed tobą jest świetlista przyszłość – zawsze w to wierzyłem, a Jehoszua się ze mną zgadza. Już choćby dlatego musisz mieć żonę, która ci będzie pomocą. Nie lekkomyślne, rozrzutne, niepobożne ladaco, ale kobietę nauczoną jak być bogobojną i oddaną.

Elisza wahał się.

– Zastanów się –zasugerował Amram zwodniczo – co by ci Jehoszua poradził?

Na to Elisza nie znalazł odpowiedzi. A kiedy Amram zaczął opisywać Deborę córkę Pinkasa, słuchał z rezygnacją, która stopniowo przekształcała się w zainteresowanie.

Stajenny Uriel pędził w górę ścieżki, w szalonym tempie przebierając krótkimi pałąkowatymi nogami.

– Przyjechali – krzyknął.

Przez cały dzień siedział na pagórku, z którego widać było całą drogę, w nadziei, że pierwszy zobaczy młodą kobietę, która ma zostać nową panią domu. A teraz w podnieceniu tak się zapamiętał, że wpadł do izby, w której siedzieli Amram z Eliszą i wyrzucił z siebie wiadomość.

Amram z wyrzutem zmarszczył brwi, ale zaraz jego wargi wygięły się w uśmiechu i oczy rozbłysły oczekiwaniem.

– Wracaj na swoje miejsce – zbeształ go dobrodusznie – Trzeba należycie przywitać znakomitych gości.

Z ciekawością pomieszaną z obawą Elisza ruszył w stronę dziedzińca by choć przelotnie spojrzeć na przyszłą żonę.

– Nie, jeszcze nie – powstrzymał go Amram – nie godzi się byś zalegał w bramie. Poza tym młoda dama może nie chcieć być widziana zanim nie będzie miała okazji poprawić stroju. Wracaj do swojej izby, chłopcze. Zawołam cię, kiedy przyjdzie czas. I możesz włożyć świeżą szatę.

Elisza umył twarz i ręce, uczesał się i pośpiesznie założył najlepszą tunikę. Z okna jego izby nie było widać bramy dziedzińca, ale i tak stanął przy nim w nadziei usłyszenia pierwszych powitań.

W końcu dobiegł go stukot kopyt, a następnie lawina słów powitalnych z ust wuja. Wstrzymał oddech – słyszał głos, było zbyt daleko, by mógł cokolwiek zrozumieć. Ale jej głos był śliczny, miękki i melodyjny, z wznoszącą się kadencją, która go zachwyciła. Mówiła tylko przez chwilę i kiedy przestała, Elisza poczuł ulgę.

Parę chwil później zebrał odwagę i przekroczył próg izby, w której przyjmowano gości.

I spojrzeli na siebie.

Debora ujrzała wysmukłego młodzieńca, który gdyby nie błyszczące błękitne oczy, mógłby ujść za Araba. Prawie niedostrzegalne rozszerzenie się jej źrenic zdradzało jej aprobatę.

Dreszcz rozczarowania przeszył Eliszę. Była niezbyt ładna. Po brzmieniu jej głosu oczekiwał kogoś delikatnego, a ona była wysoka, niemal zbyt wysoka jak na kobietę, do tego kanciasta. Ale nim zdołał spostrzec coś więcej, Amram zaczął przedstawiać mu jej ojca.

Mimo niezaspokojonej pierwszym, niezbyt zadowalającym spojrzeniem na Deborę ciekawości, Elisza niechętnie zwrócił się w stronę przyszłego teścia.

Pinchas był nieśmiałym, bezbarwnym, niewielkim osobnikiem; czuł się wyraźnie nieswojo.

– To prawdziwa przyjemność, mój chłopcze – wykrztusił z przejęciem – można by powiedzieć, honor.

– Dziękuję, proszę pana – odparł Elisza po prostu – czuję się zaszczycony.

Pinchas mówiłby dalej, lecz Amram bezceremonialnie przerwał – Młodzi zapewne chcą się poznać.

Kiedy Debora wstała dla dokonania prezentacji i wymieniali zwyczajowe powitania, Elisza miał wreszcie okazję przyjrzenia się jej, na co czekał z niecierpliwością. Jego drugie wrażenie było znacznie korzystniejsza niż pierwsze. Miała duże oczy, ciemne i błyszczące i ich kolor był wyrazisty. Proste brązowe włosy były jedwabiste i połyskliwe. I choć jej twarz była raczej wyrazista niż ładna, nie była pozbawiona uroku.

Podczas całej konwencjonalnej rozmowy, która nastąpiła, Elisza obserwował ją nieznacznie. Zauważył, że jej ubranie było w dobrym smaku, zachowanie skromne ale pełne gracji, a głos tak samo wdzięczny, jak kiedy słyszał go po raz pierwszy ze swojego pokoju. Ale to wszystko niewiele pomogło. Nie był w stanie odtworzyć wrażenia, którego doznał gdy po raz pierwszy usłyszał jej głos.

Tymczasem Amram nie ustawał w wysiłkach podtrzymywania rozmowy. Mówił swobodnie i ze swadą, próbując rozluźnić innych. Lecz ich odpowiedzi były formalne i powściągliwe. Wszyscy poczuli ulgę kiedy zrezygnował i zaproponował żeby zwiedzili posiadłość.

Była wczesna jesień. Skąpana w słońcu i pachnąca gleba aż kipiała od ostatniej rozrzutności natury. Elisza zawsze kochał swój wielki dom i otaczające go szerokie pola. Teraz zobaczył je oczami innych i ogarnięty był dumą posiadania.

Oszołomiony widokiem, Pinchas raz po raz wykrzykiwał jak zdumione dziecko. Zadawał niezliczone pytania o zbiory zboża i gdzie je sprzedawano, o sady i dochody jakie przynosiły, o stada i niewolników. Próbował nawet zgadnąć roczny dochód całej posiadłości.

Pełna godności, nieomal majestatyczna w ruchach, Debora spacerowała wraz z nimi. Nie powiedziała ani słowa, ale na jej ustach stale gościł cień uśmiechu.

– Mam nadzieją, że nie weźmiesz mi tego za złe, jeśli coś ci zasugeruję – cicho lecz stanowczo powiedziała Debora do ojca gdy tylko znaleźli się sami w izbie, która kiedyś należała do matki Eliszy.

– Na pewno nie, kochanie.

– A więc proszę cię, tylko bez uniesień nad wszystkim co nam pokazują. Przyznaję, to wszystko jest wspaniałe. Ale czy musimy się zachowywać jak żebracy? Pamiętaj, że nawet jeśli jesteśmy w ostatnich latach biedni, nasza rodzina jest co najmniej tak samo dobra jak ich.

– Masz rację – wymamrotał Pinchas ze skruchą. – Będę uważniejszy. A teraz już lepiej pójdę i dam ci się ubrać.

Ledwie opuścił izbę kiedy Safira uniosła zasłonę nad drzwiami.

– Jestem, a raczej byłam, niańką Eliszy – czekała na zaproszenie do środka. – Wychowywałam go od kiedy miał pięć lat. A teraz ma się żenić! – Jej wydatny brzuch trząsł się od emocji, oczy wypełniły się łzami. Na wpół uniosła ramiona do objęcia.

W tej chwili Debora wiązała swoją tunikę, długą sztukę cienkiego białego płótna, przekładając je pod prawym ramieniem i przeciągając oba końce dla zawiązania nad lewym obojczykiem. Mając zajęte obie ręce nie poruszyła się w odpowiedzi na gest Safiry. Ramiona niańki powoli opadły.

– To miło, że zechciałaś mnie odwiedzić – powiedziała Debora na chwilę podnosząc wzrok, by zaraz znów opuścić oczy na węzeł na ramieniu. – Proszę, wejdź.

Safira z ochotą usłuchała i natychmiast zaczęła opowiadanie historii dzieciństwa Eliszy. Mówiła prędko i bez składu, za to z wielkim oddaniem. Gdy mówiła, Debora wstrząsnęła fałdami stoli, uroczystej sukni z ciemnoniebieskiego płótna z białym wyszywanym złotą nicią paskiem na szwie.

– Proszę pozwolić mi pomóc – z gotowością zaproponowała Sapira.

– Oczywiście, jeśli masz ochotę – powiedziała Debora. Z pomocą niańki założyła suknię, zawiązała pod biustem wąską białą przepaskę, nakryła włosy szalem, który spływał jej z czoła na plecy, nałożyła kilka bransolet na nagie ramiona i przejrzała się w lustrze dla sprawdzenia jak wygląda.

– Dziękuję – powiedziała w końcu otwierając flakonik z perfumami. – Możesz już odejść.

Wychodząc Safira dobrze wiedziała, że została odtrącona i że nie będzie zachęty dla poufałości między służącymi a ich panią.

Umowa przedślubna została podpisana jeszcze tej wiosny, ale dopiero po tym jak Elisza i Amram przez wiele dni spierali się a nawet kłócili na jej temat. W końcu młody człowiek ustąpił, głównie dlatego, że nie mógł znaleźć wystarczająco dobrego argumentu przeciw poślubieniu Debory. Udało mu się jednak uzyskać zgodę wuja na odsunięcie małżeństwa na kilka lat. To, że perspektywa wydawała mu się tak odległa było dla niego pewnym pocieszeniem.

Powrót do spisu treści

Rozdział VII

Ślub Eliszy i Debory odbył się na jesieni trzeciego roku od podpisania kontraktu. Ceremonia miała miejsce tuż po święcie namiotów. W okolicy wciąż widać było mnóstwo pokrytych liśćmi szałasów, w których Żydzi przez cały tydzień mieszkali dla uczczenia zbiorów i przypomnienia sobie, jak ich przodkowie żyli na pustyni.

W dniu ślubu tłum gości zebrał się we dworze by uczestniczyć w obrzędzie. Jehoszua i Eliezer przybyli w otoczeniu Akiby, dwóch Szimonów i innych uczniów – przyjaciół Eliszy. Krewni narzeczonego i narzeczonej zjechali ze wszystkich zakątków kraju. Z chat leżących w posiadłości i okolicznych chłopskich domów grupki wyrobników i wieśniaków ubranych w świąteczne stroje maszerowały przez pola w stronę domostwa. Na długo przed zmierzchem wszystkie izby były przydzielone temu czy innemu gościowi, a dziedziniec buzował tłumem mężczyzn, kobiet i dzieci.

O zmierzchu Amram i Pinchas uroczyście otworzyli drzwi izby biesiadnej i zaprosili wszystkich do środka.  Goście weszli do okazałego mieszkania i patrzyli z widocznym podziwem. Zapalono brązowe lampy olejne zwisające z cedrowego sufitu i pomieszczenie błyszczało od światła. Wieńce zdobiły ściany ai girlandy kwiatów zwisały między kolumnami. Kamienna podłoga była posypana świeżymi trocinami.  Przygotowane stoły czekały pod ścianami; służący mieli je wnieść gdy tylko obrzęd się skończy. Przykryte śnieżnobiałym płótnem, zdradzały kształty niewidocznych kielichów, talerzy i półmisków. Zaś w samym środku izby zwisał z krokwi baldachim z kolorowego jedwabiu. Pod tym symbolem sypialni małżeńskiej Elisza miał stanąć by pojąć Deborę za żonę.

Podczas gdy goście czekali na młodych, muzyk dyrygował śpiewaniem hymnów. Dawniej brzmiałyby flety i liry, ale już od całego pokolenia, od czasu zburzenia Świątyni, gra na instrumentach podczas wesel się skończyła i głosy pozbawione były akompaniamentu. W przerwach pomiędzy pieśniami błazen zabawiał gości, kierując swoje prztyczki zarówno przeciw mędrcowi jak i wieśniakowi, lub czyniąc niedwuznaczne aluzje na temat instytucji małżeństwa. Właśnie szczególnie pieprzna uwaga wywołała wybuch śmiechu kiedy podniesiono zasłonę nad drzwiami. Śmiech nagle ucichł. Wszystkie oczy skierowały się w stronę wejścia, gdzie stał Elisza w otoczeniu drużbów, Papasa i Akiby.

Złoty diadem lśnił mu na czole. Spowijała go jedwabista szata w kolorze głębokiej purpury. Ci spośród jego krewnych, którzy przyjechali z daleka i nie widzieli go od paru lat mruczeli z przyjemnego zdumienia. Chłopiec, którego pamiętali wyrósł na dystyngowanego mężczyznę, jego słuszny wzrost kontrastował z przysadzistością Akiby i krępą tuszą Papasa. Wyrazista twarz, teraz obramowana zwężającą się w klin brodą, mięką i kruczoczarną, naznaczona była dobrym ułożeniem i dojrzałością. Czyste błękitne oczy świeciły zdrowiem, a zarazem miękkim, poważnym namysłem. Na jego widok niektórzy goście przypominali sobie jego dawno zmarłych rodziców, inni, starzy i słabi, własną młodość. Pełna oczekiwania cisza ogarnęła zgromadzenie.

Ale Elisza przestąpił próg i czający się smutek natychmiast się rozproszył. Widzowie rozpoczęli melodię, nucąc i klaszcząc w rytm jego kroków, jakby popędzając go w stronę baldachimu.

Kiedy stanął w jego płóciennej altanie widzowie znów zwrócili się w stronę drzwi wznosząc głosy na powitanie narzeczonej.

– Dziewico, skromna i piękna – śpiewali.

Pod ten akompaniament pojawiła się Debora w otoczeniu ojca i matron. Jej suknia była złota. Włosy i twarz miała przykryte welonem. Z uniesioną wysoko głową w koronie stąpała majestatycznie nie zwracając uwagi na ryż i chmiel, symbole płodności, którymi obsypywali ją goście.

Pod baldachimem kobiety uniosły jej welon i pozwoliły, by Elisza ją zobaczył. Na ustach miała ten sam tajemniczy uśmiech jak wtedy gdy po raz pierwszy oprowadzana była po posiadłości. I teraz, tak jak wtedy, niepokoiła Eliszę obecna w nim sugestia triumfu.

Jednak pewną ręką, zdecydowanym głosem, wręczył jej symbol ich małżeństwa. – Oto – wypowiedział – tym darem jesteś mi poświęcona zgodnie z tradycją Mojżesza i Izraela…

Po paru godzinach, podczas gdy goście wciąż byli zajęci pieśniami i przyjemnościami uczty, drużbowie z uniesionymi wysoko pochodniami odprowadzili Eliszę z sali biesiadnej do izby nowożeńców, do której asystujący Deborze mieli ją wkrótce przyprowadzić.   

Przez cały tydzień w sali biesiadnej serwowano niezliczone posiłki i opróżniano niezliczone baryłki wina. Od świtu do północy domostwo rozbrzmiewało śmiechem i muzyką. Ale ósmego ranka po ceremonii zaślubin obchody się zakończyły i goście gotowali się do powrotu do domu. Pojedynczo lub małymi grupkami pukali do drzwi izby Debory aby złożyć jej uszanowanie. Potem gdy wynurzali się z dziedzińca, zatrzymywali się przy bramie aby się  pożegnać z czekającym tam Eliszą.

Mimo że zmęczony całotygodniowym świętowaniem, Elisza przybierał wesołą, beztroskę minę. Powinszowania kwitował uśmiechem albo przyjętą frazą podziękowania i z humorem odparowywał dowcipne prztyczki. Na szczerze wyrażone pożegnania Akiby i dwu Szymonów odpowiedział żartem. Ani razu jego twarz nie zdradziła prawdziwych uczuć, nawet gdy odjeżdżał Jehoszua a Elisza, patrząc jak starzec schodzi w dół ścieżką odczuwał bolesne przeczucie, że wraz ze nim znika cała jego młodość. I tak jeden za drugim goście przechodzili przed nim, aż zniknął ostatni. Wtedy ramiona zwisły mu ze znużenia i Elisza wrócił na opuszczony dziedziniec i opadł na ławkę w niszy aby odpocząć.

Czuł się zmęczony, niewypowiedzianie zmęczony.  A czekało go jeszcze jedno pożegnanie, najtrudniejsze ze wszystkich. Gdyż Amram także opuszczał posiadłość, by po kilkunastu latach przerwy wrócić do rodzinnego Meronu. Nowożeńców lepiej pozostawić samym sobie, utrzymywał. I na nic się zdały wszystkie przekonywania Eliszy. Ale wyjeżdżał dopiero następnego dnia rano i tymczasem Elisza przez chwilę mógł być sam.

Odchylił się do tyłu, oparł ramionami i głową o ścianę i rozkoszował odświeżającą samotnością. Ale nie czuł pociechy na duchu.

Bo nie tylko samotność ciążyła mu. Raczej było to bolesne rozczarowanie które czuł od samego początku, a które teraz, w chwili gdy nie działo się nic co by odwracało jego uwagę, doskwierało szczególnie wyraźnie. W noc weselną zbliżył się do Debory oczekując zapału podobnego do tego, jaki sam czuł. Jej odpowiedzią była bierność, obowiązkowa i przyzwalająca, wobec której jego zapał zgasł. I tak już odtąd było. Ekstaza, na którą miał nadzieję, wymykała mu się. Kolejne rozczarowania przygnębiały go coraz bardziej. Suma ich ciężaru spoczywała na jego ramionach z dotkliwością fizycznego bólu.

– Jak żyję – znajomy głos wdarł się w jego zamyślenie – Od godziny ciebie szukam po całym domu. I wreszcie tu, z wszystkich miejsc, taki przygnębiony i sam…

– Na boga, Papas – odparł Elisza – Czyżby człowiek nie miał prawa do paru minut samotności?

– Czym się przejmujesz? – spytał papas z niepokojem.

Elisza spojrzał na niego. Z pewnych rzeczy mężczyzna nie zwierza się nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi.

– Niczym – odrzekł niedbale – zwykłe zmęczenie tłumem.

Papas spojrzał na niego. Zbyt dobrze się znali, by dać się zwieść, lecz skoro Elisza nie spieszył się z wyjaśnieniami, nie naciskał.

– Bardzo dobrze – podjął żartobliwie, przyjmując wymówkę Eliszy za dobrą monetę – nie będę zakłócał twojej drogocennej samotności. Już się wynoszę. Ale może cię zainteresować, że tym razem wynoszę się dość daleko i to na dobre. Do Antiochii, jeśli o to chodzi.

– Do Antiochii? – wytrąconego z własnych myśli na chwilę Eliszę zatkało – Dlaczego? Przecież to całkiem inny świat!

– Właśnie. I dlatego tam jadę. Palestyna może być dobra dla ciebie. Ty massz żonę i karierę do zrobienia. A mnie tu nic nie trzyma. Tu wszystko jest takie nudne i poprawne. A mnie trzeba podniet i różnorodności. Poza tym to dopiero będzie ulga, gdy będę mógł robić co mi się podoba bez ciągłej obawy o opinię współziomków.

– Nie mówisz tego serio – protestował Elisza – To tylko chwilowy kaprys!

– O nie, wcale nie. Myślałem o tym od dawna. Wyjechałbym już kilka miesięcy temu, gdyby nie twoje wesele. Teraz, kiedy to już za nami, ruszam w drogę w przeciągu tygodnia.

– Ale czemuś mi nie powiedział?

– Sądziłem, że ta wiadomość cię zmartwi. Być może pochlebiałem sobie, ale przyszło mi do głowy, że mógłbyś żałować, że wyjeżdżam.

Elisza spojrzał na niego. Twarz przyjaciela była okrągła i tłusta, nieomal prostacka. Kosmyki włosów sterczały z okrągłych dziurek jego perkatego nosa. Nie był atrakcyjny już jako chłopiec, a męskość nie uczyniła go ani trochę bardziej pociągającym. Ale oczy wciąż błyszczały zamiłowaniem do wesołości, tak samo jak w dzieciństwie, a w jego krzywym uśmiechu było wiele ciepła. Był bardzo drogi Eliszy.

– Będzie mi ciebie brakowało – powiedział Elisza.

– Mnie ciebie też – padła natychmiastowa odpowiedź. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały.

– Ale nie przejmuj się – przerwał milczenie Papas świadomie unikając wzroku. – Przecież to nie na zawsze. Kiedyś wrócę. A tymczasem oczywiście będziemy do siebie pisać.

Perspektywa odjazdu Papasa sprawiła, że poczucie samotności, które już i tak ciążyło Eliszy, stało się niemal nie do zniesienia. Przez chwilę walczył z pokusą by go próbować zatrzymać wyznaniem, że potrzebuje jego towarzystwa. Ale duma i niechęć narzucania się przyjacielowi przeważyły. Wstał i otworzył ramiona.

– Z całego serca życzę ci powodzenia – powiedział.

Pożegnalne słowa Amrama do Eliszy i Debory kiedy odjeżdżał niosły obietnicę rychłego powrotu. Ale niemalże od razu jego zdrowie zaczęło podupadać, zupełnie jak gdyby z końcem jego opieki nad siostrzeńcem rozluźniał swoje trzymanie się życia. Dopiero w środku zimy przyjechał znowu do posiadłości i jego surowa twarz złagodniała pod wpływem słabości, włosy pobielały jak błyszczący na ziemi szron. Potem już był zbyt słaby aby opuścić swój dom i przez parę miesięcy lisza i Debora mieli zajęcie podróżując między Migdalem a Meronem.

Tuż przed wczesnowiosennym świętem purim odwiedzili go po raz ostatni. Mieli nadzieję, że wydobrzał na tyle, by towarzyszyć im w drodze powrotnej do posiadłości. Ale był przykuty do łoża i niezdolny do podróżowania. A kiedy zaproponowali, że zostaną na śwęto, zdecydowanie odrzucił propozycję. Okazja była zbyt ważna dla służby i najemców, przekonywał aby mogli sobie pozwolić na nieobecność. Z błyskiem dawnej stanowczości przypomniał im, kiedy wychodzili, o Tradycji zakazującej kalanie świąt religijnych kłopotami osobistymi.

Mimo jego nieobecności i niepokoju o jego zdrowie obchody w posiadłość rozpoczęły się pomyślnie. O świcie wszyscy niewolnicy i parobcy stawili się wraz z rodzinami w wielkim holu aby wysłuchać lektury Księgi Estery, radować triumfem Mordechaja i upadkiem Hamana. Ledwie Elisza skończył czytać, zgromadzeni bezceremonialnie ruszyli w stronę drzwi. Było wiele roboty przed karnawałem. Trzeba było założyć kostiumy i maski, zrobić próbę przedstawienia, przygotować dziedziniec na święto.

– Cieszę się, że mamy dobrą pogodę – powiedział Elisza do Debory gdy zostali sami w izbie – znacznie przyjemniej kiedy zabawa jest na dworze. A ten strój – pokazał jej niebywale kolorowy płaszcz – to cud sam w sobie. Popatrz przez chwilę, a ujrzysz mnie przemienionego w najwspanialszego Ahaswerusa na którym kiedykolwiek spoczął twój wzrok.

Roześmiała się rozbawiona.

– Mam nadzieję – odpowiedziała na wpół serio, na wpół się drocząc – że kiedy już zostaniesz królem Persji nie będziesz się oddawał takim samym igraszkom na jakie on sobie pozwalał.

– W rzeczy samej. Mam zamiar zachowywać się wyzywająco. A ty, nie przebierzesz się? – zapytał po raz pierwszy z przykrością zauważając, że nie przyłączała się do zabawy.

– Nie – odpowiedziała z wahaniem. – Ale czemu?

– Nie wiem – uchylała się od odpowiedzi, ale zaraz pośpiesznie wyjaśniła – Prawda jest taka, że czuję się niezgrabnie przy tego typu okazjach.

– Ale spróbuj choć raz. W końcu jesteśmy między przyjaciółmi i wszyscy będż rozczarowani.

– Chciałabym. Ale trudno mi się rozluźnić.

Wydawał się bardzo zajęty sprzączką u pasa kiedy powiedział – Tak mi przykro. Miałem wszystko dokładnie zaplanowane, chciałem cię ukoronować jako królową w przedstawieniu.

– Dziękuję za komplement. Niestety muszę się obejść bez tego zaszczytu. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę dopilnować przygotowań w jadalni.

Uniósł głowę i popatrzył na nią z rozbawionym zaskoczeniem.

– Znowu? Bez wątpienia jesteś żoną dbającą o gospodarstwo. Czy to już nie dziesiąta kontrola?

– Tak trzeba – odpowiedziała trochę urażona – Po prostu nie wolno ufać służącym, że wykonają polecenia.

– Nie obrażaj się proszę. Chciałem tylko żebyś ty mnie pierwsza zobaczyła w całej okazałości.

– Zaraz wrócę – odpowiedziała kierując się w stronę drzwi – i będę cie podziwiać ile tylko zechcesz.

Ale gdy wróciła była zbyt zdenerwowana by zwracać na niego uwagę. Policzki miała w rumieńcach, wargi ściśnięte w cienką linię.

– Zupełnie jak myślałam – wykrzyknęła gdy tylko wpadła do izby – Powiedziałam Tobiaszowi wyraźnie jak ma ustawić stoły. A on miał czelność mi odpowiedzieć, że zawsze robił to inaczej.

– No i co z tego? – odpowiedział niedbale, rozczarowany, że nie skomentowała jego wyglądu. – I tak nikt nie zauważy różnicy.

– Na pewno nie – zgodziła się – bo właśnie je ustawia na nowo.

Dziedziniec tonął w światłach i kolorach. Pochodnie zatknięte zamocowanych do ścian metalowych uchwytach oświetlały przestrzeń. Przez ponad godzinę wieśniacy i słudzy w dziwacznych, jaskrawych kostiumach śpiewali i tańczyli do upadłego. Teraz zmęczeni lecz wciąż podnieceni siadali po turecku wprost na kamiennej posadzce w oczekiwaniu na spektakl, który miał się rozegrać na skleconej byle jak scenie.

Z krzesła w rogu, z którego mogła widzieć całą scenę, Debora obserwowała z oczami rozjaśnionymi radością. To wszystko było nieco męczące, ale przyjemniejsze niż się mogła spodziewać, obserwowanie igraszek tych szczęśliwych ludzi, przyjmowanie ich skromnych świątecznych podarunków rozmaicie przedstawianych, rozdawanie małymi garstkami miedziaków i przyjmowanie ich wyrazów wdzięczności.

Przez pierwsze chwile przedstawienia podniecenie się utrzymywało. A kiedy Elisza oglądał kandydatki do zajęcia miejsca opróżnionego przez zdetronizowaną królową Waszti, Debora przez chwilę żałowała, że nie bierze udziału. Ale gdy przedstawienie się rozwijało, a jej mąż coraz bardziej wchodził w rolę i okazywał zapamiętanie wywołujące huragan śmiechu widzów, niepewność zaczęła malować się na jej twarzy, zaś kiedy przedstawienie dobiegało końca jej wargi były zaciśnięte a brwi zmarszczone.

– I jak ci się podobało? – zapytał przysiadając się do niej.

– Było bardzo ładne – odpowiedziała od razu – Tylko…

– Tylko? – zachęcał, kiedy się zawahała.

– Zastanawiam się – spróbowała odpowiedzieć – czy aby to nie było poniżej twojej godności.

– Debora, nie przesadzaj – uspokajał – gdzie się podziało twoje poczucie humoru?

– Już mi mówiłeś, że mi go brakuje – odcięła się potrząsając głową – Za to mam nieco poczucia co komu przystoi.

Zamieszanie w wejściu na dziedziniec odwróciło uwagę Eliszy od żony. Przez zwarty tłum przedzierał się posłaniec.

– Panie – rozpoczął – Przynoszę wieści od wuja. Amram jest bardzo chory. Może nie przeżyć tej nocy. Prosi, żeby pan zaraz przyjechał.

Cisza zapadła wśród tych, którzy byli najbliżej i mogli słyszeć i stopniowo rozchodzila się wkoło, aż ogarnęła cały dziedziniec.

– Uriel – zarządził Elisza – osiodłaj najszybszego konia dla mnie i świeżego wierzchowca dla tego człowieka.

– Czy mam jechać z tobą? – zapytała Debora.

– Lepiej nie. Nocna podróż jest męcząca a ja będę jechał szybko. Powinnaś wyruszyć z Tobiaszem o świcie.

W Meronie pojawił się ani chwili za wcześnie. Kiedy wszedł do sypialni wuja Amram właśnie zakończył spowiedź przedśmiertną.

– Cieszę się, że od razu przyjechałeś. – powitał Eliszę starzec. – Nie chcę umrzeć bez dania ci ostatniego błogosławieństwa.

Uniósł trzęsące się dłonie. Elisza pochylił głowę.

– Niedługo skończysz dwadzieścia cztery lata – wyszeptał Amram kiedy skończył błogosławieństwo. – Jak przemijający sen…

I uśmiech zagościł mu na ustach.

– Jestem szczęśliwy. Zakorzeniłem cię w tradycji naszego ludu. Teraz On może już zabrać moją duszę, bom wart nie więcej, niż moi ojcowie.

Odwrócił twarz ku ścianie i zapadł w sen, z którego już się nie obudził.

Powrót do spisu treści

Rozdział VIII

Od dnia, kiedy obronili go przed Lewitą Szragą, Akiba i dwaj Szymoni stali się najbliższymi przyjaciółmi Eliszy. Czy to na posiedzeniach Sanhedrynu, czy w rozmaitych uczelniach, do których często chodzili na wykłady, zawsze szukali się nawzajem i siadali koło siebie, razem jedli w gospodach, wymieniali się notatkami i opiniami i razem wracali do swoich domów tak długo, jak im było po drodze. Z początku ich związek wywołał sporo komentarzy wśród innych uczniów, tak bardzo się różnili wiekiem i temperamentem. A i oni sami mieliby trudności z wyjaśnieniem przyczyn ich zbliżenia, choć sami tego nie analizowali. Wystarczało im, że trzej starsi koledzy żywili wobec Eliszy podobne uczucia, jak ku młodszemu bratu, kochanemu tak ze względu na niego samego jak i na jego nadzwyczajne zdolności, a on odpowiadał im oddaniem jednocześnie pełnym podziwu i poufałości. Stali się tak nierozłączni, że w końcu studenci zaczęli o nich mówić po prostu jako o „Czterech”

Kiedy Elisza się ożenił w ich wspólnocie pojawiła się szczelina. Od nowożeńca nie należało oczekiwać, że będzie się pojawiał na wszystkich bez wyjątku zebraniach naukowych i przez ponad rok przyjaciele widywali go tylko od czasu do czasu. Ale około drugiej rocznicy jego ślubu dawne zwyczaje zostały odnowione. I w rezultacie przebywał z nimi nawet częściej niż przedtem.

Ani ben Zoma, który był wdowcem, ani ben Azai, który nigdy się nie ożenił nie widzieli nic szczególnego w niezłomnej regularności, z jaką z nimi przebywał. Ale Akibę, mocno związanego z rodziną, zastanawiały coraz dłuższe i częstsze okresy, w których młodszy kolega przebywał z dala od swojego domu. Jednak jakie by nie były jego podejrzenia, rozproszyła je radość, z jaką Elisza pewnego dnia zawiadomił ich, że Debora jest w ciąży. Gdy usłyszał dobrą wiadomość opuściła go troska. I w entuzjazmie, z jakim wykrzyknął „Wszystkiego najlepszego!” czuć było ulgę.

– Jeśli to będzie chłopiec – kontynuował podniecony Elisza, ledwie zauważając gratulacje przyjaciela – dam mu imię Abuja.

Uniesiony jego entuzjazmem, Akiba zaczął się przekomarzać. Zapytał ze śmiertelną powagą – A jeśli bliźniaki?

– To po Amramie, niech jego dusza odpoczywa w pokoju – odpowiedź była natychmiastowa, bez wahania.

Dopiero wtedy Elisza dostrzegł błysk rozbawienia w oczach przyjaciela. Lekko się zarumienił i odciął się – Czemu nie pytasz jak nazwę dziewczynkę, albo wręcz bliźniaczki, jeśli już o tym mowa?

– Czemu nie? W końcu trzeba być przygotowanym na każdą okoliczność.

Jednak nie było mu dane tak jak na to liczył użyć przygotowanych imion. I pewnego szarego zimowego ranka, kiedy Debora po raz drugi poroniła, usłyszał z ust położnej, że już nigdy może nie mieć okazji.

Stali w korytarzu obok izby Debory, położna i on, z twarzami pobielałymi z bezsenności. W chłodzie i skąpym świetle białe kłęby pary unosiły się z ich ust kiedy rozmawiali.

– Mogę się mylić, – powiedziała położna – ale wątpię by znowu poczęła. W końcu to dwie niedonoszone ciąże w ciągu niewiele więcej niż roku. I tym razem była taka chora… – potrząsnęła głową ze smutkiem.

Poprzez druzgocące rozczarowanie przebiła się paląca troska.

– Ale nie powiedziałaś jej tego? – zapytał gwałtownie.

Stłumione łkanie z izby posłużyło za odpowiedź.

– Sama mnie zapytała – Kobieta skuliła się pod jego karcącym wzrokiem – Nie mogłam kłamać. Bardzo mi przykro jeśli…

– To nie ma znaczenia – uciął jej tłumaczenia i ruszył w stronę zasłoniętego kotarą wejścia. – I tak wcześniej czy później by się dowiedziała. Możesz odejść.

Debora leżała wyciągnięta na łożu z oczami osłoniętymi jedną ręką.

Elisza nachylił się niepewnie i pocałował ją w czoło.

Czując jego dotknięcie przygryzła dolną wargę by opanować jej drżenie. Ale nie umiała powstrzymać łkania, które gwałtownie wstrząsnęło jej ciałem. Pełen współczucia i zmieszany, gładził jej zlany łzami policzek aż się trochę uspokoiła.

– Och, Elisza – wyszeptała – Tak bardzo chciałam je mieć, nasze dziecko, dziedzica naszej posiadłości, a teraz nigdy się to nie stanie!

– Cśś – uspokajał, zaciskając palce w łagodnym uchwycie – przecież nie możemy być pewni.

– Ale tak jest – szeptała – Czułam to nawet zanim mi powiedziała. Jestem taka silna, taka duża, a tu taka klęska…

Pragnienie pocieszenia jej rozproszyło w nim wszystkie inne uczucia, nawet  jego własny smutek. Objął ją czule chcąc uciszyć jej powracający płacz.

– Co mi pozostało? – jęczała przelewając na niego cały swój żal – Czego mam teraz wyglądać?

– Nie wolno ci tak mówić – upominał ją łagodnie – Mimo tego rozczarowania mamy wiele rzeczy, za które powinniśmy być wdzięczni. Nie wszyscy mogą się cieszyć przyjaciółmi takimi jak nasi, bezpieczeństwem i wygodą naszego domu…

I choć łkania wciąż nią wstrząsały, Debora nieco się uspokoiła.

Dwa tygodnie przed świętem pesach Elisza spotkał się z przyjaciółmi w Jawne. Nikt nie wspomniał tego, co się wydarzyło, a jednak Elisza czuł ich współczucie i znajdował w nim pociechę.

Ostatniego dnia sesji Akiba zaprosił wszystkich do spędzenia nadchodzących świąt w swoim domu w Bnei Brak. Podobnie jak obaj Szymoni, Elisza bez wahania przyjął zaproszenie. Debora całkiem wróciła do zdrowia, ale wciąż była przygnębiona i zmiana otoczenia mogła okazać się dobroczynna dla jej nastroju.

Kiedy wrócił do domu, Elisza zastał Deborę całkowicie zatopioną w dorocznym sprzątaniu, burzliwym lecz nieodzownym przygotowaniu do święta pesach.  Do zapału, z jakim zawsze kierowała sprawami posiadłości dołączył się w tym wypadku specjalny motyw. Sprzątanie domostw Izraela z zakazanego zakwasu było czymś więcej niż zwykłymi porządkami, było obowiązkiem religijnym. A Debora, która się nie nazbyt przejmowała doktrynami moralnymi, była skrupulatna jeśli chodzi o przestrzeganie przepisów rytualnych.

Po pierwszym powitaniu Eliszy zajęło dobrą chwilę zanim zdołał nakłonić ją do słuchania, tak była zaabsorbowana swymi niezliczonymi obowiązkami. Ale gdy w końcu udało mu się zwrócić jej uwagę i zaproponował wyjazd w gości na pesach jej odpowiedzią była szczera radość.

– Czy pewna jesteś, że czujesz się wystarczająco dobrze by podróżować? – pytał.

– Na pewno tak. A gdzie jedziemy?

– Do Akiby w Bnei Barak.

Błysk oczekiwania znikł z oczu Debory.

– Ależ Debora, myślałem, że będziesz miała przyjemność.

– No tak, w pewnym sensie tak, ale w pewnym sensie nie. – odpowiedziała. – Jeśli już musisz spędzić święta w jego towarzystwie, powinieneś był nalegać, żeby przyjechał tutaj. Z pewnością jemu i jego rodzinie byłoby wygodniej z nami. A my moglibyśmy przyjąć ich pod naszym dachem, podczas gdy oni, z powodu braku miejsca, z całą pewnością będą musieli załatwić nam nocleg w jakiejś obskurnej oberży.

– Szczerze mówiąc – przyznał – nie wpadło mi to w porę do głowy. A kiedy o tym pomyślałem, Akiba już zaprosił ben Azai i ben Zomę, którzy od wielu lat bywali u niego w domu.

Na dźwięk ich imion Debora zaczerwieniła się.

– Muszę ci powiedzieć, – powiedziała – że nie pojmuję twojego gustu w przyjaciołach. Wybieramy się w dwudniową podróż i po cóż to? Dla towarzystwa trzech starszych niż my mężczyzn. Gospodarz to drwal, a goście to tkacz i drobny handlarz, jeden biedniejszy od drugiego. Wiesz Elisza, są między mędrcami i studentami ludzie naszej pozycji społecznej, z którymi mógłbyś się zadawać.

Przez brzemienną chwilę Elisza musiał sobie przypominać przez co ostatnio przeszła i czego skutki wciąż dawały znać o sobie w jej rozdrażnieniu i uporze. Dopiero gdy się całkiem opanował przemówił bardzo cicho.

– Szymon ben Azai i Szymon ben Zoma mogą wkrótce zostać członkami Sanhedrynu. Akiba ma być wyświęcony podczas najbliższej sesji. To uczeni, ludzie pobożni i starsi wśród Żydów. Zawsze byli dla mnie lepsi niż da się powiedzieć. Jestem dumny z tego, że mogę ich uważać za przyjaciół. A nawet jeśli są ubodzy, odkąd to wartość człowieka mierzy się ciężarem jego kiesy?

Zaczęła protestować.

– Nie – powiedział cicho lecz stanowczo. – Przykro mi, że nie podoba ci się ta sytuacja. Obiecuję, że w przyszłym roku wezmę pod uwagę twoje preferencje. Ale teraz nie będziemy już o tym dyskutować.

Przez chwilę patrzyła na niego po czym odwróciła się do wyjścia. W progu zatrzymała się – Masz list od Papasa, leży na szafce z książkami.

Żądny odwrócenia uwagi od przykrej rozmowy, Elisza złamał pieczęć na woskowych tabliczkach, przerwał wiążącą je tasiemkę, opadł na kanapę i zaczął czytać.

„…mimo tego całego czasu – pisał Papas – wciąż nie mogę przywyknąć do cudowności tego miejsca.  Nie powinienem nawet próbować ich opisać, bo żaden opis nie odda im sprawiedliwości. Jedyne, co mogę zasugerować to to: wiesz trochę o Cezarei. A więc Antiochia ma się tak do Cezarei jak Cezarea do Migdal. Niemal pół miliona dusz w jednym mieście: Grecy, Rzymianie, Syryjczycy, Egipcjanie i Żydzi i wszyscy przewalają się dniem i nocą przez nieskończone ulice, tak że mogło by się wydawać, że nikt tu nigdy nie śpi. A jeśli chodzi o rozrywki, teatrów, cyrków, gimnazjów i łaźni po prostu jest tu bez liku.

Jednak to co najważniejsze, to znajomości jakie tu nawiązałem. Muszę przyznać, że przez długi czas większość moich znajomych to byli ludzie prawie niczym się nie wyróżniający. Jednak szczęście się do mnie uśmiechnęło. Te trochę ekstra pieniędzy, które miałem, przeznaczyłem na inwestowanie od czasu do czasu – handel morski, nowe domy i tym podobne. W rezultacie nawiązałem stosunki z niejakim Pompejanem, który jest najlepszym prawnikiem w całym cesarstwie i który dlaczegoś mnie polubił. Teraz jadam przy najlepszych stołach, zaprzyjaźniłem się z wybitnymi filozofami, literatami i urzędnikami cesarskimi.

Wypełniam przynajmniej jedno z przykazań Pisma, radę Salomona, „Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej, a serce twoje niech się rozwesela za dni młodości twojej i chodź drogami serca swego i za tym, co oczy twe pociąga”. Przy okazji, jako uczony w Piśmie, powinieneś mi kiedyś wyjaśnić jak taka grecka idea mogła przyjść do głowy Żydowi z Palestyny…”

Kiedy czytał, jakby żar topił chłód w sercu Eliszy.  I nawet kiedy już skończył, nie odłożył listu od razu. Z uśmiechem na twarzy, na wpół rozbawienia, na wpół serdeczności, siedział przez chwilę obracając w ręku tabliczki. Drzwiczki szafki z książkami, które zamknął niedbale nagle się otwarły. Widok stosu zwojów w środku wezwał go z powrotem do obowiązków. Z cichym westchnieniem wstał, wsunął list Papasa do szafki, wyciągnął zwój z notatkami i zabrał się do studiowania.

Mając za sobą kawalkadę z bagażami Elisza i Debora zajechali przed oberżę w Bnai Brak. Siedzący na dziedzińcu bez skrępowania gapili się na ostentacyjny orszak i pod ich wzrokiem Elisza krzywił się w środku. Planował podróż z jednym, co najwyżej dwoma sługami. Ale gdy Debora zgodziła się mu towarzyszyć poczuł taką ulgę, że nawet nie próbował się mieszać w szczegóły podróży, choć wydawały mu się nazbyt wymyślne.

Kiedy weszli do głównej Sali oberży spostrzegli Rabbiego Elazara ben Azaria z żoną. Potomek jednaj z najbogatszych i najbardziej arystokratycznych rodzin Palestyny, Rabi Ealazar był wątły, z delikatnymi rysami twarzy i przedwcześnie posiwiałymi włosami. Łagodny, o cichym głosie, nieodmiennie uprzejmy, był jednym z niewielu członków Sanhedrynu popularnych zarówno wśród patrycjuszy, do których należał ze względu na urodzenie i stanowisko, jak i plebejuszy, do których go zaliczano ze względu na poglądy. Jego żona Miriam, pochodząca z równie dystyngowanej rodziny, była pełną prostoty i bezpretensjonalności, nieco już przygasającą pięknością. Z rozbawieniem Elisza obserwował nagły wybuch życzliwości Debory podczas wzajemnego przedstawiania się i wymiany powitań i jej wyraźnie widoczną ulgę, gdy okazało się, że oni też są zaproszonymi gośćmi.

Nie tracili wiele czasu na rozmowy gdyż było już dobrze po południu , zaledwie parę godzin nim zachodzące słońce da znak do rozpoczęcia święta. Ustaliwszy, że spotkają się z żonami w domu Akiby mężczyźni wpierw udali się do łaźni, a stamtąd, odświeżeni i uroczyście przyodziani, na wieczorne nabożeństwo.

Ostatnie „amen” zabrzmiało w zatłoczonej synagodze. Zgromadzeni szeroką strugą wylali się rynek. Wieczór już zapadł. Wysoko na niebie księżyc w pełni przyćmiewał swym blaskiem gwiazdy. Wokół domów, wesoło oświetlonych dla uczczenia święta, myszkowały powiewy nabrzmiałej wiosennymi zapachami bryzy.

W świetle wymieszanym z ciemnością wierni na rynku składali sobie nawzajem życzenia świąteczne, winszowali także Akibie i jego dostojnym gościom. Po czym rozproszyli się niewielkimi grupkami spiesząc na wieczerze, podczas których będą świętować wyzwolenie Izraela z niewoli egipskiej.

Akiba, Elisza, dwaj Szymoni i Elazar ben Azaria wracali razem. Joszua, siedemnastoletni syn Akiby szedł za nimi z tyłu. Na Akibie czas jakby nie zostawiał śladów. Był tak samo mocny i twardy jak z granitu, zarówno na ciele jak i na umyśle, jak kiedy Elisza spotkał go po raz pierwszy. Za to Szymon ben Azai posunął się bardziej niż wskazywałyby na to jego lata i włosy mu całkiem posiwiały. Chodziły słuchy, że stał się skrupulatnym ascetą i jego zwiotczałe ciało, zmarszczki i luźne fałdy skóry układające się pod brodą zdawały się to potwierdzać. Głos miał głuchy i wydawał się być zaabsorbowany czymś, czego inni nie dostrzegali.

Ruchliwość, która zawsze cechowała drugiego Szymona, stała się nawet bardziej wyrazista. Koledzy, zaniepokojeni jego wzrastającą ekscentrycznością i nerwowością czasami mówili o nim, że jest trochę szalony. Ale spośród wszystkich uczniów to jego najbardziej ceniono ze względu na uczoność i oryginalność jego interpretacji Pisma.

Dom Akiby na skraju wsi był nie więcej niż murowaną chatą. Jedyna izba, przedzielona jedynie ruchomymi parawanami na co dzień służyła za kuchnię, salon, gabinet i sypialnię. Ale dziś zmieniona została w salę biesiadną. Była rzęsiście oświetlona a całą jej długość zajmował zastawiony do uczty stół. Nieliczne meble ustawione były tak, że przydawały świątecznego nastroju, a obrus, nawet jeśli miejscami wytarty, był nieskazitelnie czysty. Tanie gliniane naczynia były rozłożone między dzbanami pełnymi polnych kwiatów i wieloma lampami. A zaimprowizowane siedzenia przykryte były kolorowymi makatami.

Rachela, żona Akiby stała w progu witając gości. Jej poorana troskami twarz promieniowała spokojem. Eliszę zachwyciło jej opanowanie. Wydziedziczona przez ojca, porzuciła życie w luksusie żeby wyjść za mąż za Akibę, który wówczas był jedynie niewykształconym wieśniakiem. I nawet teraz, mimo tylu lat ciężkiej pracy i niedostatku, zachowała prostą godność w zachowaniu. A uczucie między nią a Akibą było wyraźnie widoczne nawet dla najbardziej powierzchownego obserwatora.

Po kilku minutach, mężczyźni półleżąc wsparci na jednym łokciu, kobiety siedząc wyprostowane, rozpoczęli święty obrządek. Nad kawałkami niekwaszonego chleba,  przypominającymi wyjście z Egiptu, pęczkami gorzkich ziół, symbolizującymi niewolę przodków i kubkami wina dla rozweselenia serca wolnością, powtarzali starożytną historię o niewoli egipskiej i cudownym wyzwoleniu. Co jakiś czas śpiewali hymny lub przerywali obrządek aby przedyskutować jakiś jego szczegół. Potem, gdy wieczór dobrze już się posunął, zjedli wieczerzę. Po skończonym posiłku podjęli na nowo pieśni i modlitwy wychwalając łaskę i recytując psalmy pochwalne. I kiedy wymówiono ostatnie przepisane słowo była już późna noc. Ale nawet wtedy nie chcieli odejść od stołu. Pozostali przy nim nie bacząc na rozsypane okruchy, swobodnie rozmawiając o przeszłości ludu i naukach, jakie z niej płyną.

Niezobowiązująca rozmowa zboczyła w stronę subtelnych zagadnień teologii, interesujących mężczyzn, ale nazbyt szczegółowych dla ich żon. Rachela słuchała z uwagą próbując śledzić rozwój argumentacji. Miriam siedziała w milczeniu, zatopiona we własnych myślach. Debora, nie ukrywając znudzenia rozglądała się po izbie krytycznie oceniając umeblowanie. Jej wędrujące spojrzenie nie umknęło uwadze Racheli. Przez chwilę mu towarzyszyła, od wyszczerbionej miski, do bukietu więdnących kwiatów i poobijanej lampy, ale tylko skrzywiła się i z powrotem zwróciła się w kierunku dyskusji. Po kilku minutach jej delikatna dłoń przesunęła jeden z półmisków odsłaniając starannie zacerowane miejsce na serwecie. Podniosła wzrok i spojrzała na gościa. Kiedy ich oczy się spotkały, rumieniec spłynął po policzkach Debory.

Elisza obserwował żonę, zauważył jak bardzo wyszukany był jej strój w porównaniu z ubraniami innych. zwrócił też uwagę, że jak zawsze obojętna wobec idei nie uczyniła najmniejszego wysiłku by zainteresować się rozmową, Teraz zaś, na widok wymiany spojrzeń obu kobiet, oczy zabłysły mu gniewem. Z wysiłkiem powstrzymał się przed daniem wyrazu swojemu upokorzeniu.

Ale nim wieczór się skończył Debora powiedziała coś tak niewłaściwego, że pamięć o tym gnębiła Eliszę jeszcze przez wiele dni. Rozmowa przeszła od abstrakcyjnych problemów do plotek dworskich i uczelnianych. Ktoś wspomniał Patriarchę, narzekając, iż zrobił się tak nietolerancyjny wobec odmiennych opinii, że nikt już nie odważy się mu sprzeciwić, że traktuje z góry nawet rabbiego Joszuę i praktycznie wyrzucił z Sanhedrynu własnego brata, rabbiego Eliezera. W miarę rozmowy niechęć do Gamliela stawała się coraz wyraźniejsza i w końcu zaczęli rozważać czy nie jest konieczne przedsięwzięcie kroków dla ograniczenia jego władzy. I tu się wtrąciła Debora.

– Muszę przyznać, – powiedziała z dezaprobatą – że zupełnie nie rozumiem jak śmiecie tak o nim mówić.

Wszyscy byli lekko rozbawieni tą niespodziewaną obroną przewodniczącego.

– I czemuż to uważasz, że zachowujemy się arogancko? – zapytał Szymon ben Zoma z szeroko otwartymi oczami.

– Bo – odpaliła – to stanowisko należy mu się z urodzenia. Przed nim jego ojciec był Patriarchą, a przedtem jego dziadek – aż do Hilela. Ten urząd jest dziedziczony w jego rodzinie od pięciu pokoleń.

– Ale co robić – łagodnie zauważył Akiba – jeżeli nie ma w nim życia a jego działania zakłócają pracę Sanhedrynu?

– To nie ma żadnego znaczenia – odpowiedziała z zadziwiającą pewnością. – To jego przywilej, może robić co mu się podoba. A już z pewnością nie przystoi rzemieślnikom i przekupniom pouczać takiego jak on arystokratę, jak ma się zachowywać.

Nad stołem zapadła bolesna cisza. Elisza patrzył na nią w oszołomieniu, że tak obraża jego przyjaciół. Gdy zdała sobie sprawę jak niezręczne były jej słowa pobladła. Ale nie przeprosiła, zamiast tego jeszcze wyżej uniosła głowę. Niemal natychmiast Akiba spróbował zwrócić rozmowę na inne tory. Ale skrępowanie pozostało i wkrótce wszyscy wstali by się rozejść.

Powrót do spisu treści

Rozdział IX

Nie minął nawet rok, a Sanhedryn oficjalnie uznał rosnącą wiedzę o Tradycji u Eliszy. W ostatnim dniu jesiennego zgromadzenia Patriarcha ogłosił, że mędrcy jednogłośnie zadecydowali o przyjęciu Eliszy ben Abuja z Migdal w poczet kandydatów do ordynacji i że wyznaczyli mu miejsce w pierwszym rzędzie ław uczniów jako znak gotowości przyjęcia go do swojego grona. Ten zaszczyt, przyznany mu mimo młodego wieku zaskoczył samego Eliszę, ale nikogo więcej i okrzyki radości powitały go zewsząd kiedy wstał by przejść do miejsca wskazanego przez Gamliela. Tylko Szraga i jego zwolennicy rozproszeni w anonimowości tylnych rzędów nie przyłączyli się do aplauzu. Ale ich pomruki sprzeciwu utonęły  w spontanicznym wybuchu aprobaty. Wśród gratulacji, którymi zasypali go mędrcy i studenci gdy tylko sesja się skończyła, Elisza zupełnie na to nie zważał.

Dwa dni później Elisza wraz z sługą galopowali brukowanym rzymskim gościńcem wzdłuż brzegu jeziora Galilejskiego pomiędzy Tyberiadą a Migdal. Ponad zwartą zielenią listowia, na tle chłodnego jesiennego nieba, spostrzegli zarys pokrytego czerwonymi dachówkami dachu posiadłości. 

– Panie – sługa wznowił prośby – proszę mi pozwolić pojechać przodem żeby im przynieść dobre nowiny!

Elisza odmówił mu tego dnia już co najmniej tuzin razy. Teraz, rozbawiony uporem chłopca, dał pozwolenie. W stukocie kopyt i ruchu samozwańczy posłaniec wystrzelił naprzód i z zadziwiającą szybkością znikł z oczu.

Gdy Elisza zbliżył się do bramy dziedzińca słudzy już na niego czekali.

– Błogosławiony, który przybywa – powitał go Tobiasz.

Wnet go otoczyli przekomarzając się z entuzjazmem. Uriel pomógł mu zsiąść z konia, ściągnął juki z łęku siodła i przewiesił je przez ramię. Uśmiechnął się do niego ciepło.

– Czy miałeś dobrą podróż, panie?

– Panie? – poprawił melodyjny głos – Odtąd: Rabbi!

Debora stała w progu, wysoka, w strojnej sukni, z twarzą promieniejącą dumą.

Nagle zapanowała pełna szacunku cisza.

Lecz Elisza potrząsnął głową. – Nie tak prędko – sprostował – jeszcze trzeba poczekać.

Rozgwar wznowił się.

– Tak, dla was wszystkich Rabbi – powtórzyła Debora napawając się dźwiękiem sylab – jeśli nie teraz, to wkrótce.

Znów umilkli, lecz tym razem jakby zostali skarceni. Po chwili niezręcznego milczenia Uriel z niecierpliwością szarpnął uzdą zmęczonego konia. Pozostali słudzy odwrócili się .

– Tobiaszu, przyjdź do mnie wieczorem – Elisza zwrócił się do odwróconego plecami zarządcy. – Trzeba sprawdzić rachunki.

– Tak, panie… Rabbi – odpowiedział odchodzący Tobiasz, zatrzymując się wpół kroku.

– Nie powinieneś mnie tak nazywać – upierał się Elisza. – Jeszcze nie przysługuje mi ten tytuł.

Odszedł i Elisza i Debora zostali sami.

– Witaj, Elisza i moje gratulacje!

Uśmiechnął się i objąwszy ją ramieniem wprowadził ją do domu. W gabinecie juki były już rozpakowane, brudna ubranie zabrane. Tabliczki z notatkami z właśnie zakończonej dziesięciodniowej sesji Sanhedrynu leżały porządnie poukładane na stole. Gdy tylko Elisza i Debora weszli, słudzy wyszli z izby.

– Chcesz się teraz wykąpać – zapytała– czy najpierw opowiesz mi wszystko po kolei?

– Kąpiel może zaczekać.

Wygodnie rozparty obok niej na kanapie opisał posiedzenie Sanhedrynu od samego początku.

Debora słuchała z uwagą aż do momentu kiedy opisywał, jak jego imię zostało wymienione do promocji. Wtedy wstała i z błyszczącymi oczami niespokojnie przemierzała izbę.

– Powiedz mi, – zażądała gdy tylko skończył – kiedy to będzie?

– Co? – zapytał nie rozumiejąc.

– Wyświęcenie, oczywiście.

– Oh – zawahał się – Trzy, pięć, dziesięć lat.

– Tak długo?

– Mędrcy nie mają obowiązku powołać kogoś do sądu tylko dlatego, że pozwolili mu zostać aplikantem. Poza tym, są ludzie, którym moje wyświęcenie może się nie spodobać. Na przykład Lewita Szraga.

– Szraga – spytała – czy to nie ten z tą okropną blizną na twarzy?

Elisza potwierdził.

– Ale cóż on może mieć przeciwko tobie?

– Nigdy mi się nie udało dowiedzieć. Mówi się, że należy do partii buntowników, której ja jestem przeciwny. Ale to znacznie bardziej skomplikowane. Nie lubi mnie od momentu, kiedy mnie zobaczył po raz pierwszy. Później było jeszcze gorzej, mędrcy awansowali przed nim kolejnych uczniów . Nie ufają jego ekscentryczności i mają mało zrozumienia dla jego fanatycznej nienawiści wobec wszystkiego, co nieżydowskie. A teraz znowu go pominęli, i to dla kogoś, kogo najbardziej nienawidzi.

– Czy on ma jakieś wpływy?

– Wśród mędrców i uczniów? Bardzo małe. Ale stał się jednym z przywódców podziemnej armii. Na dobrą sprawę jest nieomal jej nieoficjalnym rzecznikiem w środowisku akademickim.

– Czy może sprawić, że cię nie… – twarz miała bladą, głos przepełniony troską.

– Kto wie? Z reguły Sanhedryn nie ulega zewnętrznym naciskom. Ale zdecydowana opozycja może wpłynąć ich decyzję.

Stała na środku pokoju rozmyślając z takim przejęciem, że aż je ręce zacisnęły się w pięści wzdłuż boków. Wreszcie odetchnęła i rozluźniła się.

– Elisza – zwróciła się do niego cicho. – Po co ci wrogowie, gdy możesz ich łatwo przerobić w sojuszników? Jakieś przyjemne słówko, uśmiech, może zaproszenie Szragi i jego popleczników by przyszli do nas z wizytą…

– Nie rozumiesz, Debora – przerwał jej chłodno. – Któregoś dnia może zostanę członkiem Sanhedrynu. Z pewnością na to pracuję, po części być może przez ambicję, ale także dlatego, że to lubię i wydaje mi się, że mogę być użyteczny. Ale nie jest to dla mnie sprawa życia i śmierci.  A nawet gdyby była i tak nie podlizywałbym się ludziom, którzy mnie nienawidzą i których nie szanuję. Ani też się zadawał bym się z wywrotowcami tylko po to, żeby się promować. Krótko mówiąc, nie mam zamiaru knuć dla przyśpieszenia mojego wyświęcenia.

Przez chwilę była zbyt zaszokowana jego twardą odmową by odpowiedzieć. Ale po chwili opanowała się i udając oburzenie odrzekła.

– Zawsze musisz przekręcić to co mówię! Czy ty sobie wyobrażasz, że zniżyłabym się do sugerowania tanich chwytów? To na czym mi zależy, to żebyś był ze wszystkimi w dobrych stosunkach. I cóż w tym niby takiego wstydliwego? Nawet nasza Tradycja uczy, że kto zmienia wroga w przyjaciela…

Jej udawana zasadniczość była dla niego nie do zniesienia.

– Debora, proszę – przerwał jej – porozmawiajmy o czymś innym.

Niezadowolona, że lekceważy jej rady i zła, że odkryła się przed nim w tak niekorzystnym świetle, była zbyt zdenerwowana by coś powiedzieć.

Spróbował jej pomóc – A co tu się działo kiedy mnie nie było?

Cała jej zduszona wściekłość eksplodowała i skierowała się na pierwszy nadarzający się cel.

– Elisza, sytuacja stała się po prostu nieznośna.

– Co się stało?

– Stało? – powtórzyła – Czy coś się może nie stać w domu gdzie wszyscy słudzy stają się z dnia na dzień coraz bardziej bezczelni?

– Aha – wymamrotał ze znużeniem. – a więc znowu to samo.

– Chciałabym bardzo – wybuchła – abyś nie okazywał takiego znudzenia i obojętności kiedy próbuję ci coś powiedzieć o twoich ukochanych sługach.

– Ależ rozmawiałem z nimi za każdym razem kiedy tylko chciałaś.

– I niewiele to pomogło. Na przykład Uriel…

– I cóż on takiego zrobił tym razem?

– Nie chodzi o to co robi, ale co mówi.

– Zawsze miał krótkie nerwy i długi, ostry język – tłumaczył Elisza z pobłażliwym uśmiechem. – Nawet wuj Amram nie zdołał nauczyć go manier. A jeśli jemu się nie udało, nikomu się nie uda. Przed laty inni słudzy mówili o nim „anioł” – wyjątkowy przykład nietrafności. Ale szybko przestali jak tylko się odważyli zwrócić się tak do niego.

– Znowu to samo – wykrzyknęła – tylko ich usprawiedliwiasz. Co bym nie powiedziała nie ma najmniejszego znaczenia, tylko dlatego, że są tu tak długo! Na przykład Safira, ciągle plotkuje z kucharką i pokojówkami jakby ona tu była panią.

– Co sugerujesz? Mam się jej pozbyć?

– Czemu nie? Nie ma z niej żadnego pożytku.

– Po tylu latach służby?

– A co to ma do rzeczy? Służących należy trzymać tylko tak długo, jak zarabiają na siebie – głos Debory był całkiem pozbawiony zwykłej słodyczy. – Muszę ci powiedzieć, że próżniacza służba może zrujnować majątek. Moja rodzina nie zawsze była… My także mieliśmy kiedyś środki. Ale mój dziadek, tak jak ty teraz, pozwolił im wszystko roztrwonić. Nie pozwolę żeby nam się to samo przytrafiło.

– Proszę cię, zostaw ich w spokoju – nalegał Elisza. – Każdy ma swoje wady, a ich nie są poważne. To ty źle do nich podchodzisz. Spróbuj zdobyć ich oddanie i uczucia a zrobią wszystko żeby ci sprawić przyjemność.

Nie była przekonana.

– A więc ich nie zrugasz? Uriela i Safiry?

Gdyby była mniej zapiekła w sobie Elisza nawet zgodziłby się znów z nimi porozmawiać i poradziłby im by się bardziej starali. Ale twardy wyraz jej twarzy i szorstkość w jej głosie zraziły go.

– Nie – odpowiedział stanowczo.

Oniemiała z wściekłości wyszła z izby.

To wszystko się ze sobą zgadzało, myślał z rozpaczą, jej lekceważący stosunek do jego przyjaciół, pełne podejrzliwości pilnowanie sług, krytykowanie jego, gdy nie robił czegoś, co uważała, że przystoi ich pozycji. Dzieciństwo spędzone w ubóstwie, karmione opowieściami o dawnej świetności rodziny pozostawiło w jej duszy blizny. Z początku miał nadzieję, że czas i rosnące poczucie bezpieczeństwa mogą je przytłumić. Ale od drugiej ciąży jej wyniosłość i ambicja stały się nawet bardziej agresywne, jakby wzmocnione zmarnowaną energią macierzyństwa.

Bardzo dobrze rozumiał jej zachowanie, potrafił nawet je usprawiedliwić. Ale nie czyniło to go ani trochę bardziej znośnym.

Późno w nocy siedział z Tobiaszem przeglądając w świetle lampy rachunki. W pewnej chwili olej w lampie zaczął się dopalać i Tobiasz musiał ją znów napełnić. Debora kręciła się w przyległej izbie, jakoś nazbyt głośno przygotowując się do snu. Elisza słyszał to. Ale ze  względu na ich wcześniejszą kłótnię nie zareagował.

Sługa spojrzał na niego. Wędrując myślami od zwojów papirusu, odruchowo ujął kciukiem i palcem wskazującym za kosmyk włosów na brodzie, zaniósł go do ust i wsadził pomiędzy wargi. Przez długi czas trzymał włosy w ustach – dla wszystkich, którzy go znali był to nieomylny znak niewesołych myśli.

Bure, skłębione chmury przetaczały się niebem wypełniając powietrze skośnymi liniami wody. Mgła zakryła jezioro i niespokojnie opadła na doliny i wzgórza. Wyschnięta gleba z początku piła wodę łapczywie jak wielbłąd, co wrócił prosto z pustyni. Ale teraz, po dwóch tygodniach nieustającej ulewy była tak nasiąknięta, że z pól sączyła się woda jak po runie Gideona i wszędzie tam gdzie było płasko i nisko świeciły małe jeziorka. Strumienie błotnistej wody toczyły się z hałasem w dół zboczy wyrywając mokre kamienie.

Elisza stał w progu izby, która kiedyś była pokojem jego ojca i poprzez framugę obserwował zimowy deszcz. Tysiące rozmaitych dźwięków, bulgotanie wody wody na dachówkach nad głową, bębnienie kropel o żaluzje, zawodzenie wiatru, i niski poszum deszczu zlewały się w pulsującą monodię. Zafascynowany monotonnym spektaklem, stracił poczucie czasu aż przeniknięty chłodnym podmuchem owinął się ciaśniej wełnianą opończą i wrócił do zwojów i tabliczek woskowych, które jakiś czas temu odłożył na bok.

W mosiężnym koksowniku na środku izby żarzyły się kawałki węgla drzewnego. Pod ścianą, poniżej okna z zamkniętą żaluzją stała niska sofa. W pobliżu drzwi szafa z egzotycznego drewna połyskiwała wilgotną czerwienią. Dwa stołki, ława i ciężkie krzesło z wysokim oparciem dopełniały umeblowania.

Elisza podniósł się z kanapy, przeciągnął się i wrócił do przeglądania starych notatek z wykładów.

Minęła godzina i deszcz skończył się jak nożem uciął. Mrok izby rozjaśnił się. Oderwany od lektury nagłym światłem Elisza wstał i na oścież otworzył żaluzję.

Skłębione masy chmur wciąż spoczywały na górach Gilead daleko na wschód. Bliżej mgły rozerwały się i wycofywały jak szwadrony kawalerii w powolnym odwrocie. W dali po obu stronach dachy Tyberiady i Migdalu błyszczały bielą. Niebo przecinał ggrmny łuk tęczy.

Elisza zmówił błogosławieństwo przepisane na sytuację, kiedy ktoś widzi wstęgę kolorów na sklepieniu nieba: „Błogosławiony jesteś, Panie nasz i Boże, królu wszechświata, który pomnisz na swoje przymierze z Noem”.

Brzmienie znajomego głosu wyrwało go z zamyślenia. Z oliwkowego gaju wynurzył się Papas. Jego przeciwdeszczowe chodaki grzęzły w błocie gdy z trudem człapał pod górę w stronę domu.

Przyjemnie zaskoczony widokiem przyjaciela, o którym myślał, że wciąż jest w Syrii, Elisza pozdrowił go z radością i wyszedł naprzeciw by go powitać. Uściskali się gorąco poklepując się po plecach i wymieniając słowa powitań. Wewnątrz domu Papas pochylił się by odwiązać chodaki, po czym wyprostował się i zdjął pelerynę, obszerny cylicyjski płaszcz  z koziej wełny i stanął oczekując reakcji Eliszy na swój wygląd.

– No proszę – wykrzyknął Elisza – pobyt zagranicą przemienił cię w Greka!

– Wygląda na to, że zamieniliśmy się rolami – uśmiechnął się Papas, z zadowoleniem spoglądając na swoje szaty – Staram się trzymać z modą.  Spójrz na tę penulę – wskazał na swoją opończę – dobrze, że ani kropla na nią nie spadła. Kosztowała mnie niezłą fortunę. A ta tunika pod spodem – odpiął wysadzaną kamieniami klamrę na ramieniu by pokazać płótno.

– I jeszcze buty – sandały miał przetykane rzemieniami z kolorowej skóry owiniętymi wokół łydek aż pod kolana.

– I fryzura! – zdjął szeroki kapelusz z wygiętym rondem i odsłonił czarne włosy przycięte na karku w wyraźny półokrąg, a z przodu tak, że jeden falujący kosmyk opadał na czoło.

– No i jak ci się podoba całość?

– Bardzo elegancko! W sam raz na ateńską agorę! – droczył się Elisza – Zwłaszcza ten zalotny lok na czole, za który Iris może zaciągnąć twoją duszę wprost na pola elizejskie jak tylko umrzesz!

– Daj spokój – natychmiast odciął się Papas – Rabinom ma prawo się to nie podobać, a już z całą pewnością nie zaleca tego z prawo mojżeszowe, ale za to wygląda lepiej niż twoje pejsy. Słuchaj mój drogi, Syria to nie Galilea. W Antiochii trzeba się ubierać po grecku.

– Oczywiście, każdemu wedle gustu – przekomarzał się Elisza – tyle, że niektórzy mają ważniejsze sprawy na głowie.

– Oh, przepraszam cię bardzo – pokornie odpowiedział Papas – wy i te wasze sprawy…  Ale skoro mowa o sprawach – spoważniał – ty, kandydat do Sanhedrynu, cała Galilea aż huczy, a ja nawt ci nie pogratulowałem! – znów serdecznie uściskał Eliszę  – Szczerzesię cieszę. Zasługujesz na to i na więcej! – I znów z ironią dodał – Na cienie twojego ojca i Nikolausa, daleko zaszedłeś!

Szeroko uśmiechnięty Elisza zawołał poprzez zasłonę na odrzwiach i pojawił się Uriel. – Przynieś nam wina – rozkazał – i zawiadom panią, że mamy gościa.

Papas podszedł do sofy i uniósł do oczu woskową tabliczkę.

– „Lista niezgodności między Szkołą Hillela i Szkołą Szammaja…” – spojrzał pytająco na Eliszę.

– Notatki z wykładu, na którym byłem w Uszy jakiś czas temu.

– No tak – odpowiedział Papas wzruszając ramionami – jak to znakomicie ująłeś, każdemu wedle gustu.

Uriel wrócił z tacą z dzbankiem wina i dwoma kubkami. Elisza napełnił je, wręczył jeden Papasowi i rozpoczął tradycyjne błogosławieństwo.

Papas zaczerwienił się. – Mało brakowało, a wzniósłbym toast za jakąś damę, albo ulałbym libację dla bogów.

Opadł na krzesło – Typowy palestyński cienkusz – ocenił krzywiąc się po pierwszym łyku. – Wodnisty i kwaśny. Zdaje się, że się rozpuściłem jeśli chodzi o smak. Ci poganie wiedzą jak pić, tak samo jak wiedzą jak żyć. Co to za miasto, ta Antiochia! – wykrzyknął z emfazą – Musisz tam kiedyś pojechać!

– Jeśli ci się tak tam podoba, co cię tutaj sprowadza?

– Sprawy majątkowe. Dwóch moich niewolników kończy szósty rok. Żądają odprawy. Sam rozumiesz, „Uwalniając go, nie pozwolisz mu odejść z pustymi rękami. Podarujesz mu cośkolwiek…” Otóż mój nowy zarządca to nie Żyd. Powiedział, że nie zapłaci. Podali go do sądu w Tyberiadzie, więc musiałem wrócić do domu na co najmniej tydzień. Grecy – ci to trzymają niewolników w rozsądny sposób. Bez żadnych sześciu lat, żadnego uwolnienia, żadnego jubileuszu. Niewolnik to niewolnik i służy przez całe życie, chyba że jego pan zdecyduje się go uwolnić. Bez żadnych odpraw. Niewolnik musi zapłacić panu za swoją wolność, a nie odwrotnie, tak jak u nas. Miałem nawet zamiar napisać do zarządcy żeby nie zgodził się na sąd żydowski. Niech ci niewdzięcznicy popróbują rzymskiej sprawiedliwości a zobaczymy gdzie zajadą.

Elisza opuścił kubek.

– Nie odważyłbyś się…

– Nie, chyba nie. Cały Dom Izraela miałbym na swojej głowie. Zawsze to samo, prawo żydowskie wiąże nam właścicielom ręce i nogi. Najpierw musimy płacić rządowi specjalny podatek. Dalej nasi słudzy są pod taką ochroną Mojżesza i twoich kolegów, że stają się obciążeniem w miejsce źródła dochodu. Nie dziwota, że nie możemy produkować na te same rynki co nie Żydzi.

– No ale twój niewolnik to przecież też człowiek.

– Możliwe, ale nie według Greków. Arystoteles mówi, że niektórzy ludzie są z natury niewolnikami. I to mi się wydaje rozsądne. Gdyby nie mieli charakteru niewolników, byliby ludźmi wolnymi.

– Nonsens.

– Możliwe – niechętnie przyznał Papas – Ale przecież to Bóg uczynił ich niewolnikami, nieprawda? Niech zatem się nimi opiekuje. Czemu mam ja to robić?

– Boże, – jęknął Elisza przerywając mu – znów wróciliśmy do teologii. Prędko, mówmy o czymś weselszym.

– W porządku… Jak Debora?

Cień przemknął po twarzy Eliszy.

– Całkiem dobrze.

– A ty?

– Jak widać.

– Powiedz mi, Elisza – Papas spojrzał badawczo na przyjaciela – przecież ze mną możesz być szczery, w końcu znamy się od dzieciństwa. Czy ty naprawdę wierzysz we wszystko to, co głosisz? No wiesz, w to o Bogu w niebie, który dał nam Torę i Prawo Ustne, nakazał odprawy dla niewolników i zabronił strzyc skraj głowy?

Elisza zaczerwienił się z gniewu, ale zaraz się uśmiechnął.

– A co to ma wspólnego z tobą?

– Wybacz mi – Papas przepraszał ze skruchą – To jakby kogoś zapytać, czy jest uczciwy. Przecież mnie znasz. Moja żydowska edukacja poszła całkiem na marne. Myślę, że mój ojciec starał się jak mógł. Po prostu nie byłem w stanie tego zrozumieć i na dobrą sprawę nie rozumiem do dziś. Trudno mi wierzyć w Boga. Świat wydaje się zbyt szalony i pozbawiony rozsądku. A jeśli chodzi o prawo, to czemu człowiek nie miałby jeść świniny jeśli chce? Albo czemu musi zostawiać dla ubogich niezżęty tylko skraj pola? Dobroczynność byłaby równie dobrze przyjęta ze środka. Nie potrafię sobie wyobrazić, że Bogu, jeśli istnieje, robi to różnicę. A ta historia o tym jak świat został stworzony? Greccy uczeni twierdzą, że świat zawsze istniał – chociaż to też nie bardzo ma sens. A jeśli chodzi o to, że Żydzi są narodem wybranym przez Boga, to nie bardzo mi na to wygląda. Gdybym miał wskazać ulubiony naród Boga, to powiedziałbym, że to Rzymianie. Nie żeby mi zależało. Zawsze uważałem, że to głupota tracić czas na pytania, na które nie da się odpowiedzieć.

Elisza słuchał cierpliwie z łagodnym rozbawieniem na twarzy.

– Oto obnażam przed tobą duszę – skrzywił się Papas – w jednej z najdłuższych przemów, jakie miałem w życiu, a ty nawet nie wydajesz się być poruszony.

– Wybacz mi, naprawdę, i wydaje mi się, że powinienem być przejęty stanem twojej duszy. Ale jekoś mam wrażenie, że nic cię nie jest w stanie zmienić.

Ani Elisza ani Papas nie zauważył, że podczas gdy rozmawiali ściemniało się. Spostrzegli się dopiero z pierwszym bębnieniem o dach powracającego deszczu.

– Znów pada – jęknął Papas – a ja mam na sobie najlepsze ubranie. Co za klimat! Sześć miesięcy upału jak w piecu, jedynie z rosą, so powstrzymuje ziemię od zapalenia się, a potem sześć miesięcy nieustannego deszczu.

Podniósł się z sofy, postawił opróżniony kubek wina na stole i zwrócił się w stronę drzwi. Elisza podążył za nim. Papas nałożył na głowę kapelusz, pochylił się by na obutych nogach zamocować przeciwdeszczowe chodaki i podnieść cylicyjski płaszcz, który był niedbale rzucił na podłogę, Kiedy strzepnął jego długie, sztywne fałdy, z płaszcza wypadła tuba na pergamin.

– Na Merkurego, nieomal zapomniałem! Jako dobry Grek przyniosłem gospodarzowi, który ani mnie nie zaprosił, ani nie zatrzymywał, prezent prawdziwą grecką xenię. – podniósł tubę z podłogi – Wątpię, że mnie pochwalisz. Ale tak czy siak, to lepsze niż to twoje wino. Zgadnij co to jest?

– Mam nadzieję, że książka… – powiedział uradowany Elisza– Te, które dotąd mi przysłałeś bardzo mi się podobały.

– No tak, ale nigdy byś nie zgadł co to takiego tym razem! Zupełnie nieodpowiednia lektura dla przyszłego rabina.

– Który mimo to bardzo ci dziękuje – dokończył Elisza.

– Na pewno – dodał Papas – jest warta tego co za nią zapłaciłem jeśli uchroni nauki Nikolausa przed kompletnym zmarnowaniem. – Wręczył prezent Eliszy – Masz, czytaj. Ja byłem zachwycony. Z pewnością ty też będziesz. A teraz uciekam do domu zanim ten potop Noego mnie pochłonie. Do jutra.

Elisza próbował mu jeszcze dziękować, ale Papasa ju ż nie było.

Ktoś się poruszył tuż za Eliszą. Odwrócił się by odkryć, że to Debora spoglądała mu przez ramię za oddalającym się Papasem.

– Szkoda – powiedział, że się z nim nie zobaczyłaś. Papas pytał o ciebie.

– Bardzo uprzejmie z jego strony. Ale ja się nie chciałam z nim widzieć. Przecież wesz kto to jest: utracjusz i niedowiarek.

– Daj spokój, mnie nie tak łatwo zwieść na złą drogę.

– Możliwe, ale jego reputacja… Jak myślisz co ludzie powiedzą jak się dowiedzą, że wciąż się przyjaźnicie?

„Znowu to samo” – pomyślał Elisza, ale głośno powiedział – Nikt, kto ma otwarty umysł nie będzie mieć żadnych wątpliwości.

– A te greckie książki… – Debora nie przyjmowała sprzeciwu – Widzę, że przyniósł ci nową. Co on próbuje osiągnąć?

– To poezje. Nie ma nic złego…

– Czy myślisz, że przyszłemu rabinowi przystoi marnowanie czasu na takie głupstwa?

Byliby się znów pokłócili, ale pamięć ostatniej awantury była jeszcze zbyt świeża. Z wysiłkiem spróbował skierować rozmowę na inne tory. Ale jego uprzejmość była sztuczna, cienką, lodowatą warstwą przykrywająca urazę.

Gdy tylko żona opuściła izbę, Elisza podniósł prezent Papasa.

„Antologia poetów”, głosiła metka, „wybrał Meleager z Gadary”

Ulegając pokusie Elisza wyciągnął zwój z futerału i spojrzał na jeden lub dwa krótkie pasaże. Lecz ciemniejące światło przywołało go do obowiązków. Odłożył książkę na sofę i zaczął modlitwę wieczorną. Jego usta poruszały się szybko w znajomej recytacji. Nie zauważył, że ciasno zwinięty grecki zwój rozwinął się i teraz otwarty leżał na liście dysput między domami Hillela i Szammaja.

Powrót do spisu treści

Rozdział X

Dłonie Gamliela spoczywały na pochylonej głowie Eliszy. Jego potężny głos rozbrzmiewał nad nim wypowiadając starożytną formułę wyświęcenia: „Mojżesz otrzymał Prawo na Synaju z rąk Świętego Błogosławionego. Przekazał je Jozuemu, Jozue Sędziom, Sędziowie Prorokom, Prorocy zaś mężom Wielkiej Synagogi…”

Elisza złożył dłonie. Popatrzył w dół na skrawek piaszczystej ziemi widoczny pomiędzy obszytymi frędzlami skrajami szat. Ale jego umysł jakby oddzielił się od ciała, jakby wyobrażając sobie całą scenę widzianą z góry. Siebie w cieniu górującej postaci i ramion Patriarchy, członków Sanhedrynu stojących w linii przed swoimi siedzeniami, obserwujących w nabożnym skupieniu i zgromadzony na ławach za nim pełen szacunku tłum uczniów i gości. Znał ten widok w najdrobniejszych szczegółach – wszystkie twarze mędrców, każde pnącze zwisające z poskręcanych konarów oliwek i pnące się po murze z kamieni, tym samym, na którym siedział pierwszy raz przed trzynastu laty.

Od tego czasu wiele się wydarzyło. Nie było chyba wybitnego uczonego, u którego by nie studiował, ani szkoły od południowej Judei do Uszy w Galilei gdzie by nie chodził na zajęcia. Niewiele było sesji Sanhedrynu na których nie był obecny. A ostatnio, odkąd został przyjęty do grona zaawansowanych uczniów, zaliczył swoją porcję wykładów i udziału jako młodszy sędzia w posiedzeniach sądów rejonowych.

Wydawało się niewiarygodne, że był tą samą osobą co przykucnięty na szczycie muru chłopiec. Serce mu biło triumfalnie z powodu tego osiągnięcia.

Głos Gamliela brzmiał dalej, prowadząc do konkluzji:

– Zgodnie z wolą bożą i autorytetem danym mi przez Sanhedryn nadaję Eliszy, synowi Abui tytuł starszego i członkostwo w tym zgromadzeniu. Ogłaszam go rabinem Izraela. Obwołuję go towarzyszem wszystkich uczonych i mędrców. Od tej chwili jest uprawomocniony i ogłoszony zdolnym do sądzenia w sprawach rytualnych. Może rozsądzać sprawy cywilne i kryminalne. Może rozstrzygać reguły dotyczące Świątyni i jej właściwości. Co uzna za rytualnie nieczyste jest nieczyste. Co uzna za rytualnie czyste jest czyste. Co ogłosi zabronionym, będzie zabronione. Co ogłosi dozwolonym, będzie dozwolone. Ma prawo nauczania Pisma i interpretowania go. Może wygłaszać kazania. Może rozgłaszać chwałę bożą i rozpowszechniać Słowo. Od tej chwili niech nosi tytuł rabina, godność towarzysza, godność mędrca i godność starszego. Niech te tytuły będą wyrazem szacunku z jakim mają się do niego zwracać w Izraelu, i niech Bóg sprzyja mu na wszystkich jego drogach. Jako jest napisane słowami Dawida, „I niech będzie przyjemność Pana, Boga jego, przy nim, a sprawę rąk jego utwierdź, sprawę rąk jego utwierdź, Panie!”

Gamliel szybko pochylił się i objął nowego mędrca powitalnym uściskiem. Zastępca patriarchy, Elazar ben Azaria i wiceprzewodniczący Sanhedrynu Tarfon stanełi po obu bokach nowo wyświęconego kolegi. Odmierzanymi uroczystymi krokami odprowadzili go do czekającego nań miejsca na końcu zakrzywionej linii krzeseł. Jozue, jego nauczyciel patrzał na niego z dumą kiedy obok niego przechodził. Rabi Iszmael wyszeptał formułę błogosławieństwa. Dwaj Szymoni szeroko się do niego uśmiechali. Akiba stał na przeciwnym końcu półkola, ale Elisza wiedział bez patrzenia, ze jego oczy błyszczały od szczęścia. Stanął przed wyznaczonym sobie krzesłem, podczas gdy asystujący mu mędrcy wrócili na swoje miejsca. Na znak dany przez Patriarchę wszyscy usiedli i przez moment siedzieli w milczeniu jako znak nowej więzi powiększonego związku. Następnie Elisza wstał, by wygłosić swój wykład wyświęcenia.

Pracował nad nim z uwagą przez dłuższy czas. Temat był niezwykle odpowiedni: analiza źródeł w Piśmie autorytetu Sanhedrynu. Miał świadomość, że temat ten potraktował z imponującą wiedzą i oryginalnością. Gdy z Akibą i obu Szymonami dyskutowali go wcześniej by uzyskać ich opinię, został przyjęty przez nich bez zastrzeżeń. Mimo to czuł tremę. Ale kiedy usłyszał swój zaskakująco spokojny głos nabrał pewności siebie. Z przyjemnością zauważył, że w miarę rozwoju wykładu uwaga kolegów była wyraźnie bardziej niż uprzejma i poczuł się nagrodzony gdy po ostatnich słowach zabrzmiał chór aprobujących komentarzy.

Patriarcha podniósł się, podziękował mu za wykład i ogłosił koniec zgromadzenia. Natychmiast Eliszę otoczył podniecony tłumek, wszyscy entuzjastycznie gratulowali mu wyświęcenia i wykładu. Klepali go po plecach i ściskali dłoń. Ci, którzy znali go lepiej obejmowali go. Akiba przemierzył pomieszczenie i predarł się przez kłębiącą się grupę.

­– To był dobry wykład – powiedział i podszedł do niego. A kiedy zarzucił mu ramiona barki Eliszy wyszeptał mu do ucha – Wspaniała robota. Jestem taki szczęśliwy!

Dosięgły ich gwałtowne gesty i głosy. Rozdzieliło ich nagłe poruszenie wśród ciał. Ktoś pociągnął Eliszę za szatę aby zwrócić jego uwagę. Podekscytowani nowoprzybyli tłoczyli się wokół niego ściskając mu dłoń aż do bólu. W głowie mu się kręciło od podnieconych rozmów. Jak przez mgłę odpowiadał na ich gratulacje. Ale stopniowo tłumek topniał pozostawiając go sam na sam twarzą w twarz z Joszuą, którego oczy błyszczały od łez. Elisza odzyskał jasność umysłu.

– To twoja zasługa, mistrzu.

Głos Joszui był cichy i łagodny, kiedy opowiedział – To była moja przyjemność, mój synu, kolego – poprawił się.

– Nie wiem jak ci mam dziękować. Byłeś dla mnie jak ojciec.

– Nawet nie próbuj. To był mój obowiązek i przywilej. Służ tylko Bogu i szanuj Jego Porawo, a nagrodzisz mnie po wielokroć.

Odwrócili się i razem przeszli przez opustoszałą przestrzeń zgromadzenia i dalej drogą w stronę Jawne. Elisza odprowadził swojego nauczyciela na nocleg i wrócił do oberży w której zatrzymał się wraz z Deborą.

Niecierpliwie wszedł do ogólnodostępnej sieni by zaraz usłyszeć głos dochodzący z boku z salonu dla kobiet, głos, którego bogatą barwę i melodyjność nieomylnie rozpoznawał. Zatrzymał się by posłuchać.

– Zawsze uważałam – mówiła Debora – że mędrcy powinni być nie tylko mężami uczonymi, ale również bogatymi i dobrze urodzonymi. Od zwykłych ludzi nie można oczekiwać…

Zmarszczył brwi. Zawahał się przez chwilę, ale poszedł prosto do swojego pokoju.

Pierwsze zadanie po wyświęceniu rzuciło go do miasteczka Usza w Galilei rozpościerającego się na zboczu góry jak klocki porzucone przez niedbałe dziecko. Domy zbudowano na różnych wysokościach, tak że okna jednego wychodziły na gzyms drugiego i trącały się wzajem wzdłuż wąskich uliczek i wijących się zaułków. Jeden budynek dominował nad bałaganem dachów: synagoga, będąca zarazem miejscowym sądem i szkołą o ustalonej renomie. Małe miasteczko było sennym miejscem poza okresami, kiedy szkoła i sąd jednocześnie miały swoje sesje. Wtedy oberże były zatłoczone. Na bazarach kupujący kłócili się ze sprzedawcami, krzycząc by być słyszanym ponad rozgwar głosów. Strumień życia przewalał się krętymi uliczkami jak fala powodzi w łożysku jakiejś rzeczki.

W dniu rozpoczęcia sesji sądu Elisza wjechał do miasteczka. Uriel jechał za nim z krótkimi nogami sterczącymi sztywno w strzemionach. Od czasu do czasu któryś z przechodniów ich pozdrawiał kiedy torowali sobie drogę poprzez ruchomy tłum.

– Zupełnie jak plaga szarańczy u Joela – zawołał Uriel – Oberży będzie jak dom wariatów.

– Obyś był złym prorokiem – odpowiedział mu Elisza.

Ale Uriel dobrze przewidział, co Elisza musiał przyznać gdy zajechali na dziedziniec oberży i zobaczyli wypełniającą go chmarę ludzi i zwierząt.

– Będziemy mieli szczęście jeśli dostaniemy pokój tylko dla siebie – powiedział Elisza zsiadając z konia – a nawet jeśli, to i tak pewnie nie da się spać w tym hałasie.

– Dokładnie to samo myślałem, panie – odezwał się głos za jego plecami.

Elisza odwrócił się i stanął twarzą w twarz z młodym uczniem imieniem Meir.

– Nauczycielu – zaczął gdy się przywitali – oberża jest strasznie zatłoczona. Czy nie zechciałbyś być naszym gościem? Nasz dom jest skromny, ale będzie ci wygodniej niż tutaj.

Elisza uśmiechną się z aprobatą. Od kiedy został przyjęty w poczet kandydatów do wyświęcenia od czasu do czasu wykładał w takiej czy innej szkole. W taki sposób poznał sporo uczniów. Od pierwszego ich spotkania pociągały go greckie rysy Meira, jego świetliście jasna włosy i broda i błękitne oczy. To wszystko dodawało wiarygodności romantycznej historii, że wywodził się ze szlachetnej rodziny pogan, którzy przeszli na judaizm. Był miłym młodym człowiekiem i Elisza go lubił. Ale choć brała go pokusa by przyjąć zaproszenie, jednak się wahał.

Meir, jak słyszał, był pisarzem i jak większość jego kolegów po piórze był strasznie ubogi. Przyjęcie zaproszenia mogło skończyć się dla Meira kłopotem. Poza tym zawsze była możliwość, że dłuższy pobyt w czyimś domu może stać się nudny.

– Pozwól mi odwiedzić cię w szabat – zasugerował jako kompromis.

– Jak sobie życzysz, nauczycielu.

Godzinę później Elisza stał na progu sądu. Oddychał szybko z podniecenia. Siadywał już w sądzie parę razy, ale zawsze tylko jako ławnik. To miało być jego pierwsze doświadczenie jako w pełni wyświęconego.

Izbę, salę wykładową z podestem na końcu, wypełniał tłum sądzących się stron – cały przekrój palestyńskiego społeczeństwa żydowskiego, od bogatych i potężnych do ubogich i bezbronnych.

Podchodząc do podium zauważył trzech kolegów pogrążonych w rozmowie. Dwóch z nich się spodziewał: Szymona ben Azai i Szymona ben Zoma, którzy mieli pełnić rolę jego ławników. Ale nie spodziewał się zobaczyć między nimi Akiby. Kiedy podszedł bliżej odwrócili się w jego stronę z ciepłym uśmiechem.

– Szalom, Elisza – powiedział Akiba – Nie mam tu żadnego interesu, ale jak wiesz mam dzisiaj wykład w tutejszej szkole. Nie mogłem się oprzeć pokusie żeby być obecnym i widzieć przynajmniej początkowe chwile twojej kariery jako sędziego. Pewnie spóźnię się na mój wykład, ale to jest tego warte.

Poklepał w ramię młodszego mężczyznę, a Elisza natychmiast położył dłoń na dłoni Akiby.

Ben Azai, który miał być sędzią sprawozdawcą i dopełniający składu sędziowskiego Ben Zoma byli równie serdeczni.

Rozmawiali przez parę minut, starsi przyjaciele pokrzepiali Eliszę żartobliwymi opowieściami o ich własnej tremie przed pierwszymi sprawami.

Tymczasem sekretarz sądu ułożył swoje dokumenty na stole przed podium. Woźny z laską w ręku zajął miejsce za krzesłami sędziów. Ze słowami błogosławieństwa Akiba wyszedł. Gdy trzej mężczyźni wstąpiło na podium w Sali zapadła cisza. Widzowie powstali do modlitwy.

– Boże nas i naszych ojców – zaintonował Ben Azai swoim głuchym głosem – stajemy przed Tobą gotowi sądzić Twój lud Izrael zgodnie z Prawem, które Ty nadałeś nam przez Twojego sługę Mojżesza. Prosimy udziel nam mądrości abyśmy mogli słuchać Twoich nakazów jako jest napisane: „Dąż wyłącznie do sprawiedliwości”. Dak nam siłę abyśmy wypełnili Twoje przykazanie: „Nie będziesz stronniczy na korzyść ubogiego, ani nie będziesz miał względów dla bogatego. Sprawiedliwie będziesz sądził bliźniego”. Traktujmy siebie jakby Twój miecz ciągle wisiał nad naszymi głowami, gotowy spaść na nie gdybyśmy się sprzeniewierzyli sprawiedliwości. Wtedy będziemy stosować Twoje prawo w bojaźni i drżeniu, dopóki zbawiciel nie zstąpi do Syjonu i do tych ze szczepu Jakuba, którzy powrócą z dróg nieprawości.

Usiedli. Woźny uderzył laską i sąd rozpoczął obrady. Przez cały dzień i dwa następne płynnie przechodził od sprawy do sprawy. Dla Eliszy niewiele było w tym nowego czy nie mającego precedensu. W większości były to rutynowe sprawy. Niewolnik skarżył swego pana demonstrując oko, które zostało oślepione w trakcie bicia i prosił o uwolnienie od pozostałych lat służby. Mężowie i żony spierali się o posagi, listy rozwodowe i rozmaite drobne sprawy pożycia domowego. Dłużnicy szukali możliwości uwolnienia od zobowiązań pod pretekstem, że ich zadłużenie było splamione zakazaną przez Mojżesza lichwą. Grupę tragarzy oskarżono o niedbałość w obchodzeniu się z powierzonym im towarem i domagano się od nich pokrycia straty. Na zmianę sąd stosował prawa dotyczące spraw osobistych, własności, wynajmu, pożyczek, długów i zobowiązań.

W trzecim dniu pobytu Eliszy w Uszy sąd, w którego był składzie zawiesił postępowania. Wraz z kolegami zwrócił swą uwagę w stronę akademii. Znów czuł się niepewnie, tym razem wobec perspektywy wykładania dla zaawansowanych studentów i wystawiana swoich tez na ich krytykę. Jednak wygłosił swój wykład inauguracyjny płynnie i dobrze. Kiedy wykład się skończył, poczuł się kompletnie rozluźniony. Rankierm następnego dnia jego widownia znacznie się powiększyła; wśród słuchaczy byli najbardziej obiecujący studenci. Toteż z poczuciem głębokiej satysfakcji rozpoczął swoją końcową dyskusję w popołudnie przed Szabatem. Temat, prawa dotyczące kaucji nie należał do najłatwiejszych. Doceniał jego wyzwanie, jak również spontaniczne oklaski kiedy zakończył wykład. Cały w rumieńcach od przyjemności zszedł z podium. Młodzi ludzie skupili się koło niego z powinszowaniami.

– Nauczycielu, to był wspaniały wykład.

– Niech twoja siła rośnie.

Powrót do spisu treści

Rozdział XI

Słońce było już nisko nad górami, kiedy Elisza i Meir dołączyli do tłumu wykładowców i uczniów śpieszących do domu z sal wykładowych. Robotnicy krzątali się na wąskich uliczkach w nadziei ukończenia pracy przed zmierzchem. Kupcy pracowicie opróżniali swoje lady z towaru, albo zawieszali żaluzje na straganach. Dzieci, ciesząc się z półświęta, biegały wokół pokrzykując w podnieceniu. Wonie szabatowych delicji dochodzące z otwartych okien nasycały powietrze słodkim domowym zapachem. Popychani z obu stron, Elisza i Meir dotarli do łaźni. Kolejka mężczyzn stała przed wejściem. Rozstąpili się z szacunkiem pozwalając rabinowi wejść bez czekania. Jakiś czas później, oczyszczeni i odświeżeni, obaj wyszli z łaźni w chłodne powietrze późnego popołudnia. W mijanych domach zapalano już światła szabatowe. Świeciły jedno po drugim, jak zapalają się gwiazdy gdy zapada noc. Usza była cicha i spokojmna, jak przystało żydowskiej społeczności nad którą unoszą się anioły szabatu.

Kiedy tak szli, Elisza czuł rosnącą ciekawość na myśl o spotkaniu pierwszy raz żony Meira. Rabini nie rozmawiali o kobietach, jedynie w abstrakcyjny sposób. Mogli w kazaniach i przy stanowieniu prawa rozważać moralność domową, prawodawstwo dotyczące małżeństwa, rozwodu i posagu. Ale plotki i frywolne pogawędki w odniesieniu do jakiejkolwiek konkretnej kobiety byłyby poniżej pobożności i godności uczonego. Przyjmowano za oczywiste, że każda córa Izraela była czysta i bogobojna, tak samo było oczywiste, że jej mąż był dla niej dobry i jej wierny. Takie podejście nie zostawiało miejsca na beztroskie komentarze.

Ale żona Meira była wyjątkiem od tej spartańskiej reguły. Była córką wybitnego rabiego Haniny ben Teradion. Od ojca nauczyła się cytować Pismo i Tradycję ustną tak samo sprawnie, jak zaawansowani studenci. Mówiono o niej również, że miała świeże, a czasami wręc zuchwałe poczucie humoru. Co sztywniejsi wśród starszych nie pochwalali jej. Uczona niewiasta, zwłaszcza obdarzona urodą była dla nich niedorzecznością, zjawiskiem niezbyt odległym od nieprzyzwoitości. Ale młodsi, zarówno uczeni jak i uczniowie, darzyli ją szczerym podziwem.

Przeszli przez dziedziniec dużego budynku stojącego na zboczu góry, wspięli się po kamiennych stopniach, które prowadziły do mieszkań i weszli do maleńkiej izby, w której za całe umeblowanie służyło kilka krzeseł, stół z zapaloną lampą, regał na książki i łóżko. W kącie stały bagaże Eliszy, przyniesione przez Uriela z oberży. Dwoje drzwi prowadziło do dalszych pokoi.

– Bruria! – zawołał Meir.

Zasłona rozchyliła się i żona Meira stanęła przed nimi. Pomimo wszystkich swoich oczekiwań Elisza nie był przygotowany na widok tak wdzięcznej młodej kobiety, drobnej budowy, o ciemnych włosach, żywej jak iskra.

Meir podszedł do niej, objął ją jednym ramieniem i przedstawił Eliszy.

­– Nauczycielu, oto moja żona.

Bruria pochyliła głowę. – Witaj, nauczycielu w naszym domu i przyjmij gratulacje z powodu wyświęcenia.

– Dziękuję za obie rzeczy – odparł Elisza – I jeśli mogę dodać, nareszcie pojąłem znaczenie wersetu „Piękno Jafeta w namiotach Sema”.

– Czuję pewien zawód, mistrzu, zażartowała, a oczy jej zabłysły. – Sądząc po twojej sławie, oczekiwałabym czegoś więcej. To Meir z jego blond czupryną jest tu potomkiem Jafeta.

– A zatem pozwól mi skorygować cytat. Niech będzie „Piękno Sema w namiocie Jafeta”. Jak widzisz, upieram się przy obecności piękna.

Bruria lekko się zaczerwieniła.

– Przynajmniej jedną cechę nauczyciele i uczniowie mają wspólną, sztukę pochlebstwa, przeciw której tak stanowczo się wypowiadają. Ale proszę, usiądź. I wybacz mi na chwilę, zostawiłam dzieci na wpół ubrane. Proszę, rozgość się– dodała już w drzwiach – i jeśli ci przyjdzie do głowy jeszcze jakiś komplement, proszę mów. Szczerze, uwielbiam komplementy.

Po paru minutach pojawiła się znowu prowadząc przed sobą dwóch chłopców. Na widok Meira rzucili się do przodu. Pochylił się i wziął ich w ramiona. Zaczęła się podniecona paplanina. Bruria przez chwilę obserwowała ich z uśmiechem. Następnie łagodnie zabrała dzieci ojcu, wzięła za rączki i poprowadziła do Eliszy.

– To – objaśniła – nasze bliźniaki, Saul i Samuel. Żyją ze sobą prawie w takiej samej zgodzie jak ich patroni. A to – zwróciła się do chłopców – przyjaciel waszego ojca. Nazywa się rabi Elisza. A teraz przywitajcie go.

Zawstydzeni chłopcy wymamrotali słowo – Szalom.

– Przykro mi, że muszę ci to zrobić – usprawiedliwiała się Bruria – ale będziesz zmuszonuy zabawiać bliźniaki podczas gdy ja i Meir będziemy przygotowywać wieczerzę. Mam nadzieję, że twoja uczoność przyjdzie ci z pomocą.

To mówiąc obróciła się w stronę stołu.

Co można powiedzieć małym dzieciom, Elisza zapytał sam siebie. Desperacko próbował nawiązać rozmowę. W odpowiedzi na jego pytania powiedzieli mu który z nich to Saul a który Samuel, że mieli prawie cztery lata, że Samuel był prawie o godzinę starszy od brata, że jeszcze nie chodzili do szkoły ale pójdą w następnym roku.

– Ale już się uczymy czytać – powiedział jeden z nich.

– Właśnie, mama nas uczy – dodał drugi.

Po tym zupełnie mu zabrakło konceptu. Bruria spostrzegła milczenie i wychyliła się z kuchni z półmiskiem w ręku.

– Cóż to, mistrzu, już ci się wyczerpała inwencja? No, musisz postarać się lepiej, albo ja będę się musiała nimi zająć i nigdy nie doczekamy kolacji.

Popatrzył na nią bezradnie, błagają c o pomoc. Uśmiechnęła się i dalej nakrywała stół.

– Czy znasz jakieś gry? – zapytał jeden.

– Albo jakieś opowiadania? – podpowiedział drugi.

Podbechtany jej rozbawieniem Elisza zaczął się starać. Pokazał chłopcom sztuczki palcami, które robił jako dziecko. W końcu malcy siedzieli mu na kolanach z zapartym tchem słuchając opowieści, którą improwizował w miarę jak się rozwijała. Ciężar ich drobnych ciał dawał mu przyjemne ciepło. Kiedy spojrzał na ich przejęte twarze, poczuł w sobie smutek, jakiego nigdy przedtem nie doświadczył. Nieświadomie jego ramiona objęły ich ciaśniej. I kiedy Bruria stanęła nad nimi uśmiechnięta ogłaszając, że wieczerza jest gotowa, niechętnie zdjął ich z kolan. Kiedy postawił ich na podłodze przez moment poczuł dojmującą pustkę.

Ale to minęło jak tylko zasiedli przy stole. Najpierw dzieci stanęły obok ojca, który z rękami nad ich głowami pobłogosławił je. Następnie na prośbę Meira Elisza wstał, podniósł kieliszek wina i zanucił błogosławieństwo uświęcające dzień szabatu. W środku modlitwy popatrzył na nich i zobaczył, że Meir i Bruria szczęśliwie uśmiechali się do siebie ponad stołem. Pozostałą część starożytnej melodii wyśpiewał z zapałem i słodyczą, które wywołały westchnienia zadowolenia, kiedy skończył. Umyli ręce, pobłogosławili bochenek chleba, przełamali się nim i zasiedli do jedzenia.

Posiłek przed nimi był prosty ale obfity. Elisza bardzo chciał posłuchać, co ma do powedzenia Bruria, ale była zajęta podawaniem i pomaganiem dzieciom i dopiero przy deserze, misce z owocami, którą przed nimi postawiła, mogła poświęcić Eliszy nieco więcej uwagi.

– Jak minął tydzień – zapytała.

Pobudzony jej zainteresowaniem Elisza opisał swoje przypadki z otwartością i humorem, do jakich nigdy nie przypuszczał, że był zdolny.

– Biedactwa – przerwała mu widząc, że dzieciom kleją się oczy. – To dla nich bardzo późno. Proszę mi wybaczyć – usprawiedliwiała się przed Eliszą – nie chciałam przerywać. Ale lepiej zmówmy teraz dziękczynienie żebym mogła położyć je spać. Potem będziemy mogli posłuchać reszty historii.

Końcowy hymn odśpiewany, dzieci podniosły się, dały buzi ojcu i po krótkich namowach ze strony Eliszy także jemu. Bruria zabrała je do ich pokoju. Pod jej nieobecność mężczyźni nie czuli potrzeby dalszej rozmowy. Siedzieli słuchając głosów z sąsiedniej izby i szmeru modlitw przed snem. A kiedy wróciła, najpierw sprzątnęła naczynia ze stołu by wreszcie znów zająć miejsce między nimi. Elisza podjął przerwany wątek. Przy jej zachęcie mówiło mu się łatwo i dobrze. Łokcie miał oparte na stole, dłonie splecione. Jego błękitne oczy błyszczały.

– Ale wy mnie wcale nie słuchacie – poskarżył się gdy zobaczył jak Bruria ustami wysyła bezgłośny pocałunek w stronę Meira, a Meir odpowiada jej tym samym.

Oboje byli zażenowani.

– Ale słuchamy – uspokajała go Bruria – Proszę, nie zwracaj na to uwagi. To taki niemądry zwyczaj. To nawet nie jest znak oddania. Meir i ja robimy to głównie po to, żeby rozproszyć to drugie. Kiedy Meir wygłasza kazanie albo uczy a ja siedzę na widowni, czekam aż napotkam jego wzrok i wtedy to dostaje. Uwielbiam patrzeć jak się gubi w słowach i łypie okiem czy ktoś nie zauważył.

– Ta kobieta ma w sobie diabła – poskarżył się Meir.

– Nie lubisz tego? – sprzeciwiła się. – Wolałbyś mnie śmiertelnie poważną?

– Tak jakbym miał wybór…

– Odpowiedz na pytanie.

– Nie, nie wolałbym.

– Co za kłamstwo! – rozłożyła ramiona w geście grozy. Jej śmiech niósł się po izbie. Podniosła się, stanęła za Meirem, pochyliła się i lekko pocałowała go w czubek głowy.

– Można by pomyśleć – zwróciła się do Eliszy nad głową Meira – że po jakimś czasie nauczy się jak reagować na moje zaczepki. Ale obawiam się, że twój uczeń, choć uczony, nigdy nie będzie bystry.

Pogłaskała dłonią blond czuprynę i wróciła na swoje miejsce.

Elisza patrzał zachwycony.

– Wróćmy do ciebie, mistrzu – podpowiedziała. – To dla Meira bezpieczniejszy temat, a i mile widziany. Nie masz pojęcia jak jest tobie oddany. Ale jako kobieta ciekawa jestem twojej żony. Bardzo chciałabym ją spotkać. Szczerze mówiąc, trochę pytałam wokoło. Ale zdaje się, że nikt nic o niej nie wie. Musi być ukrytym skarbem, który zazdrośnie trzymasz dla siebie.

– Jest raczej wycofana – odpowiedział dość niezgrabnie – i nie lubi podróżować.

Bruria spostrzegła zmianę w jego zachowaniu. Zaczęła mówić o czymś innym, o banalnych i zabawnych rzeczach. Na wpół jej słuchał aż w końcu celowo przerwała jego zadumę.

– Mistrzu, nie wolno być smutnym w szabat!

Zmusił się do uśmiechu i skupił na niej swoją uwagę. W ciągu paru minut chichotał z drobnych plotek i bystrych, przenikliwych obserwacji charakterologicznych. Spostrzegł, że gapi się na nią obserwując każdy wyraz jej twarzy, każdy jej gest. W pewnym momencie podniosła wzrok i ich oczy spotkały się. Odwróciła wzrok ale rumieniec na chwilę zabarwił jej policzki. Odtąd była nawet jeszcze bardziej ożywiona.

Była późna noc kiedy Meir i Bruria wycofali się do swojego pokoju zostawiając podekscytowanego Eliszę i zbyt pobudzonego by zasnąć. Zaczął grzebać w torbie po coś do czytania i wyciągnął antologię wierszy o miłości, którą Papas przysłał mu niedawno. W końcu miłość była tematem wieczoru.

Pełen entuzjazmu z powodu poznania tak wspaniałych ludzi, Elisza namówił żonę, by mu towarzyszyła w jego następnej oficjalnej podroży do Uszy. Ale spotkanie okazało się dla wszystkich nieprzyjemnym doświadczeniem. Nie mogąc dorównać gospodyni dowcipem, żywotnością i barwnością, Debora podkreślała swoją zwykłą wyniosłość. Jej rezerwa zmroziła nawet nieokiełznaną Brurię. W rezultacie wszyscy tak się pilnowali i byli tak skrępowani, że Elisza niecierpliwie czekał chwili, kiedy będzie można wyjść nie obrażając gospodarzy. Później z obowiązku raz zasugerował ponowne odwiedziny, ale Debora odmówiła, mówiąc, że podróż była męcząca i że nie znalazła w Meirze i Brurii żadnej z nadzwyczajnych zalet, których kazał jej się spodziewać. Ulżyło mu i więcej ani jej nie namawiał, ani jej więcej nie zapraszał. I choć coraz częściej odwiedzał Uszę, był zawsze sam.

Ale choć Debora nigdy mu nie towarzyszyła, nie uszło jej uwadze, że dla jej męża mieszkanie Meira stało się prawie drugim domem.

– Muszę powiedzieć – poskarżyła się pewnego razu gdy Elisza wyjeżdżał do Uszy kilka razy z kolei w przeciągu krótkiego czasu – że to raczej nie mogą być sprawy sądowe, że jeździsz tam tak często. A jeśli to twoi przyjaciele, to nie rozumiem co takiego w nich widzisz.

– No właśnie, co? – spytał sam siebie wywołując w odpowiedzi mnóstwo niepowiązanych ze sobą obrazów. Wrażenia i wspomnienia z ubogiego ale czystego małego mieszkania przelatywały mu przez umysł: twarz Meira zarazem uważna i skoncentrowana w jakiejś dyskusji i miękka oddaniem ucznia dla uwielbianego nauczyciela; słodkogorzki dotyk rąk dzieci przeszukujących jego togę w poszukiwaniu ukrytych prezentów; ożywione poważne dyskusje; rozkoszna nieprzewidywalność Brurii to pozornie niezdolnej do jakiejkolwiek powagi czy szacunku dla  jakiejkolwiek świętości, to znów w przypadkowych uwagach objawiającej głębię cichej i wrażliwej myśli; i jeszcze jej głęboka, choć nieostentacyjna pobożność, skupiona na wierzeniach i dążeniach, która dla niego była o wiele bardziej autentyczna niż skrupulatność Debory w szczegółowym przestrzeganiu rytuałów. Ale żadna z tych rzeczy osobno, ani też wszystkie razem nie były tym, co przyciągało Eliszę do młodych ludzi. Raczej był to duch przenikający to wszystko, wiążący krąg wzajemnej miłości, który został otwarty na jego przyjęcie, wspólnota celów między mężem i żoną, którą pozwolono mu z nimi dzielić i przede wszystkim wypełnienie, choćby tylko częściowe i zastępcze, pustki, jaką w nim zostawiło jego własne małżeństwo.

Uśmiechnął się smutno i myśląc, że pytanie Debory okazało się trudniejsze niż sama zamierzała, dał jej jakąś spóźnioną i mało znaczącą odpowiedź.

Powrót do spisu treści

Rozdział XII

Incydent w Tyberiadzie zaczął się całkiem niewinnie od odebrania przez Eliszę wiadomości od Gamliela.

Posłaniec poinformował go, że rabi Tarfon zachorował i nie może wywiązać się z uczestniczenia w zbliżającej się sesji wyjazdowej. Skoro sądzone mają być sprawy świeckie, sąd musi się składać z dwóch niewyświęconych uczonych pod przewodnictwem wyświęconego rabina, a zatem jego obecność jest konieczna. Czy Elisza zgodzi się zastąpić swojego kolegę?

Bez najmniejszego wahania Elisza przyjął zlecenie. Rok, który minął od jego wyświęcenia składał się z nieustannych obowiązków sądowych i akademickich. To zadanie było do tego stopnia częścią dobrze znanej rutyny, że nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zapytać kto będzie z nim sądził czy o rodzaj sprawy, którą mieli się zajmować.

Dopiero kiedy wjeżdżał do Tyberiady następnego ranka Elisza spostrzegł pierwsze znaki że nieopatrznie dał się wciągnąć w skomplikowaną sytuację. Ulicami przewalali się ludzie, żołnierze rzymscy patrolowali rynek, a niespokojny tłum zgromadził się przed budynkiem sądu.

Gdy tylko wszedł do budynku, natknął się na jednego ze swych uczniów czekającego w sieni.

– Skąd takie podniecenie? – zapytał z ciekawością.

– Nauczycielu – odparł młody człowiek zdumiony – Czyżbyś nie słyszał? Dwa dni temu robotnicy bławatnika Benjamina poprosili o podwyżkę a kiedy odmówił, przestali pracować. A teraz on chce żeby sąd zmusił ich do powrotu. Co więcej, domaga się żeby mu wyrównali straty. Zdaje się, że zostawili len w kadziach. Jest w środku, czeka na sędziów. I odgrażał się, że jeśli nie znajdzie sprawiedliwości tutaj, zróci się po nią do rzymskiego sądu.

– Ale dlaczego na ulicach są żołnierze?

– To też jego robota. Twierdzi, że grożono mu i że jego warsztat może zostać napadnięty. Oczywiste kłamstwo, nauczycielu. Znasz tych ludzi. Wierzysz, że…

– Zamilcz – Elisza go uciszył – Sprawa dopiero będzie sądzona.

Koło podium Elisza zobaczył jednego z współsędziów, kupca Jonasza, czcigodnego starca, wielce szanowanego w mieście za pobożność i uczoność. Kiedy wymieniali powitania, poczuli obecność trzeciej osoby. Obrócili się i zobaczyli lewitę Szragę. Obaj mężczyźni nie kryli zaskoczenia. Przez chwilę patrzyli na siebie.

– Kiedy przyjmowałem to zadanie – Szraga rozpoczął z wahaniem – myślałem, że to rabin Tarfon będzie przewodniczył…

Mówiąc to wyciągnął z za pazuchy pergamin opatrzony wielką oficjalną pieczęcią.

Ale Elisza, który już odzyskał spokój, odsunął pergamin na bok.

– Witaj – powiedział uprzejmie.

Po krótkiej chwili niezręcznego milczenia trzej mężczyźni zajęli swoje miejsca.

Po odprawieniu wstępnych obrzędów z całą starannością rozpatrywali i sądzili pierwsze mniej ważne sprawy z porządku dnia. Ale zarówno sędziowie jak i widownia oczekiwali publicznej prezentacji sporu, który poruszał całą społeczność. Jednak sąd obradował według planu, bez niestosownego pośpiechu. Elisza i Szraga zwracali się do siebie jedynie wtedy, kiedy to było konieczne i z ostentacyjną uprzejmością. Żaden z nich nie okazywał drzemiącego między nimi napięcia.

Krótko przed południem woźny ogłosił sprawę bławatnika Benjamina przeciwko robotnikom. Dreszcz tłumionego podniecenia przebiegł przez widownię. Powód, korpulentny mężczyzna z czerwoną twarzą wystąpił w aurze dostatku i pewności siebie. Pół tuzina oskarżonych, ubogo odzianych, bladych od ciągłego przebywania w pomieszczeniach, ale zdecydowanych w zachowaniu mężczyzn zebrało się z drugiej strony podwyższenia. Nie czekając na udzielenie głosu Benjamin przedstawił swoją skargę z zawadiacką niecierpliwością przedstawiając historię, którą Elisza już słyszał.

– Ale Wysoki Sądzie, my musieliśmy przerwać pracę – odważne powiedział jeden z oskarżonych, kiedy bławatnik skończył. – Sąd zna ostatnie ceny ziarna. Prawdą jest to, że człowiek musi pracować aby żyć jest bożym nakazem danym Adamowi. Ale gdzie jest powiedziane, że ma pracować i chodzić głodny?

– Czy ja jestem odpowiedzialny za to, że zbiory zboża były marne w zeszłym roku? – gniewnie odparł Benjamin. – Czy to moja wina, że chleb jest taki drogi? Czy ja kontroluję handel płótnem? Pogańscy producenci używają pracy niewolników. Jeśli zapłaciłbym tyle ile ci głupcy się domagają, nie miałbym w ogóle dla nich pracy. A oni wtedy całkiem by się zagłodzili.

Robotnicy patrzyli na niego z pogardą.

– To nie tak, Wysoki Sądzie. On ma duży zysk. Mógłby sobie pozwolić…

– To – przerwał Elisza – jest bez znaczenia. Co więcej, skoro zdecydowaliście się przerwać pracę, czemu czekaliście, aż mieliście pewność, że wasze działanie doprowadzi do zniszczenia lnu znacznej wartości?

– Ale Wysoki Sądzie, – zawołali robotnicy chórem ­– to był nasz jedyny sposób.

– Ile razy zgłaszaliśmy tę sprawę, on nie chciał z nami rozmawiać.

– Myśleliśmy, że tak zmusimy go do wysłuchania nas.

– Czy mój warsztat to jakaś akademia – pienił się Benjamin – że miałbym urządzać dysputy? Zatrudniam ludzi do pracy. Jeśli nie podoba się im płaca, którą daję, mogą iść gdzie indziej.

– Właśnie – zaskrzeczał jeden z robotników – To czemu skarżysz nas do sądu?

Hałas podniósł się przy podwyższeniu i ogarnął całą salę. Dopiero po udzieleniu ostrej nagany zarówno stronom jak i widowni Elisza przywrócił porządek.

Było już dobrze po południu, a ponieważ obie strony przedstawiły swoje racje, Elisza zarządził przerwę.

W izbie za salą sądową nad skromnym posiłkiem dostarczonym przez woźnego sędziowie dyskutowali nad sprawą.

Co do jednego zgodzili się natychmiast: tkacze Benjamina działali w ramach swojego prawa. Pismo stwierdza: „Moimi bowiem niewolnikami są Izraelici”. Z tego sformułowania Tradycja wywodzi, że „Żadnego Izraelity nie wolno zmusić do pracy dla kogoś innego”, i dalej „Robotnik ma prawo porzucić pracę nawet w samo południe”.

Na mocy tych stanowczych i jednoznacznych zasad trzej sędziowie jednogłośnie i bez wahań głosowali za odrzuceniem żądania Benjamina, by robotnikom nakazać powrót do warsztatu. Natomiast gdy zakończyli prezentację swoich stanowisk w drugiej sprawie, czy bławatnikowi należy się rekompensata, Elisza uśmiechnął się zagadkowo, jako że on, patrycjusz i pracodawca głosował na korzyść robotników, podobnie jak zamożny kupiec Jonasz, natomiast Szraga, plebejusz bez grosza przy duszy, znany z nienawiści do bogaczy, stanął po stronie Benjamina.

– To niewątpliwie wpływ waszych nauczycieli, panowie – zaśmiał się Jonasz przywołując liberalizm Joszui i konserwatyzm Eliezera.

Zdumiony takim obrotem sprawy Elisza zwrócił się do Szragi o wyjaśnienia.

– Czy mógłbyś –zapytał uprzejmie – objaśnić swoje stanowisko? Zgodiliśmy się, że robotnicy mają niczym nieograniczone prawo do porzucenia pracy. Każda przerwa w pracy pociąga za sobą pewną stratę dla właściciela. Zatem jeśli zatrudnionym można zasądzić zwrot, to w rezultacie wolność ich działań jest ograniczona. W gruncie rzeczy w pewnych sytuacjach jest całkowicie zniesiona.

Przez długą chwilę Szraga nie odpowiadał. Siedział ustawiając gliniane naczynia na stole w symetryczny wzór. Ale ręce mu drżały niepewnie, a pochylona twarz była blada.

– A co z wspólnym dobrem? – w końcu wymamrotał nie podnosząc głowy.

– Wspólne dobro? – powtórzył Elisza ze zdumieniem. – To co robimy Jonasz i ja jest w najlepszym interesie naszego ludu. Czyż nie jest to centralnym motywem naszego prawa – właśnie to, jak również jego specjalną wartością w porównaniu z prawem pogan, że przedkładamy prawa osoby nad prawami własności?

– Słowa, wspaniale brzmiące puste słowa – wychrypiał Szraga roztrącając naczynia niecierpliwym gestem. – Nie wiecie, że wojna się zbliża, wojna z Rzymem?

Puste gadanie, pomyślał Elisza z rezygnacją. A głośno powiedział:

– Nic o tym nie wiem. A nawet jeśli masz rację, to jakie może to mieć znaczenie dla tej sprawy?

Szraga spojrzał w górę i utkwił wzrok w Eliszy,

– Nie jestem rabinem – powiedział cichym, drżącym głosem. – Nie uznano mnie, a godnego. I nie żywię sympatii dla bogatych żydowskich pracodawców. Ale będziemy potrzebować ich bogactw kiedy nadejdzie następne starcie z Rzymem. Mają dość problemów współzawodnicząc z gojami i ich niewolnikami. Jeśli nasze prawo ściśnie ich jeszcze bardziej, dając naszym robotnikom zbyt wiele swobody, wiecie co się stanie? Zmusimy ich do zwinięcia interesów, zubożymy ich, a z nimi cały nasz kraj. Mówię wam – wolno się podniósł a głos mu potężniał – ten kraj się wykrwawia. Jest naszym obowiązkiem oszczędzać nasze zasoby, inaczej nic nam nie zostanie. A skąd mamy brać siłę? Zatracić się w niuansach na temat praw ludzi i praw własności i logicznych rozumowaniach. Tylko jedno podejście jest słuszne, to, które sposobi nasze ręce do walki i wzmacnia nasze ścięgna na wojnę. Co więcej, nie mamy prawa narzucać Żydom sprzeciwu wobec naszego autorytetu, tworzyć szczeliny w naszej narodowej jednosci. Czy myślicie, że Benjamin podda się waszemu wyrokowi? Nie słyszeliście co mówił? Prosto z tego budynku pójdzie do bazyliki, gdzie może liczyć, że pogańscy sędziowie będą rozsądni.

– Nie odważy się – Elisza zaoponował z przekonaniem – A nawet jeśli, to od kiedy problemy prawa żydowskiego rozstrzyga się groźbami?

– Dalej więc! – Szraga rzucił wściekle – Przyśpieszaj rozkład, który rozpowszechnia sie w kraju jak postępujący paraliż. Podważaj dyscyplinę wysyłając Żydów do rzymskich sądów. Czego innego można się spodziewać po synu…

– Zamilcz! – wykrzyknął Jonasz uderzając otwartą dłonią w stół.

Szraga urwał w pół zdania. Przez moment wydawał się zmieszany wściekłością na twarzy starca i lodowatym spojrzeniem Eliszy.  Wzruszył ramionami by okazać, że się nie przejmuje. Elisza odetchnął głęboko i odzyskując spokój powiedział pewnym głosem.

– Nie widzę sensu dalszej dyskusji. Miałem nadzieję że wydamy werdykt jednogłośnie, co byłoby najlepsze. Ale skoro nie zdołamy tego osiągnąć, musimy się zadowolić decyzją większości. Czy mamy nakazać robotnikom powrócić do pracy?

Trzy „nie” zabrzmiały jednocześnie.

– Czy mają odpowiadać za szkody?

Dwukrotne „nie” i jedno „tak”, Szragi wypowiedziane zostały naraz.

Gdy tylko sędziowie pojawili się w sali sądu stojący w przejściach i przed ławkami ludzie pośpieszyli do swoich miejsc. Powód i obwinieni zajęli swoje miejsca przy podium. Cisza zapadła nawet zanim woźny uderzył swą laską w podłogę i ogłosił:

– Sprawa bławatnika Benjamina przeciwko jego robotnikom.

W pełnej napięcia ciszy Elisza ogłosił:

– Sąd oddala żądanie Benjamina by jego robotnicy wrócili do pracy. Dalej sąd uznaje, że robotnicy są wolni od odpowiedzialności za jakiekolwiek szkody…

Dalsze jego słowa utonęły w gwarze jaki zapanował w izbie. Ludzie wchodzili na ławy wykrzykując do siebie i do obwinionych, którzy ściskali się z entuzjazmem.

Bławatnik Benjamin aż pobladł z gniewu. Wstał ledwo panując nad sobą.

– Nie – jego głos zabrzmiał ponad hałasem – Nie uznaję wyroku.

Szmer niedowierzania przebiegł przez salę. Gwar głosów ucichł.

– Czy dobrze słyszę? – Elisza spytał miękko.

– Powiedziałem – krzyknął Beniamin z uporem – że odmawiam uznania wyroku.

– Wciąż nie rozumiem. ­– nalegał Elisza surowo zmarszczywszy czoło – Co właściwie zamierzasz zrobić?

Ludzie wstrzymali oddechy by nie uronić ani słowa.

Beniamin otworzył usta żeby mówić. Ale spojrzał w zwężone oczy Rabi Eliszy i stracił całą odwagę. Wolno zamknął usta. Policzki zalał rumieniec, coraz bardziej czerwony aż cała twarz płonęła mu wstydem.

– Odwołam się do Sanhedrynu – wymamrotał.

– To – Elisza stwierdził chłodno – twoje prawo.

Wtedy, kiedy Benjamin i jego adwersarze dołączyli do widzów tłoczących się do wyjścia, głos Szragi, cichy ale pełen napięcia i emocji, dobiegł uszu Eliszy.

– Pogardziłeś moją radą. Zapamiętam to. Wydałeś niebezpieczny wyrok, który może wyrządzić szkodę naszemu ludowi. Będę uważał, że jesteś za to odpowiedzialny.

Arogancja tych uwag była tak jawna, że Eliszę najpierw był zdumiony, a następnie rozbawiony. Tylko się uśmiechnął prosto w rozpalone oczy przed nim i odwrócił się na pięcie.

Dzięki Benjaminowi, który gorzko skarżył się na proces każdemu napotkanemu kupcowi oraz Szradze, który rozpowszechniał informację pomiędzy swoimi zwolennikami, proces w Tyberiadzie stał się przedmiotem komentarzy w całym kraju.

Kiedy więc zgodnie z zapowiedzią bławatnik zjawił się przed Sanhedrynem podczas kolejnego posiedzenia by prosić o zmianę wyroku, mędrcy z paru wyjątkami byli dokładnie zaznajomieni ze sprawą. Wysłuchali skarżącego i broniących się, przesłuchali trzech sędziów i po krótkiej dyskusji znaczną większością przegłosowali utrzymanie wyroku Eliszy.

Zachowanie kolegów przyniosło Eliszy ulgę. Jego wyrok został potwierdzony i wreszcie mógł się pozbyć niesmacznego sporu. Jednak okazało się, że to nie był koniec kłótni między bławatnikiem i jego robotnikami. Bo choć Benjamin nie zaprotestował ani słowem przed Sanhedrynem w momencie ogłaszania wyroku, to natychmiast odwołał się od żydowskiego wymiaru sprawiedliwości do rzymskiego. Wniósł sprawę cywilną w sądzie w Tyberiadzie i z czystej złośliwości wezwał na świadków sędziów, którzy rozpatrywali jego sprawę podczas pierwszego procesu. Elisza ledwie zdołał wrócić do domu z Jawne i zaraz został wezwany by stawić cię w bazylice w Tyberiadzie.

Elisza znów spotkał się z Jonaszem i Szragą na kolejnym roztrząsaniu dysputy, której już mieli dosyć. Lecz tym razem siedzieli skromnie pośród widzów czekając aż ich wezwą. Zgodnie z rzymskimi regułami postępowania zarówno powód jak i pozwani byli reprezentowani przez radców prawnych. I kiedy po długim czasie sędziowie żydowscy zostali wezwani do złożenia zeznań, kryjący się za plecami swojego adwokata Benjamin mógł się napawać słodką i bezpieczną zemstą obserwując poniżające  przesłuchani, jakiemu zostali poddani.

Po trzech dniach proces dobiegł końca. Rzymski sędzia, pomarszczony i krótkowzroczny suchym głosem odczytał swoje ustalenia ze zwoju papirusu. Był to uczony dokument pełen odnośników. Odwoływał się do przerw w pracy w Egipcie za panowania Ptolemeusza II Eugretesa, do strajku w fabryce w Pergamonie za czasów Attalusa Filadelfusa, buntu niewolników w ateńskich kopalniach w Laurium i innych precedensów w prawie greckim, hellenistycznym i rzymskim. Jednak poprzez gąszcz odwołań i odnośników zasadniczy sens decyzji był jasny od pierwszych słów. Wyroki żydowskich sądów były w całości zanegowane. Pod koniec dokumentu sędzia przerwał czytanie, podniósł wzrok ponad zwój i spojrzał na widownię. Jego zachowanie wskazywało wyraźnie że wygłosi ogromnie ważną deklarację. Cisza w sali sądowej stała się nagle napięta oczekiwaniem.

– Powód – podjął sędzia – zwrócił się do sądu szukając obrony przed ekskomuniką, którą grożą mu władze jego ludu. Karanie za odwoływanie się do sprawiedliwości Imperium to pozbawianie wolnego człowieka jego praw. Zatem nakazuję rabinom i Sanhedrynowi, by nie próbowali karać Benjamina z Tyberiady żadnymi zakazami ani ograniczeniami.

Elisza zerwał się na równe nogi gwałtownie protestując przeciwko wyrokowi jako naruszającemu żydowską autonomię, ale sędzia był nieporuszony.

– Sprawa jest zamknięta – stwierdził zdecydowanie odmawiając słuchania dalej wyszedł z sali.

 Do zaszokowanego i przerażonego Eliszy ledwie docierał gwar gniewnych głosów podnoszący się w izbie. Ale usłyszał z bolesną jasnością dwie uwagi na swój temat.

– Moje gratulacje – krzyknął przeraźliwie Szraga prosto w jego uszy – Przysłużyłeś się wspaniale dobru naszego ludu!

­– Mistrzu, ­– dodał Benjamin drwiąco – pozwól mi służyć ci twoją własną radą. Możesz zwrócić się o rewizję wyroku – do Cezarei!

Ale gdy tylko odwrócił się do wyjścia, grymas satysfakcji zgasł mu na twarzy. Bo naprzeciw niego współrodacy – Żydzi stali z zaciśniętymi pięściami z wyrazem nienawiści na twarzach tak wyraźnym, że przerażony Benjamin zaczął się rozglądać po pomoc. Widok rzymskich żołnierzy obecnych w izbie trochę go uspokoił. Ale był blady jak ściana i trząsł się wyraźnie przechodząc przez tłum, który ponuro rozstępował się przed nim.

Tej samej nocy grupa odważnych młodych Żydów przekradła się przez kordon straży wystawiony dla ochrony domu Benjamina. Mieszkańcy Tyberiady nigdy się nie dowiedzieli o czym rozmawiali z jedwabnikiem w zaciszu jego własnej sypialni. Ale kiedy następnego dnia robotnicy nie stawili się w jego warsztacie, nie poskarżył się rzymskim władzom. Nie podjął również żadnej próby ściągnięcia zasądzonej mu rekompensaty. W przeciągu następnych miesięcy miał wielokrotnie okazję żałować swojego uporu i nieposłuszeństwa. Bo choć zdołał zapobiec ekskomunice, niewiele na tym zyskał. Żydzi Tyberiady i w całej Palestynie spontanicznie zjednoczyli się przeciw niemu jakby posłuszni oficjalnemu nakazowi. Nikt z nim nie rozmawiał ani nie handlował. Jego interes popadł w ruinę, a wola została złamana przez powszechną wrogość. W końcu pojechał się do Jawne pokajać się przed Sanhedrynem za swe nieposłuszeństwo. W wieczór następnego Dnia Pojednania poczynił publiczną pokutę w wielkiej synagodze w Tyberiadzie. Dopiero wtedy ostracyzm przeciw niemu złagodniał. W taki sposób, bez rozgłosu ale skutecznie wyrok rzymskiego sądu został zanegowany.

A jednak miał swoje szkodliwe skutki. Gdyż Sanhedryn z samej zasady nie mógł biernie przyjąć żadnego ograniczenia swojego prawa do wymierzania kar. Zatem odwołał się do Cezarei a następnie do prokonsula w Antiochii. W pierwszej instancji spotkał się z unikiem, w drugiej z wprost odmową. W końcu delegacja wyruszyła do Rzymu. Kiedy i ona wróciła z pustymi rękoma, fala wściekłości zalała Palestynę. Wielu, którzy dotąd pozostawali obojętni wobec podziemnej armii, teraz wstąpili do niej jako rekruci. W całym kraju ludzie rozmawiali z wzrastającą troską o nieuchronności konfliktu z Rzymem.

Eliszę także dotknęło powszechne oburzenie. Trzeźwi i odpowiedzialni ludzie rozumieli, że działał w zgodzie z rozsądkiem i własnym sumieniem. Ale powszechna opinia skłaniała się do uznania, że był w jakiś ogólny sposób odpowiedzialny za proces i jego nieszczęsne konsekwencje. Zwłaszcza zaślepiony nienawiścią i fanatyzmem Szraga oskarżając młodego Rabina, że jak jego ojcem kierowała nim miłość do pogańskiego świata i brak lojalności wobec własnego narodu. Niewielu ludzi brało serio groteskowe oskarżenia Szragi. Ale u członków grupy, w której miał znaczne wpływy, po raz pierwszy zdołał zaszczepić coś w rodzaju niechęci do Eliszy.

Powrót do spisu treści

Rozdział XIII

Jeszcze nie ucichły odgłosy nierozstrzygniętego sporu pomiędzy Sanhedrynem a władzami rzymskimi o to do kogo należy jurysdykcja, a już nowe i większe niebezpieczeństwo zaczęło zagrażać Żydom w Palestynie. Zaraza nawiedziła ziemię. Na wieść o niej ludzie bledli i drżeli o siebie i bliskich. A kiedy się okazało, że nie uda się ograniczyć budzącej postrach choroby do portów, w których się najpierw pojawiła, ludzie zaczęli zaniedbywać swoje codzienne zajęcia i plany. Złączeni w strachu, mówili tylko o mrożącej krew w żyłach grozie, z chorobliwą fascynacją dzielili się nowinami o dotkniętych zarazą i plotkami o upiornych śmierciach i cudownych uzdrowieniach.

Przez całą wiosnę nikt nie zaczerpnął oddechu pełną piersią, tak ciężkie od troski były wszystkie serca. Ale z nadchodzącym latem demon nieco poluzował. Bo choć prawie żadne miasto nie zostało oszczędzone, choroba najwyraźniej nie przeradzała się w masową epidemię. Dawne zajęcia powoli zaczynały się odradzać. Życie przechylało się w stronę normalności, nigdy jednak nie osiągając jej całkowicie. Bo śmierć wciąż była blisko. I póki zalegała, nikt nie mógł czuć się bezpieczny.

W ten czas nieszczęścia w pewne upalne sobotnie popołudnie Elisza i Meir siedzieli obok siebie w jednej z synagóg w mieście Usza. Sala była nagrzana jak wnętrze pieca. Przez cały tydzień słońce paliło z wściekłością niezwykłą nawet jak na środek palestyńskiego lata. Na zewnątrz nawet najmniejszy oddech wiatru nie poruszał powietrza, nawet ślad chmury nie znaczył gasnącego nieba. Jednak dwaj mężczyźni nie czuli gorąca, nie przykładali też uwagi do słów kaznodziei w nieskończoność zawodzącego zza pulpitu. Myśleli z nieznośnym niepokojem o dwóch synach Meira, przewracających się i jęczących w małej sypialni. Bo życie w nich spalało się jeszcze mocniej, przypiekając im skórę i pokrywając oczy szklistym nalotem. Lekarze, puszczanie krwi i napary okazały się nieskuteczne. Jedynie bladość twarzy i bezbarwny głos zdradzały rozpacz Brurii, z hipnotycznym spokojem doglądającej dzieci.

Gdzieś z kąta sali rozległ się przejmujący, nieopanowany szloch jakiejś kobiety w żałobie. Słysząc ten dźwięk Meir wzdrygnął się. Elisza wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń. Lecz ten gest ufności był pusty. Zbyt żywo pamiętał śmierć swojego młodego ucznia, śmierć krzepkiego robotnika w swojej posiadłości, śmierć starego mędrca, śmierć syryjskiego handlarza, który upadł na drodze tuż przed jego domem.

„Bóg jest sprawiedliwy i miłosierny” – wymamrotał Elisza pocieszając tyleż Meira co samego siebie.

Zawodzenia kaznodziei wreszcie dobiegły kresu. Jeden ze starszych Uszy zszedł trzy stopnie w dół do zagłębienia przed Arką zbudowaną tak, że ten kto się modlił w imieniu kongregacji mógł dosłownie wypełniać słowa „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie”. Przepisanym od wieków zaśpiewem wezwał wszystkich do modlitwy.

Krótkie nabożeństwo się skończyło i zebrani w pośpiechu pozdrawiali się i życzyli sobie nawzajem dobrego tygodnia. Po czym się rozeszli, każdy do własnego domu, własnych zajęć i trosk, a jeśli nieszczęście chciało, do łoża kogoś z rodziny. Elisza i Meir wyszli na zewnątrz. Powietrze, ciągle rozgrzane po całym dniu wstało z bruku by ich uderzyć gniewną dłonią. Biały księżyc oświetlał świat nierealnym blaskiem.

Meir szedł tak szybko, że Elisza ledwie był w stanie dotrzymać mu kroku. Wprowadził nauczyciela na dziedziniec swojego domu i z widocznym pośpiechem wbiegł po schodach. Pokój, do którego weszli pogrążony był w milczeniu i mroku jeśli nie liczyć białej poświaty księżyca wpadającej przez okna.

Bruria wyłoniła się z cienia by ich powitać. „Życzę ci szczęśliwego tygodnia, panie mój i mężu, i tobie, panie mój i nauczycielu”. Twarz jej błyszczała jak biała maska o nieprzeniknionym wyrazie.

„Szczęśliwego tygodnia” – odpowiedzieli mężczyźni.

Meir nie wytrzymał: „Jak dzieci?”

„Lepiej” – odparła Bruria i odwróciła się do kredensu by wyciągnąć świecznik, pudełko z wonnościami i kubek do wina.

„Wciąż mamy Szabat” – powiedziała głucho. „Kiedy oddamy Bogu co należne porozmawiamy o naszych sprawach”.

Uspokojony jej powściągliwością Meir zapalił pierwszą świecę nowego tygodnia, zmówił błogosławieństwo nad kubkiem wina oddzielającym jeden dzień od drugiego, to co święte od tego co świeckie, potrząsnął pudełkiem z wonnościami aby anioły Szabatu mogły odlecieć w oparach kadzidła i wypowiedział słowa oddzielające zaczynający się tydzień od Szabatu.

Jeszcze nie przebrzmiało echo ostatnich słów modlitwy kiedy Bruria rozpoczęła przypowieść.

„Kilkanaście lat temu odwiedził mnie pewien człowiek – mówiła cichym, na wpół hipnotycznym głosem. – Zostawił mi na przechowanie dwa drogocenne kamienie. Dziś, tuż zanim wróciliście pojawił się znowu. Myśl o rozstaniu z nimi jest dla mnie nie do zniesienia. Powiedz, czy muszę mu je oddać?”

„Oczywiście – powściągliwie odpowiedział Meir. – Nigdy naprawdę nie były twoje, niezależnie od tego jak długo były w twoim posiadaniu. Ale czemu tu tak cicho? Czy dzieci śpią? I czemu opowiadasz takie dziwne rzeczy? – Z każdym słowem głos mu cichł aż do szeptu. – Dlaczego nic mi nie mówisz o chłopcach?”

Nie czekając na odpowiedź Meir odwrócił się w stronę sypialni dzieci, zrobił krok jakby chciał tam wejść, lecz zatrzymał się tknięty nagłym zrozumieniem. Jak w transie zbliżył się do Brurii aż stanął do niej twarzą w twarz. Stał patrząc jej w oczy, czekając na objaśnienie przypowieści, objaśnienie którego tak się obawiał usłyszeć.

Bruria podniosła obie dłonie do drżących warg.

„Klejnoty – powiedziała poprzez palce – są tam w pokoju”.

W słabym światełku jednej lampy twarz Meira była nieruchoma. Gwałtownie wdarł się do pokoju dzieci. Przez moment za kołyszącą się zasłoną słychać było tylko ciszę. Po czym rozległ się okropny dźwięk rozdzieranego materiału. Elisza zasłonił twarz. Znał ten dźwięk. Było to rozdzieranie szat w obecności śmierci.

Nie patrzył na Meira kiedy ten wyszedł z pokoju. Ale z nieznośną wyrazistością słyszał jego powłóczące kroki i nierówny oddech. Kiedy znów otworzył oczy Meir opadał na krzesło koło stołu. „Bóg dał – wychrypiał – Bóg wziął. Błogosławiony sprawiedliwy Sędzia”. Zwiesił głowę na ramiona i zaczął płakać.

Jakby te słowa ostatecznego poddania się losowi były rozkazem, ręce Brurii uniosły się do jej sukni, palce się zacisnęły. Pod stanowczym szarpnięciem materiał ustąpił. Sztywnym krokiem lunatyczki weszła do pokoju, w którym narodziło się dla niej życie i w którym, wraz z jej sercem, umarło.

A Elisza, dla którego te dzieci stały się jakby własne, przyłożył pięści do piersi jakby chciał powstrzymać swe udręczone serce przed pęknięciem.

Bezruch w mroku domu Meira zakłócał tylko szloch dorosłego mężczyzny. Gorący wiatr wdarł się przez otwarte drzwi i zdmuchnął samotną lampę. Na moment wszystko stało się ciemnością. Po czym niewzruszony księżyc rzucił swe widmowe światło i pokój zaludniły pełzające cienie.

Powrót do spisu treści

Rozdział XIV

Przez wiele dni, podczas ceremonii pogrzebowych i przez następujący po nich tydzień żałoby, podczas którego Elisza praktycznie nie wychodził z domu Meira, jego oczy jak zwykle oglądały uporządkowany świat ludzi i ich spraw. Jego słowa i działania były skierowane ku temu światu, ale myśli kierowały się do wewnątrz próbując uspokoić chaos bólu.

Podczas długiej podróży do Jawne i w trakcie sesji Sanhedrynu ból toczył się w nim jak głęboka rzeka, ból po dwóch małych chłopcach, którzy już nigdy nie będzą śmiać się ani płakać, ból współczucia Meirowi i Brurii, którzy ukryci za zasłoną bladego opanowania, powściągliwych gestów i wyważonych słów zmagali się każde dla siebie z osobistą tragedią zbyt straszną by mógł ją sobie wyobrazić.

Ostatniego dnia zgromadzenia słońce świeciło kapryśnie i wiał zmienny wiatr. Wielkie kłębiaste chmury to stały nieruchomo w miejscu, to przelatywały galopem po niebie. Z głębi morza galera zmierzała ku brzegowi z białym żaglem jak biała plama na błękicie wód. Ale jeden szczegół działał na Eliszę mocniej niż wszystkie widoki nieba i ziemi. Niosąca zapachy jesieni bryza owiała mu twarz. Wdychając ją, przypomniał sobie o ciężkim zapachu pudełka z wonnościami i zdał sobie sprawę, że odtąd pachnące zmierzchy szabatu przynosić mu będą tragiczne wspomnienia. Znów przeżywał bolesny chaos tamtych niezapomnianych chwil. Skąd się brała, zdumiewał się wciąż na nowo, ta nieporuszona wiara, która podtrzymywała jego matkę i ojca, która nawet w ostateczności powstrzymała ich od przeklinania Boga i śmierci? Zaiste, gdzie sprawiedliwość i miłosierdzie takiego Boga?

To ostatnie desperackie pytanie, które zrodziło się w Eliszy dokładnie wtedy, gdy z pokoju dzieci usłyszał trzask rozdzieranych szat, na początku było jedynie chwilową iskrą protestu wobec pierwszej fali bólu. Ale z czasem przeniknęło do głębi jego istoty, zupełnie tak, jak ponure niebo nakłada swój kolor na rzekę wystawioną na jego zgubny blask. Teraz zajmowało mu całą świadomość. Był głuchy na głosy kolegów na jego temat, ślepy na ich działania, jak widz przykuty w pełnej grozy fascynacji obserwował postępy i cofanie się swojej wiary przed atakami wątpliwości.

„Dusza, która zgrzeszy, ta umrze”, powiedział Ezechiel. Jaki mógł być grzech tych dwóch niewiniątek? „Mówiłem nierozumnie o rzeczach cudownych dla mnie, których nie rozumiem…przeto odwołuję moje słowa i kajam się”. A więc Hiob pogodził się z tym, że jego los to niewiadoma. Ale czy mąż z Uz nie poddał się zbyt łatwo? Czyż Wszechmogący go nie zwiódł? „Czy nie zmusił go podstępem do posłuszeństwa wykorzystując jego nieznajomość mechanizmów działania natury dla zaciemnienia jedynie ważnej sprawy, słuszności Jego dróg? A może odpowiedź znaleźć można w przyszłym świecie? To niemożliwe. Żaden przyszły błogostan nie uczyni dzisiejszego okrucieństwa mniej bezmyślnym. Pozostaje zatem już tylko maksyma mędrców: „Nie w twojej mocy wyjaśnić szczęśliwość złych ani cierpienia sprawiedliwego”. Ale jak się pogodzić z tajemnicą skoro cała dusza domaga się zrozumienia? Czyżby zatem w całej Tradycji nie było światła, które rozproszyłoby złowrogie ciemności? Czy jej doktryny, tak wątłe wobec rzeczywistości, są zbyt słabe by ocalić gdy zbliża się nawałnica zła, która nie zostanie odparta? Rosła w nim przepastna, niewyartykułowana obawa.

– Mówię wam –zabrzmiał mu w uszach szorstki głos – mamy zbyt mało wiary.

Słysząc te słowa, rzucone jakby to było oskarżenie jego sekternych myśli, Elisza zadrżał.

Rabbi Eliezer stał przed jego krzesłem, jego starcza twarz była poszarzała, ramiona rozłożone w geście protestu, trzęsące się z przejęcia. Z ulgą Elisza spostrzegł, że mędrzec zwracał się do całego zgromadzenia. Wyrwany z rozmyślań słuchał jak Eliezer kontynuował:

– Tak jest, w naszym pokoleniu niewiele jest ufności. Dlatego nie będę spokojny. Nie przeszkadza mi, że nasza sesja się przedłuża, że wszyscy już pragniecie jej odroczenia, abyście mogli powrócić do swoich domów. Nie usłucham nawet Patriarchy, kiedy domaga się, bym wycofał mój wniosek. Jego twierdzenie, że problem już był rozważany i to bez rezultatu, nie robi na mnie wrażenia. Nadszedł czas działania w imię Pana. Nalegam byśmy tu i teraz nałożyli zakaz nauczania mowy greckiej i uprawiania pogańskiej nauki.

– Jak długo jeszcze będziemy jak ci fałszywi prorocy w Piśmie, co wołali „Pokój”, „Pokój” kiedy nie było pokoju? Jak może być pokój w Izraelu dopóki kalamy się nieczystościami pogan? Tak długo, powiadam, jak długo są tutaj wśród nas, pomiędzy nami, wyznaczonymi do przechowywania świętej wiary naszych ojców ci, którzy usprawiedliwiają i bronią tego nierządu ducha.

– Co chcą zyskać ci, którym nie dość bożego słowa, że muszą brać sobie Greków i Rzymian za nauczycieli? Powiem wam, czego się doczekamy jeśli raz i na zawsze nie zabronimy tej rozpusty z grecką uczonością. Nasza młodzież zacznie czytać ich książki. Staną się bezbożni tak samo, jak bezbożni są poganie. Będą mieszać się z nimi i uczyć się ich niecnych obyczajów, ćwiczyć w gimnazjonach, przesiadywać w cyrkach, wylegiwać się całymi nocami na pijanych sympozjonach i uganiać się za prostytutkami. A nasze święte tradycje, wyraz woli Boga, popadną w zapomnienie. Skąd się wzięły herezje chrześcijańska i gnostycka, którym tylu już uległo, jak nie z naszego zaniedbania pięćdziesiąt lat temu by zrobić to, co i dziś wciąż się wahamy zrobić? Zważcie na naszych braci w Aleksandrii, ich lekceważenie Prawa i brak posłuszeństwa dla jego przykazań. Czego, pytam, można się po nich spodziewać skoro żyją wśród pogan? Nie wystarczały im Święte Księgi po hebrajsku. Muszą mieć je w grece. Mówię wam, dzień, w którym Pismo zostało przełożone na grecki był dniem żałoby w Izraelu tak samo jak ten, kiedy nasi przodkowie zbudowali Złotego Cielca.

– A teraz zważcie moje słowa. Jesteśmy małym narodem w ogromie pogańskiego świata. Nasza wiara to maleńki punkcik światła w ich ciemnej nocy. Odebrali nam wszystko, co dawało nam siłę. Nie mamy naszego państwa. Nie mamy naszej Świątyni. Ta oto ziemia – Eliezer tupnął nogą – jest sprzedawana spod naszych stóp. Tylko jeśli będziemy się trzymać osobno możemy liczyć na przetrwanie. Inaczej przyjdzie zagłada ludu i jego Tradycji. „Zbudujcie sobie ogrodzenie wokół Tory”, powiedzieli mężowie Wielkiej Synagogi w pokoleniu przed naszym. „Zbudujmy ogrodzenie wokół Tory”, powtarzam dziś wam.

–  Niektórzy z was mogą być przeciwni naszemu zerwaniu kontaków ze światem pogańskim. Mogą utrzymywać, że niemoralne jest zatrzymywanie prawdy tylko dla nas samych. „Otwórzmy nasze okna”, mogą przekonywać, „niech światło dotrze także do niewiernych”. To niewątpliwie godny argument – gdyby tylko można być pewym, że wielka ciemność nie przykryje małego światełka.

­– Mówię wam, teraz nie czas. To jest dla nas zła godzina. Plaga grasuje w świecie – plaga bezbożności i braku moralności. Zawrzyjmy wrota, mówię wam, zamknijmy okna żebyście przeżyli wy i wasze nasienie.

Gdy Eliezer wypowiadał swoje ostatnie słowa, słońce wiszące nisko nad zachodnim horyzontem wychyliło się spoza chmury. Galera, teraz już blisko lądu płynęła na jego tle. Przez chwilę jej sylwetka wyrysowana była światłem w obręczy ognia, który tańczył w jej żaglach i rejach i błyskał wśród jej wioseł gdy unosiły się i opadały rytmicznie jak w głębokich oddechach. Dźwięki bębna na pokładzie roznosily się w powietrzu.

– Dostojni mędrcy, jeśli mogę – głos podnoszącego się z siedzenia Jozuego był łagodny, ale mocny.

– Udzielam głosu synowi Hananiasza – niezwłocznie zapowiedział Gamliel.

– Dawno temu mędrcy, którzy szli przed nami, powiedzieli – zaczął spokojnie Jozue – że prawda jest pieczęcią Boga. Uczono nas i uczymy innych, że prawda musi być początkiem, środkiem i końcem wszystkiego, tak jak pierwsza, środkowa i ostatnia litera alfabetu wyrażają jej imię – emet. Z każdego pulpitu powtarzaliśmy starożytną legendę o zwoju, który spadł z Nieba, na którym było napisane tylko jedno słowo: Prawda.

– Nie przytaczam tego aby was zarzucić przypowieściami. Ale jeśli istotą Prawa ma być służenie prawdzie, to propozycja Eliezera jest zdradą tego Prawa i profanacją imienia Boga. Znam niedostatki Greków, lepiej niż większość z was, bo utrzymuję z nimi rozliczne stosunki. I wiem, że w pewnych dziedzinach, gdzie myśmy nie zaglądali, oni szukali prawdy i znaleźli ją. Wyliczyli ruchy gwiazd, wyrysowali ziemię z jej morzami i lądami. Geometria, którą się posługujemy, od nich pochodzi. Nawet od ich rzemieślników możemy czegoś się nauczyć. Czy można zbudować most bez znajomości prawd o utrzymywaniu się w powietrzu jego przęseł? Czy posąg można wyrzeźbić, niechby i na wstrętne podobieństwo pogańskiego bożka, jeśli w umyśle rzeźbiarza nie ma stosownych zasad?
– Widzicie – Jozue wskazał na galerę – tam płynie okręt zbudowany ich rękami. Każda jego deska leży dopasowana obok innych desek. Żagiel został tak zrobiony, by chwytać najlżejsze tchnienie wiatru. Czy budowniczowie okrętów w Aleksandrii, Pireusie i na Rodes nie znają prawdy o budowaniu okrętów? Czyż odkrywanie tej prawdy i jej przekazywanie nie jest również służbą Świętemu Błogosławionemu? Czyją chwałę głosi marmur, płótno żaglowe i zasady geometrii? Pamiętajcie, bracia, że prawda ma wiele oblicz, jak dobrze oszlifowany klejnot, że ich mądrości to tylko inne twarze od tych, na które my patrzymy i że we wszystkich zarówno świeci światło Boga.

– Jest napisane w Piśmie: „We wszystkich drogach twoich znaj Go”. We wszystkich – patrząc w niebo na górze, mierząc ziemię pod stopami, myśląc o statku na morzu. I mówię wam, przyjęcie tego wniosku to odmowa widzenia pełni Boga. To poniechanie poznania Boga we wszystkich naszych drogach. To świętokradztwo.

Ostatnie słowa Jozuego zawisły przed nimi pulsując w przestrzeni jakoś niezwykle konkretnie.

Elisza wiedział od samego początku, że będzie głosował przeciwko. Podobnie jak jego nauczyciel, nigdy nie był zwolennikiem żydowskiej izolacji. Ale tym razem Jozue mówił aż nazbyt przekonująco. Bowiem w uczniu otworzył bramy pamięci. Wspomnienia, które nie nawiedzały go całymi latami, teraz napłynęły jakby z innego, na wpół zapomnianego życia. Zobaczył ojca pochylonego nad jakąś grecką książką w pogrążonym w mroku pokoju, usłyszał Nikolausa w upalny letni dzień intonującego wersy „Iliady”. I kiedy tak smutno dumał o rzeczach minionych, z nienacka ożył w nim stary problem, dla którego w gruncie rzeczy nigdy nie znalazł rozwiązania. Abuja i Nikolaus byli mądrzy mądrością, do której nawiązywał Jozue. Według niego oni również wielbili prawdę i szukali jej. A prrzecież ani im, ani wielu takim jak oni doktryny Tradycji nie wydawały się ważne. Na śmierć dzieci Meira nie zareagowaliby potwierdzeniem wiary w boską prawość. Wątpliwości Eliszy powróciły z dojmującą intensywnością, jeszcze wzmocnioną niezgodą całego świata za wyjątkiem jego własnego ludu.

Ale teraz nie czas było o tym myśleć. Eliezer znów wstał wyrzucając z siebie gniewne słowa.

– Nauczyciele – wykrzykiwał – co za bzdury tu się opowiada? Całe to gadanie o naszej prawdzie i ich prawdzie, wszystkich obliczach bożego światła, – szyderczo parsknął – zaiste, grecka prawda! Czyżby Jozue zapomniał o tym, cośmy obaj widzieli na rzymskim forum – trzęsącego się z zimna żebraka bez jednej szmaty by przykryć swoją nagość podczas gdy posągi z marmuru były dokładnie owinięte matami żeby nie popękały w zimowym powietrzu? Czy Jozue uważa za mądrość takie lekceważenie człowieka i troskę o zimny kamień? Mówił o tamtej galerze jako o jakoby boskiej prawdzie, którą oni mają. Posłuchajcie przez chwilę, proszę, słuchajcie.

Umilkł w oczekiwaniu. W nagłej ciszy wszyscy usłyszeli bęben na statku wybijający nieludzki rytm.

– Słyszycie ten bęben? Zapomnieliście, co znaczy? Pod tymi naukowo zamocowanymi deskami, pod tymi żaglami utkanymi z tak ogromną biegłością, pod nogami kapitana, który znalazł bożą prawdę w obrotach gwiazd, marynarz na statku podnosi bat i z każdym uderzeniem niewolnicy pochylają się nad wiosłami. I biada temu, kto nie dosyć ciągnie, bo ramię nadzorcy jest długie! Mimo całej swojej mądrości Grecy nie nauczyli się, że niewolnik także jest stworzony na boże podobieństwo. Jozue podał galerę jako przykład. Ja też ją daję. Oto jaskrawy przykład greckiej prawdy. Powiadam wam, powinniśmy mieć żeglarzy, którzy mniej wiedzą o gwiazdach i budowniczych statków, którzy nie budują tak dobrze jak Grecy, za to wiedzą więcej o Bogu i świętości człowieka, Bo to jest całe Prawo.

Natychmiast podnieśli się chętni do zabrania głosu.

– Spokój – zagrzmiał Gamliel przekrzykując gwar.  – Cisza, mówię. Czy macie czelność zmieniać obrady Sanhedrynu w karczemną awanturę? Czy to teatr albo cyrk, żeby zapominać o przyzwoitości?

Glosy ucichły. Mężczyźni, zawstydzeni, usiedli.

– Dosyć już dyskutowaliśmy – Patriarcha stwierdził zdecydowanie kiedy wrócił porządek – Nie widzę powodu żeby przedłużać dyskusję. Jeśli nie ma sprzeciwu, zarządzam głosowanie.

– Pytanie brzmi tak – mówił dalej – czy mamy zabronić wśród nas studiowania kultury greckiej? Głosujmy.

Wszystkie oczy od razu zwróciły się na Eliszę, który jako ostatnio wybrany miał głosować pierwszy. Taki był zwyczaj, żeby młodsi członkowie mogli dokonać swobodnego wyboru nie ulegając wpływowi starszyzny.

– Elisza ben Abuja – wywołał woźny.

– Przeciw – odpowiedział stanowczo Elisza.

I natychmiast skądś w pobliżu usłyszał mamrotanie – Oto jak głosuje syn niedowiarka.

Oblany pąsem Elisza obrócił się, by zobaczyć kto rzucił tę uwagę. Ale nie udało mu się zidentyfikować osoby, choć był pewny, że był to ktoś ze stronników Szragi. Gdy znów skierował uwagę na głosowanie, było już oczywiste, że wniosek Eliezera przepadnie.

Podróż powrotna z Jawne do domu wiodła Eliszę drogą, która łagodnie wznosiła się w stronę gór Samarii. Cały krajobraz był świadectwem furii, z jaką Żydzi i Samarytanie walczyli z Rzymianami w wielkim buncie przed czterdziestu laty. Poczerniale kikuty to wszystko, co zostało po lasach i gajach, które niegdyś okrywały góry. Tarasy wciąż wspinały się po zboczach, ale były tak poniszczone, że wszystka ziemia została z nich wypłukana. Ruiny młynów w dolinach stały opuszczone wzdłuż wyschniętych strumieni. Tu i ówdzie opustoszałe, na wpół zarośnięte zielskiem wsie stapiały się powoli z porudziałą glebą.

Wczesnym popołudniem dotarli do podupadającego miasteczka kawałek drogi za Antipatris. Była to tylko grupka domów zbudowanych z cegieł z wysuszonej gliny. Rynek był niebrukowany. Jedynymi publicznymi budynkami były dwie obskurne świątynie jakichś mało znanych lokalnych bóstw. Mieszkańcy, poganie i Samarytanie byli biedni i chorowici. Zazwyczaj przejezdny widział co najwyżej twarz pojawiającą się na chwilę w drzwiach, żebraka sennie kiwającego się na schodach świątyni, albo grupkę obdartych dzieci biegnących za obcym i proszących o datki.

Ale tego dnia rynek wypełniali mieszkańcy i okoliczni chłopi. Trupa aktorów ustawiła stragan z improwizowaną sceną i wszyscy przyszli oglądać przedstawienie. Kiedy wjechał Elisza, na podium obok dużej misy pełnej wody stał niewielki obskurny mężczyzna ze sprytnymi guzikami oczu. Jego obszerna tunika ozdobiona wyszywanymi znakami zodiaku była poplamiona. Ale przemawiał płynnie i przekonywująco w łatwej mieszaninie potocznej greki i aramejskiego. Opowiadał widowni, że dla niego, który umiał interpretować horoskopy i chaldejskie liczby, przyszłość była tak samo jasna jak dla innych teraźniejszość. Że mógłby im opowiedzieć rzeczy o ich życiu, które sami pozapominali. Że mógłby zaprowadzić ich do rzeczy, które stracili. Że ma ze sobą diakrwie dla zdrowia i eliksiry dla miłości. Że może przewidzieć co przyniesie nadchodzący rok. Ale nie powinni mu wierzyć na słowo. Większość cudotwórców, niestety, to oszuści. Ale on może udowodnić swoje kwalifikacje – okaże znak i dokona cudu aby ich przekonać. Potem, jeśli ktoś chce może szukać u niego porady za niewielką opłatą.

Rozbawiony jego elokwencją i wyraźnym podziwem widzów Elisza ściągnął wodze i przyglądał się nie zsiadając z konia.

Sztukmistrz schylił się szybko. Kiedy się wyprostował, w ręku miał sztabkę z brązu. Stuknął nią o obręcze kadzi. Wyraźny dźwięk metalu uderzającego o metal rozniósł się wśród widowni. Następnie, schylając się w stronę widzów najbliższych podium, poprosił ich żeby dotknęli i podnieśli sztabkę. Wszyscy się zgodzili, to był brąz, a nie drewno.

– Czy ta sztabka – zapytał – może pływać?

Nikt nie odpowiedział.

– Ja mogę sprawić, że zacznie się unosić na wodzie w tej kadzi, tu na waszych oczach.

– Ale czy to jest woda? – zabrzmiał z tłumu głos niedowierzania.

– Wygląda na wodę, czyż nie?

– Nie widać zbyt dobrze.

– To podejdźcie bliżej.

Krępy wieśniak utorował sobie drogę.

– Bliżej, podejdź jeszcze bliżej – zachęcał go sztukmistrz.

Stając na palcach wieśniak znalazł się twarzą na wysokości brzegu kadzi. Niespodzianie sztukmistrz upuścił brązową sztabkę do wody. Wieśniak został cały spryskany. Zawstydzony wycofał się, podczas gdy tłum rechotał ze śmiechu.

– Metal w wodzie, – sztukmistrz krzyczał ponad tłumem – a ja sprawię, że będzie pływał.

Ale część publiczności nie była przekonana, chcieli widzieć, że sztabka naprawdę tam była. Sztukmistrz przezornie nie pozwalał i spór z przodu widowni narastał. W końcu, gdy napięcie było już odpowiednie i udając rezygnację sztukmistrz się zgodził. Miejscowi sceptycy wdrapali się na scenę, widzieli sztabkę leżącą na dnie kadzi i zawstydzeni się wycofywali.

Wśród głębokiej ciszy widowni sztukmistrz zaintonował zaklęcie, jego ręce to unosiły się nad kadzią, to zanurzały w wodzie. Szmer przeszedł wśród wieśniaków gdy połyskujący przedmiot ukazał się na powierzchni.

Oklaski rozbrzmiały na widowni. Pojedyncze głosy wołały „Oszustwo”, „Marna sztuczka”, ale utonęły w głośnym wołaniu: „Cud, prawdziwy cud!’

– Tak jest – zawołał sztukmistrz z emfazą – to cud, absolutnie niezgodny z prawami natury!”

Elisza uśmiechnął się z pobłażaniem, spiął boki swego konia i ruszył naprzód. Bo choć sztuczka była sprytnie wykonana, z wysokości konia mógł zobaczyć to, co było niewidoczne dla wszystkich innych – błysk cienkiej nitki biegnącej od kadzi do ręki sztukmistrza.

Kiedy tak jechał do domu, całe to zdarzenie uderzyło go jako dziwnie podobne do podania w Piśmie o swoim imienniku, proroku Eliszy:

„A gdy jeden z nich obalał pień, siekiera wpadła do wody… Wtedy rzekł mąż Boży: Gdzie wpadła? A gdy on pokazał mu miejsce, uciął kij i rzucił go tam, i sprawił, że siekiera wypłynęła…”

Było to przed wiekami – byłoby to też oszustwo? Czyżby inni wieśniacy w swej naiwności wzięli to za cud?

Z wciąż dźwięczącymi w uszach przechwałkami sztukmistrza Elisza przypomniał sobie słowa swojego ojca: „Stoicy mają rację, gdy twierdzą, że nic nigdy nie dzieje się wbrew prawom natury”.

Ale jeśli tak, to co z wszystkimi innymi cudami w Piśmie – z płonącym krzakiem który nie spłonął, morzem, które się rozstąpiło, by przepuścić jedną grupę ludzi i zamknąć się na drugiej, ogniem zstępującym z nieba by zapalić ofiarę, zmartwychwstaniem dziecka przez oddech z ust proroka – czy to też oszustwa lub naiwne legendy?

Ale jeśli odrzucić cuda, co z prawdziwością Pisma, które zapisuje je jako fakty? Bo jeśli autorytet Pisma zostanie zakwestionowany, to wtedy nie ma solidnej bazy dla Tradycji, którą nam przekazano.

A przecież to z Pisma i Tradycji świat Eliszy wywodzi cały system życia, prawodawstwo i obrzędy, wiarę w nieśmiertelność duszy i karę i nagrodę po śmierci, a nawet samą wiarę w Boga. Każda doktryna jest tak spleciona z innymi, że zanegowanie jednej znaczy odrzucenie wszystkiego.

To tak jak lawina. Kamyk zostaje poruszony. Ziemia się pod nim obsuwa. Skała się toczy. Krzakowi puszczają korzenie i ustępuje, i już całe zbocze góry jest w ryczącym, destrukcyjnym ruchu.

Powrót do spisu treści

Rozdział XV

Cesarz Trajan siedział skulony na swoim tronie w długiej sali audiencyjnej w bazylice w Cezarei. Opuchnięte powieki miał przymknięte. Szeroka płaska twarz podszyta była zmęczeniem i oklapła od nudy. Objazd Wschodnich Prowincji i krótka wizyta w stolicy Palestyny, irytujące wydarzenie, wyczerpały go. Był również przestraszony. Nawiedzający go ostatnio tępy ból coraz częściej ogarniał całe piersi od ramienia do ramienia.

To od samego początku był błąd, cała ta wojna z Partami. Co gorsza, można jej było uniknąć. Ormianie proponowali zadawalające warunki. Ale upoiła go podniecająca wizja nowych triumfów. Na mapach wszystko wyglądało tak łatwo. Jak miał przewidzieć, że legiony syryjskie będą osłabione, zdezorganizowane i niezdyscyplinowane? Generałowie kłamali mu, że są gotowe do wojny. Po roku forsownych wysiłków Armia Wschodu była wciąż źle wyćwiczona. Tyle czasu już minęło odkąd służył w Syrii, że zapomniał co znaczy wojna. Z niesmakiem myślał o surowości pory deszczowej, która traktowała go teraz chłodem i o czekających go w nadchodzące lato długich marszach przez straszną spiekę pustyni arabskiej.

Nie, ta kampania nie będzie łatwa. Partowie nie są zjednoczeni, ale to pomysłowy i zwodniczy nieprzyjaciel. Nie staną do otwartej bitwy. Wycofają się w ponure, spalone słońcem góry Iranu. On podąży za nimi rozciągając linie komunikacyjne i męcząc żołnierzy. Wtedy oni zaatakują, niespodziewanie z chmurami strzał i chmarami kawalerii aby zniknąć równie szybko jak nadciągnęli. Teraz przyznawał, że mimo starannych przygotowań nie będzie żadnego podboju Partii. Będzie miał szczęście jeśli w ogóle będzie jakieś zwycięstwo. A nawet jeśli przesunie granice dodając nowe ziemie na wschodzie, kto wie czy da się je utrzymać? I co cesarstwu po ziemi, która płonie w dzień i zamarza w nocy, po granicy, którą trzeba będzie obsadzić garnizonami tak mocno, że koszty wyczerpią już i tak nadwyrężony skarbiec? Nawet jeśli bogowie uśmiechną się do niego i zwycięży, to z powrotem przyniesie ze sobą bardzo niewiele w stosunku do włożonego wysiłku.

Smutno pomyślał o Aleksandrze Wielkim i Juliuszu Cezarze, dziwiąc się, że tyle dokonali mniejszymi siłami. On też miał swoje sukcesy. Zwycięstwo nad Dakami było godne triumfu, jakim go nagrodzono. Ale tamto było większym podbojem raczej inżynierów niż żołnierzy, bardziej dróg i mostów niż strategii. Musi być, mówił sobie, prawdziwy geniusz militarny, który wyrasta ponad samą skuteczność, tak jak naturalny wdzięk urodzonego tancerza wykracza ponad wyuczoną elegancję.

Tak przyjemnie byłoby być z powrotem wśród sabińskich pagórków, ze spokojnymi spacerami wśród fontann, gdzie gryzipiórki mogliby niepokoić go tylko o wyznaczonych godzinach, Tak wiele rzeczy tam czekało by się nimi zająć. Nowe forum wciąż było nieukończone, jego triumfalny obelisk nie zbudowany. To był genialny pomysł – zapisać na kamiennej kolumnie całą historię wojny w Dacji tak żeby o jego osiągnięciach czytało się z wstępującej spirali rzeźbionych obrazów. Kiedy wróci, znów będzie miał triumf niezależnie od wyników kampanii. Senat tego dopilnuje. Wnętrzności mu się wywracały na samą myśl o dostojnych mężach. Traktował ich z szacunkiem – tak było politycznie, Ale widział ich takimi jakimi naprawdę byli – banda śliskich pochlebców i jadowitych, tanich politykierów, którym spieszno było uchwalić triumf w nadziei, że cezar być może zauważy kto pierwszy to zaproponował. A już najgorsza wśród nich była ta garstka prawdziwych arystokratów, którym udało się przetrwać prześladowania jego poprzedników. Wiedział, że pogardzali nim i nienawidzili go za to, że był nuworyszem z Hiszpanii. Jedynie to, że kontrolował armię trzymało ich w ryzach, jak też to, że był lepszy od jakiegoś nowego Nerona czy Domicjana, który mógłby go zastąpić.

Być cesarzem nie było przyjemnie. Kiedy był tylko Markiem Ulpiuszem Trajanem, gwałtownie tego pragnął. Ciężko pracował z armią od dnia, w którym stary Nerva ogłosił go swym następcą. Chciał być sławny, byś na wszystkich ustach, być władcą świata. Teraz już nie można się tego było pozbyć. Chwila nieuwagi i będzie miał nóż na gardle. Splunął z obrzydzeniem.

Lider delegacji Nabatejczyków był tak poruszony taką demonstracją wulgarności, że zgubił miejsce w petycji, którą czytał w imieniu swego ludu. Trajan odprawił go zmęczonym gestem.

– Wasza prośba – powiedział – zostanie przekazana odpowiednim urzędom… Co teraz mamy, Lucjuszu? – zwrócił się do sekretarza – czy już blisko końca?

– Wybacz, cesarzu, ale mamy przed sobą jeszcze kilka godzin do zakończenia audiencji.

Trajan zmienił pozycję na tronie i spojrzał w głąb długiego korytarza. W słabym świetle z rzędu okien w górze tłum oficerów, petentów i służby tańczył mu przed oczami. Z oddali doszła do niego pochwalna uwaga o posągu, który wzniesiono na jego cześć w mieście Filadelfia Amman, Z nawyku nagrodził miasto częściowym umorzeniem podatków. Następnie artysta przedstawił mu model monety triumfalnej, Napis na niej rozbawił go: „Na Wschodzie nastał pokój”.

– Trochę przedwczesne i nazbyt optymistyczne – zauważył. – Ale zatwierdzam. Wygramy, czy nie, tak ma zostać w historii.

Zrobiło się zamieszanie wśród dworzan i wprowadzono grupę mężczyzn. Jeden z nich, olbrzym z gęstą siwiejącą brodą trzymał w dłoni pokaźny zwój. Czytał z niego coś, co wydawało się długą listą skarg: o świątyni, podatkach i niesprawiedliwych prawach dotyczących ziemi. Ciągnęło się to bez końca. Mucha zabrzęczała wokół głowy Trajana. Odganiał ją ze złością. Służący podbiegł z wachlarzem.

– Lucjuszu, kto to taki? – spytał cesarz z irytacją w głosie.

– Członek delegacji żydowskiej Rady Starszych – wyjaśnił sekretarz.

– To niech mówi. Kiedy wróci do swojej wsi, gdziekolwiek ona jest, będzie się chwalił jakim był bohaterem wobec cesarza. Ale wolałbym żeby to już się skończyło.

– Panie, błagam. Tamten region jest bardzo niespokojny. Lepiej żebyś go słuchał. Oszczędzisz sobie kłopotów. Nie musisz nic robić w żadnej z tych spraw. Po prostu powiedz im, że bierzesz je pod rozwagę.

Trajan poprawił się w krześle. Znudzony wzrokiem wędrował po twarzach członków żydowskiej delegacji. Jedna z nich wydała mu się skądś znajoma i sprawiła, że zechciał sobie przypomnieć.

– Na Heraklesa, ten tam brzydal. Skądś go chyba pamiętam. Do ciebie mówię, podejdź bliżej.

Gamliel kontynuował czytanie.

– Cicho – uciszył go cesarz.

– Powiedz mi – zwrócił się do rabina, którego wywołał – jakie jest twoje imię.

– Rabi Jozue.

­– Już wiem – wykrzyknął Trajan przypomniawszy sobie – Ty jesteś ten Żyd, który dał mi błyskawiczną odpowiedź jak to możliwe, że ktoś tak brzydki może mieć tyle rozumu. Cały Rzym śmiał się z tego przez tydzień. Podejdź nieco bliżej.

Gdy Jozue z godnością podchodził Lucjusz coś szeptał cesarzowi do ucha.

– Co mi tam powaga – przerwał niecierpliwie Trajan. – To pierwsza zabawna twarz jaką widzę od czasu tamtego pajaca w Antiochii. Dalej, powiedz czego twoi ludzie chcą.

W nastrojach cesarza kryły się ogromne możliwości. Oczy Jozuego zwęziły się.

– O panie – powiedział. – Jak wiesz, nasza narodowa świątynia została zburzona przez cesarza Tytusa. Prosimy żebyś pozwolił na jej odbudowanie. – Nawet nie wspomniał o podatkach i prawie własności ziemi.

– To wszystko, czego chcecie – budynek?

– To wszystko.

– Zatem możecie to mieć. Postanowione.

Luciusz schylił się i nerwowo szeptał cesarzowi do ucha.

­– Jeśli mogę, cesarzu, to bardziej skomplikowane niż się wydaje. Ci Żydzi to buntownicy. Pozwolenie, by znów mieli swoją świątynie może sprzyjać zamieszkom w Palestynie. Błagam, nie śpiesz się z nieostrożnymi obietnicami.

Trajan zawahał się wyraźnie nie wiedząc o co chodzi.

– Najjaśniejszy Cesarzu – zaalarmowany Jozue pośpieszył z wyjaśnieniem ­– nie ma lepszego sposobu na zagwarantowanie posłuszeństwa narodu żydowskiego niż pozwolenie im na odbudowę przybytku. Gdy to będziemy mieli, twoi wierni słudzy będziemy służyć ci z jeszcze większym oddaniem.

– Masz rację – zgodził się Trajan. – Musimy mieć porządek za plecami kiedy będziemy w Partii. Co więcej, w Babilonii żyją dziesiątki tysięcy Żydów. Wolę ich mieć raczej przyjaźnie, niż wrogo nastawionych. – Obrócił się do Lucjusza i rozkazał: – Niech sekretarz przygotuje edykt. I wyślij go pilnie do Rzymu z moim żądaniem, by Senat go zatwierdził.

– Ależ panie – sprzeciwił się Lucjusz. – To wbrew długoletniej praktyce…

Trajan spłonął gniewem. – Nie chcę nic więcej słyszeć – krzyknął głosem sierżanta od musztry. – W cesarstwie rzymskim jest wiele świątyń. Z całą pewnością mamy miejsce na jeszcze jedną. Ten człowiek – jak mu tam na imię – ma dostać to, o co prosi, rozumiesz? A jeśli chodzi o pokój w cesarstwie, to ja się tym zajmę.

Sekretarz skłonił się i cofnął upokorzony. Rabini wciąż niedowierzając z radości tłoczyli się by podziękować cesarzowi. Ale podniecenie znów wywołało ból w piersi Trajana, który nagle stracił cierpliwość.

– To wszystko – odprawił ich skinieniem dłoni. – Dostaliście coście chcieli.

Ogarnięci radością mędrcy nie potrafili się powstrzymać. Czuli, że powinni dać bardziej właściwy wyraz swojej wdzięczności. Gamliel znów zaczął mówić.

Ale Trajan był już zniecierpliwiony.

– Możecie odejść, powiedziałem – warknął. – A jeśli naprawdę chcecie tę świątynie lepiej zniknijcie z moich oczu zanim zmienię zdanie. Wracajcie do domu – zakończył łagodniej.

Tak ponagleni mędrcy skłonili się i wycofali zachowując powagę dopóki byli widoczni. Kiedy tylko znikli z oczu obrócili się do siebie obejmując ramionami.

– Udało się – wykrzykiwali, – udało się! Błogosławiony niech będzie Pan, który jest dobry i czyni dobro. Wysłuchał naszych modłów!

Na zewnątrz Elisza też nie posiadał się z radości. Ale był też zaszokowany widokiem swoich kolegów traktowanych z taką dobroduszną pogardą. Było upokarzające widzieć jak lekceważąco traktowali ich Rzymianie, patrzeć jak Gamliel i inni pokornie przyjmują bezceremonialną odprawę. Dostali to, czego chcieli wyłącznie przez przypadek. Ale taki kaprys to obosieczny miecz. Tym razem zadziałał na korzyść Żydów. Równie dobrze w przyszłości mógł się obrócić przeciwko nim. Trajanowi sprawiło przyjemność pozwolenie na odbudowanie Świątyni. Równie dobrze mogło mu się wydać słusznym zamknięcie synagog. Tak czy inaczej, Żydzi byli bezsilni, zależni od arbitralnych decyzji pogan. Świadomość bezsilności własnego narodu głęboko dotknęła Eliszę. Jaka mogła być nadzieja dla ludu, którego całe istnienie zależało nie od nich samych, ale od przypadkowych i kapryśnych decyzji innych?

Z pozoru przyłączając się do radości, był niemniej przygnębiony świadomością wszechmocnej potęgi pogańskiego świata.

Z Cezarei Gamliel wysłał Eliszę na pasterski objazd Galilei. Patriarcha gorąco się usprawiedliwiał, że wydaje mu takie żmudne polecenie. Długo podkreślał, że jako dobrze sytuowany młody mędrzec Elisza powinien wziąć na siebie więcej obowiązków niż starsi koledzy, którzy w większości musieli zarabiać na swoje utrzymanie.

Spragnionego nowych wrażeń i nowych twarzy Eliszy nie trzeba było długo namawiać. Od czasu śmierci dzieci Meira i pokazu w wiosce Samarytan pogrążony był w ciągłej uporczywej walce aby albo zdusić w sobie wątpliwości i przywrócić swoją poprzednią bezrefleksyjną akceptację, albo pozbyć się ich przy pomocy rozumu. Od paru miesięcy nie udało mu się dostrzec najsłabszego znaku, że to mu się powiedzie. A nawet samo to pogrążenie w drążących go pytaniach sprawiło, że jego niepokój się tylko wzmógł i stał się bardziej dotkliwy. Toteż seria intensywnej aktywności była mile widziana. Mogła się okazać odwróceniem uwagi, którego tak bardzo potrzebował.

Wszędzie, gdzie pojechał znajdował ludność niemal pijaną radością na wieść o edykcie Trajana. Ale też normalne życie toczyło się dalej. Ruch na targach i w warsztatach był taki sam jak przedtem. Kongregacje zbierały się jak dawniej na modły i naukę, uczniowie gromadzili się na wykłady, lokalne sądy zbierały się dla rozsądzania spraw.

W Hajfie, w pierwszy szabat podczas swojej podróży, Elisza wygłosił kazanie. Tematu, źródeł w Piśmie dla wiary w nieśmiertelność duszy i zmartwychwstanie ciał nie wybrał sam. Został mu narzucony przez starszych gminy, którzy chcieli odeprzeć wpływ grupy saduceuszy, którzy zaprzeczali tym dogmatom wiary. Siłą woli Elisza dokończył swoją przemowę, choć w jej trakcie raz czy dwa razy słowa więzły mu w gardle.

Wiele innych zdarzeń przyczyniło się do jego niepokoju. W Akko, gdzie sąd zebrał się pod jego przewodnictwem, współsędziowie nakłonili go do ukarania ubogiego wieśniaka za złamanie szabatu. Nie miał wiele serca dla wymuszania rytuałów siłą. Reguły w tej sprawie były jasne i nie dawały mu miejsca na unik, ale konieczność spełnienia obowiązku napełniła go niesmakiem.

W szkole w Peki’in, w której wkładał przez kilka dni, jeden z wykładów poświęcony był nadchodzącemu świętu chanuki, które upamiętniało powstanie Machabeuszy przeciw Grekom. Zawsze lubił to święto z jego zapalaniem lamp przez osiem dni, każdego wieczoru jedno światełko więcej aż do kończącego triumfu światła. Ale teraz zastanawiał się nad skutkami wojny przeciwko Antiochowi. Żydzi w żaden sposób nie mogli jej uniknąć. Stawką była cała ich wiara i kultura. A przecież kiedy mówił, czuł, że byłoby lepiej gdyby sprawy potoczyły się inaczej, tak żeby judaizm mógł wchłonąć więcej mądrości Greków.

Coraz bardziej świadomy niespójności między swoim zachowaniem a myślami jechał tak od miasteczka do miasteczka, by wreszcie dotrzeć do Meron. Ledwie się rozgościł w swojej kwaterze w oberży, gdy wyraźnie poruszona kobieta podeszła do niego w sali biesiadnej. Towarzyszył jej z wyraźną niechęcią siedemnasto- czy osiemnastolatek.

– Nauczycielu – rozpoczęła wzburzona podchodząc do Eliszy – to jest mój syn Zebulun. Był zawsze dobrym dzieckiem. Możesz zapytać każdego. Ale zeszłego lata poszedł do Gadary zanieść na rynek wełnę mojego męża. Wpadł tam w sidła złej poganki. Od tego czasu nie mogę nic z nim zrobić. Nie modli się ani nie chodzi na nauki. Mówi, że już nie wierzy…

Siedzący w Sali przerwali rozmowy i zaczęli nasłuchiwać.

– Zamilcz – uciszył ją Elisza. – Chodźmy do mojej izby, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

– A teraz – zwrócił się do chłopca kiedy już byli sami w jego pokoju – powiedz mi dokładnie co cię trapi.

Zebulunowi łagodność w głosie Eliszy wydała się podejrzliwa, potrząsnął więc tylko głową.

– No mów – ponaglił Elisza. – Ze mną możesz być szczery.

Po dłuższych namawianiach udało mu się z niego wyciągnąć opowieść, nieskładną historię pogubionego myślenia.

Przez parę godzin Elisza cierpliwie mu tłumaczył, odpowiadał na pytania, polemizował, przekonywał. Pokonany przez cierpliwość i zainteresowanie Rabina, chłopiec niechętnie poddawał się punkt po punkcie.

– Tak, nauczycielu – zgodził się w końcu.

– I będziesz się zachowywał jak przystoi Żydowi?

– Tak, nauczycielu.

– Bogu dzięki! – wykrzyknęła kobieta. – Nauczycielu, nie wiem jak ci zacząć dziękować. Uratowałeś moje dziecko!

Pochyliła się żeby ucałować skraj szaty Eliszy.

– Ależ proszę – bronił się niezręcznie, cofając się – Zrobiłem tylko to, co każdy inny rabin zrobiłby dla ciebie.

Gdy został sam, Elisza bezwładnie opadł na stołek i zakrył dłońmi oczy.

Zakończywszy objazd wrócił do domu, lecz nieszczęśliwe myśli gnębiły go nadal.

 – Elisza, Elisza – Debora powtórzyła pewnej nocy gdy przygotowywali się do snu. – Nie usłyszałeś ani słowa z tego, co do ciebie mówiłam. Co się z tobą dzieje? –  Mówiła o czymś nieważnym, ale jak się ostatnio często zdarzało, tylko po to, by się zorientować, że wcale jej nie słuchał.

– Wybacz mi, – powiedział, – myślałem o czymś innym.

– Coś cię gnębi, – nalegała. – Cały czas rozmyślasz.

– Wcale nie – oponował. – Wszystko jest w porządku.

– Nie wierzę ci. Na pewno dobrze się czujesz?

– Oczywiście – odpowiedział natychmiast.

– Czy to coś, co ja zrobiłam? W nerwach człowiek się zapomina…

– Och, nie. – zapewnił. – To wcale nie o to chodzi.

– Ale coś musi być. Czemu ukrywasz to przede mną? Przecież jestem twoją żoną. Twoje problemy są też moimi…

Pragnienie pozbycia się ciężaru, rozładowania wewnętrznego napięcia poprzez zwierzenie się komuś od dawna była w nim silna. Teraz wobec jej współczującej troski okazała się przemożna.

Chodząc po pokoju powiedział jej co go gnębi. Mówił najpierw powoli, następnie w potokach słów, opisując jak zaczął mieć wątpliwości i jak był w nieustannym pomieszaniu pojęć, z którego nie był w stanie wydostać się o własnych myślach.

– Czy to znaczy – wyszeptała przerażona, – że już nie wierzysz w Torę, Tradycję, w całą naszą religię?

– To nie całkiem tak. To nie to, że aktywnie nie wierzę. Jestem po prostu okropnie niepewny, więc za każdym razem kiedy się modlę albo odprawiam ceremonię, zadaję sobie pytanie, czy to jest naprawdę i czy tak ma być. Co gorsza, i znacznie gorzej, to musieć wygłaszać kazania dla innych kiedy samemu nie jestem pewien… Czuję się jak hipokryta…

– To szaleństwo, – wykrzyknęła. – Nie możesz mówić takich rzeczy. To grzech!

– Ale tak właśnie myślę.

– To przestań.

– Próbuję, ale to niemożliwe. Nikt nie może kontrolować własnych myśli.

– Więc dobrze, myśl co chcesz – ostrzegła go – ale nie waż się nawet wyszeptać tego do kogokolwiek. To by cię zrujnowało.

Wyraz zatroskania pojawił się na jej twarzy kiedy usłyszała własne słowa i zdała sobie sprawę z ich pełnego znaczenia.

– Nie możesz sobie pozwolić – ciągnęła z wzrastającym napięciem – narażać swojego stanowiska. Przecież możesz to w sobie przezwyciężyć. Musisz! Przestań czytać te greckie książki. A nade wszystko przestań o nich mówić, nawet ze mną.

Powinienem był wiedzieć, pomyślał Elisza, że zwierzanie się jej to błąd. Ktoś taki jak Bruria zrozumiałby, a przynajmniej okazałby współczucie…

– Jestem pewna –ciągnęła Debora – że im więcej będziemy o tym rozmawiali, tym bardziej to cię będzie męczyło.

Ogarnięty zniechęceniem Elisza zamilkł.

Parę dni później przeglądał swoje notatki. Wpadła mu w rękę tabliczka zapisana, kiedy pierwszy raz próbował znaleźć wyjście z targających nim sprzeczności. W nadziei nazwania wątpliwości tak aby poradzić sobie z nimi, zapisał listę pytań na które trzeba było odpowiedzieć.

Teraz, po paru tygodniach, przeczytał je znowu.

„Czy cuda są możliwe?” – napisał wtedy.

„Czy Pismo to słowa Boga?”

„Jeśli nie, to co może być podstawą Tradycji, praw, rytuałów i wierzeń?”

Jednej rzeczy brakowało na liście. Nie zapytał „Czy jest Bóg?”

To była wciąż jedna rzecz, która uniknęła katastrofy, która pogrążyła wszystko inne w jego systemie wierzeń.

Od razu zdał sobie sprawę, że jego sytuacja stała się nie do zniesienia. Nie mógł tak w niej pozostać, ale nie mógł też wyrwać się z niej bez pomocy. Gdzieś musi szukać pomocy, rady kogoś silniejszego i bardziej pewnego swoich racji niż on.

Od razu pomyślał o Jozuem. Jozue był wyraźnie dumny ze swego ucznia i jego kariery. Nie zasługiwał na to, by w nagrodę otrzymać zwątpienie i nowe troski. Miłość i wdzięczność wymagają milczenia, tak samo jak dzielenia się.

Ale jeśli nie Jozue, to kto? Kto dobrowolnie przyjąłby ciężar cudzej niepewności?

Chwilę później gorączkowo pisał do trzech swoich przyjaciół prosząc o pilne spotkanie w gospodzie w Usza. Nie podawał powodu.

– Uriel – zawołał zawiązując i pieczętując tabliczki.

Na dźwięk jego głosu w domu coś się poruszyło.

– Uriel! – powtórzył z niecierpliwością – Gdzie jesteś?

Niewielki człowieczek stanął w drzwiach.

– O co chodzi, panie?

– Roznieś zaraz te listy. Dwa są do Rabbi Akiby i Rabbi Szymona ben Zoma w akademii w Usza, trzeci do Szymona ben Azai w Tyberiadzie. Przekaż je tylko rabinom do rąk własnych. Śpiesz się – tylko nie marudź po drodze.

– Już są doręczone, panie.

Kiedy już to zrobił, z Eliszy opadło podniecenie. Perspektywa wyznania stała się zawstydzająca.

Chodził w tę i z powrotem po izbie rozważając jak przedstawić problem. Weszła Debora. Zatopiony w myślach nie zwrócił na nią uwagi.

Przez chwilę czekała. Kiedy przemówiła, jej głos brzmiał ostro.

– Uriel mówi mi, że jutro wyjeżdżasz.

Nieuważnie skinął głową.

– Ale czemu? Przecież nie masz zleceń przez kilka najbliższych dni.

– To prawda, ale wynikło coś niezmiernie ważnego. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.

– Ależ mam. Nigdy ciebie nie ma w domu.

– Przykro mi, ale to jest niesłychanie ważne. I niedługo wrócę.

Właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł na enigmatyczne stwierdzenie, które pomogłoby uzyskać od nich pomoc bez obnażania się.

–… wstyd przed sąsiadami i służbą – usłyszał jak mówi – mąż, który cały czas ucieka z domu jakby jego żona była trędowata. Nie byłoby to takie złe, gdyby to było tylko wtedy, gdy musisz wyjechać. Ale ty wciąż wynajdujesz usprawiedliwienia żeby tylko wyjechać. A kiedy już jesteś w domu, zamykasz się w swoim pokoju na całe dnie i noce.

Obiecująca myśl uciekała.

– Jestem już umówiony – powiedział krótko.

– Oczywiście, i to zupełnie nie biorąc pod uwagę moich uczuć.

Poczuł dotknięcie żalu. Tyle czasu zostawała sama.

– Debora, – zaczął.

– Oszczędź sobie usprawiedliwień – powiedziała i wyszła z pokoju, – Dam sobie radę bez nich.

– Debora, Debora – zawołał za nią gotów się wytłumaczyć. Ale jej już nie było. Poszedłby za nią żeby ją pocieszyć gdyby nie to, że musiał zapisać swój pomysł zanim znów mu umknie. Pośpiesznie zaczął szukać w szefie czystej tabliczki.

Powrót do spisu treści

Rozdział XVI

Pokój na poddaszu, do którego oberżysta zaprowadził Eliszę miał niski sufit, był obskurny i nieumeblowany oprócz rozpadającego się łóżka i paru kiwających się stołków na niepozamiatanej podłodze. Kopcąca lampka olejna zwisała z belki na suficie rzucając plamę przygaszonego światła na sam środek pokoju i pozostawiając w mroku wszystkie kąty. Wpadający przez kratownicę okna przeciąg niósł ze sobą wilgoć mżawki padającej na ciemne i ucichłe ulice Uszy. Pod jego wahającymi dotknięciami płomień nad głowami chwiał się tak że pełzające cienie tp odważnie się wychylały, to szukały kryjówki na ścianach.

– Proszę mi wybaczyć – usprawiedliwiał się oberżysta – ale wszystkie izby są zajęte. Ale jeśli rabin zmieni zdanie i zdecyduje się użyć jednego z wspólnych pokojów…

– Nie, potrzebujemy spokoju.

– Jak pan sobie życzy. Ale czy mogę zaproponować coś do przekąszenia dla pana i jego gości?

– Raczej nie.

– Więc czy jeszcze coś?

– Proszę tylko skierować tu pozostałych rabinów.

Kłaniając się nisko oberżysta wyszedł.

Dłonie Eliszy były wilgotne i ze zdenerwowania czuł lekkie mdłości. By się uspokoić zajął się wybieraniem najbardziej stabilnych stołków i ustawianiem ich tam, gdzie światło było najsilniejsze. Ale ruchy miał nieskoordynowane i momentalnie popadł w zamyślony bezruch. Czy powinien wyrzucić wyrafinowany wstęp który z takim namysłem przygotował i odsłonić się bez ochronnych sztuczek? Ale to mogło go kosztować utratę przyjaźni, bo jakże mogliby dalej utrzymywać stosunki z kimś kto skłaniał się do apostazji. A gdyby go opuścili zostałby zupełnie sam. Może powinien dać sobie spokój z całym przedsięwzięciem, radzić sobie sam i sam znaleźć wyjście. Ale nie potrafił powrócić do trapiącej go niedoli bez spróbowania jedynej nadziei wyzwolenia z niej. A zatem nie było innej drogi, niż ta, którą już wybrał.

Szybkie kroki rozbrzmiały na schodach. Elisza zwilżył koniuszkiem języka spierzchnięte wargi. Odchrząknął.

– Co to za wielka tajemnica? – powitał go od drzwi ben Zoma.

– Poczekajmy na resztę – uniknął odpowiedzi Elisza odsuwając straszną chwilę. – Jeśli się nie mylę, już są.

Prawie natychmiast ben Azai i ben Akiba weszli do izby i czterej mężczyźni przywitali się potokiem słów. Padały pytania, przerzucali się uczonymi zagadnieniami i najnowszymi plotkami, wszystko iskrzące się uczonością i rozświetlone przyjaźnią i wzajemnym zaufaniem. Ale Elisza, choć zachowywał pozory wesołości i zmuszał się do uczestniczenia w radosnej rozmowie, po raz pierwszy od kiedy ich znał czuł, że nie należał do ich towarzystwa. Z bólem spostrzegał, że straciwszy ich pewność siebie po części stal się obcy wobec ich braterstwa. Co za zły mus, myślał z niechęcią, każe mi odchodzić od tej swojskiej i dającej siłę wspólnoty tych ludzi i przyjaciół?

– Czy możemy zaczynać – przerwał nagle chcąc jak najszybciej stanąć naprzeciw wyzwaniu.

Głos miał tak napięty i stanowczy że inni zaskoczeni umilkli. Przerwawszy rozmowę patrzyli na niego z niepokojem. Ale skoro nic więcej nie mówił, usiedli na krzesłach, które im przygotował.

– Czuję – zaczął od sformułowania, które sobie przygotowywał przez cały dzień – że winien wam jestem przeprosiny za wzywanie was tak nagle. Mam nadzieję, że listy, które otrzymaliście nie przestraszyły was. W rzeczy samej zagadnienie, które chcę wam przedstawić mogłoby czekać na sposobniejszy moment. Ale gdy tylko wpadłem na mój pomysł byłem tak podniecony, że dałem się ponieść niecierpliwości.

Przyzwyczajeni do rozluźnionej spontaniczności byli zaskoczeni usztywnionym formalnym językiem jego przemowy. Uśmiechali się niepewnie by okazać zainteresowanie i ukryć zdumienie.

Wyraz niepewnej zachęty na ich twarzach zmieszał go. Znów dopadła go pokusa szczerości, lecz natychmiast ją odsunął od siebie. Nie jest rzeczą bezpieczną, przypomniał sobie, wiedziony impulsem zarzucać starannie obmyślaną strategię.

– Oto plan, który mi przyszedł do głowy – kontynuował mechanicznie, jakby powtarzał wyuczony tekst – Jesteśmy wszyscy uczniami Świętej Księgi, posiadaczami i przekazicielami tradycji, która na jej temat narosła. I większość ludzi przyjmuje naszą naukę na podstawie autorytetu. Ale wielu nie wystarcza sama wiara i domagają się okazania podstawy prawd, w które każemy im wierzyć. Dlatego chciałbym żeby nasza grupa podjęła się wypracowania systemu argumentów na poparcie naszej wiary. Jeśli się zgodzicie, moglibyśmy czerpać nie tylko z naszych własnych źródeł, ale także od filozofów greckich. Mógłbym spróbować tego sam, ale pracując razem moglibyśmy to osiągnąć szybciej i bardziej efektywnie. Oto mój plan. Teraz chciałbym usłyszeć wase opinie.

Zapadła niezręczna cisza. Dwaj Szymoni, których całkowicie zwiódł podstęp Eliszy, byli widocznie zdezorientowani. Jedynie Akiba, którego twarz zdradzała ślady niewesołego zrozumienia, w migotliwym świetle pytająco przyglądał się przyjacielowi.

 Pierwszy przerwał milczenie ben Azai.

– Propozycja, którą właśnie usłyszeliśmy – mówił niepewnie z bezbarwnymi oczami wbitymi w tańczące na ścianie cienie – wydaje się interesująca. W gruncie rzeczy często mi przychodziło na myśl, że moglibyśmy wykorzystać nasze spotkania dla jakiegoś wspólnego działania. Ale moje podejście było zawsze całkiem inne. Według mnie istnieje tylko jeden cel ludzkich dążeń, mianowicie poznanie Boga. Ale doświadczenie Jego nie może być osiągnięte rozumem, a nawet nie w pełni poprzez Pismo. Tak samo jak kolory, jest to kwestia bezpośredniego doświadczenia. To tak jak ktoś chce ujrzeć wielkiego króla i ma w ręku plan pałacu i klucz do jego wrót. Ten plan to Pismo, a klucz to ludzki rozum. Ale króla widzi się tylko wtedy, kiedy się na niego patrzy, tak jak Mojżesz, twarzą w twarz. I nieraz myślałem, że razem możemy wypracować sposoby…

Nagle przypomniał sobie o innych.

– Wybaczcie, zagalopowałem się. Ale szczerze mówiąc, Elisza, nie widzę nic nadzwyczajnego w twojej propozycji. Wśród naszego ludu sceptycyzm nie jest zbytnio rozpowszechniony. Ale nawet gdyby był, nie jestem przekonany o sile systematycznej argumentacji dla jego przezwyciężenia.

– Ja też nie. – wtrącił się ben Zoma – Chyba się nie obrazisz, Elisza, ale skąd u ciebie to nagłe zainteresowanie systemami logicznymi i grecką filozofią, skoro Pismo daje nam całą prawdę, której nam trzeba? Jeśli czegokolwiek nam brakuje, to tego, że zbyt mało zajmujemy się głębokim znaczeniem Pisma. I to jest przedsięwzięcie w którym z całego serca wezmę udział – badanie ukrytych znaczeń w Piśmie. Ale twój pomysł… – skulił się w krześle i umilkł.

– Obawiam się, że obydwaj nie zrozumieliście istoty tego, o co mi chodzi, – odpowiedział zmuszony do większej otwartości Elisza – Wątpliwości są zjawiskiem naturalnym. Nikt, i ja też, nie jest od nich wolny. A zatem jaka może być inna rola rozumu, niż potwierdzanie prawd objawionych? Jako stróżowie Tradycji, sprzeniewierzylibyśmy się naszym obowiązkom wobec ludu i własnych dusz gdybyśmy zaniedbali użycia wszelkich sposobów by uczynić wiarę pewną.

W jego słowach rozbrzmiewała desperacka prośba. Nie mógłby powiedzieć ani słowa więcej bez dokonania pełnej spowiedzi. To, że przyjaciele zaczynali pojmować mógł wyczuć z napięcia w ich ciałach i intensywności ich spojrzeń, a także w słowach Akiby, który zaczął mówić pośpiesznie, jakby chciał wyprzedzić ostateczne wyznanie.

– Elisza ma zupełną rację. Przeciwko złu sceptycyzmu jest tylko jedna obrona – odważne, logicznie wywiedzione stwierdzenie wiary. Szczerze mówiąc, sam mógłbym skorzystać na takich studiach, jakie proponuje Elisza.

Elisza nie dał się zwieść. Od razu wiedział, że Akiba chronił go, wystawiając samego siebie. Na chwilę ich oczy spotkały się w momentalnym przekazie niewypowiedzianej wdzięczności, po czym odwróciły się od siebie. Żaden z Szymonów nie powiedział ani słowa, ale Akiba musiał wyczytać w ich twarzach zgodę, bo po nieznacznej przerwie mówił dalej przenosząc dyskusję na bezpieczną bezosobową płaszczyznę.

– Są też dodatkowe racje za propozycją Eliszy. Powinniśmy poznać filozofię grecką aby móc się przeciw niej bronić. Co więcej, liczba neofitów, którzy przyłączają się do nas ostatnio się bardzo zmniejszyła – niewątpliwy skutek naszej upartej odmowy mówienia do gojów w ich własnym języku. Biorąc to wszystko pod uwagę uważam, że powinniśmy podjąć propozycję Eliszy. Ben Azai, jak uważasz? Dołączysz się do nas?

– Z chęcią, zważywszy twoje wyjaśnienia.

– A ty, ben Zoma?

– Oczywiście, oczywiście.

– Zatem dobrze – podsumował Akiba i uspokajająco skinął głową w kierunku Eliszy – zgadzamy się.

Od tego momentu przyjaciele Eliszy poświęcili się całkowicie organizowaniu współpracy. Postanowili spotykać się regularnie po sesjach Sanhedrynu w których wszyscy i tak uczestniczyli. Z gotowością przyjęli podział zadań: ben Azai miał prowadzić dyskusje o metodach mistycznych, ben Zoma przy objaśnianiu trudnych fragmentów Pisma, a Akiba z Eliszą przy przeglądzie ważnych tekstów pogańskiej filozofii. Trochę się spierali kto ma jechać do Cezarei, aby nabyć greckie książki, które były im potrzebne i tylko dlatego, że bardzo nalegał, pozwolili Eliszy podjąć się tego zadania.

Elisza bardzo chciał wyrazić swoją wdzięczność za ich chęć pomocy. Ale przez niewypowiedzianą zgodę wszyscy udawali, że podjęli się zadania dla jego samego i jakikolwiek osobisty wyraz wdzięczności unieważniłby tę ratującą twarz fikcję. Dopiero kiedy po zakończeniu narady zeszli na dół do oberży żeby coś przekąsić, Elisza znalazł okazję by dać wyraz swym uczuciom.

– Za wiarę – zawołał Akiba wznosząc napełniony kielich – obfitą, jasną i mocną jak to wino, dla nas i całego Izraela.

– I za przyjaźń, – cichym głosem dodał Elisza – co jak ten chleb żywi serce człowieka.

Gdy się obudził następnego ranka, Elisza poczuł, że uniesienie ostatniej nocy niestety opadło. W świetle dziennym zobaczył aż za wyraźnie, że wygrał zaledwie wstępną potyczkę, a nie decydującą bitwę. Współpraca przyjaciół była jedynie pierwszym niezbędnym krokiem. Nie była sama przez się gwarancją rozwiązania problemów.

Dręczony przygnębiającymi przeczuciami, tak odmiennymi od radosnej lekkości poprzedniego wieczoru, przygotowywał się do podróży do Cezarei. Zanim wyruszył złożył zwyczajową wizytę w domu Meira. Od czasu śmierci dzieci zachodził tam częściej niż poprzednio, wyłącznie po to, jak mu się wydawało, by ich rozerwać i pocieszyć. Ale to, co ciągnęło go do ich domu było silniejsze niż tylko przyjaźń. Była w tym tęsknota za nimi, którą ich obecność zarówno zaspokajała jak i potęgowała.

Byli jak zawsze szczerze uradowani goszczeniem go. Ale bladość twarzy Brurii i napięcie w jej zachowaniu martwiło go. Zaniepokojony o nią zajęty swoim własnym problemem siedział przy stole bębniąc palcami o blat. W przerwie rozmowy jego bębnienie zabrzmiało nazbyt głośno.

– Nauczycielu – łagodnie powiedziała Bruria – coś cię gnębi.

– Tak – odpowiedział, przyłapany i poruszony jej przenikliwością i ciepłem jej pytania.

– Tak mi się wydawało. My kobiety wiemy jak czytać mało ważne znaki. Czy to coś o czym mógłbyś z nami porozmawiać?

Już otwierał usta, aby zacząć mówić, ale się rozmyślił i tylko potrząsnął głową.

– Raczej nie.

– Czy to ważne? – nalegał Meir.

Patrzyli na niego w napięciu.

– Bardzo.

– Cokolwiek by to nie było – dodawała mu odwagi Bruria – na pewno nie jest aż tak poważne jak myślisz. Niewiele jest takich rzeczy, za wyjątkiem…

Na tym się skończyło. Ale kiedy wychodził, wiedział, ze ich oddanie i niepokój o niego ukazany w samym środku ich własnego bólu wzmocniły go.

Na rozwidleniu dróg, tam gdzie podniszczony przydrożny Hermes stał wśród kupek kamieni rzucanych ku jego czci przez pobożnych podróżnych, Elisza ściągnął lejce konia, zawahał przez chwilę, by ruszyć zaraz przez Bramę Północną Cezarei w stronę pogańskich dzielnic. Choć w ludnym mieście, metropolii Palestyny miał wielu kolegów i przyjaciół, teraz nie chciał ich widzieć. To nie był dobry czas na formalne powitania, zaproszenia, by wygłaszał kazania w synagodze i wszystkie kurtuazyjne gesty, które by go spotkały jako rabina i członka Sanhedrynu. Miał do załatwienia pilną sprawę – znalezienie handlarza greckimi księgami.

Znalazłszy się wewnątrz murów rozejrzał się z ciekawością. W Cezarei bywał już nie raz, ale za wyjątkiem tamtej audiencji u Trajana, zawsze tylko w dzielnicy żydowskiej. Otwierająca się przed nim szeroka ulica pełna była ludzi wolnych i niewolników, lektyk, rydwanów, karawan i dwukółek, wokół których przewalały się potoki pieszych. Zewsząd, z chodników, spod obramowanych kolumnami arkad i z niezliczonych sklepów dobiegał go rozgwar głosów mówiących w koine, zepsutej grece, która była uniwersalną mową Orientu.

Zastanawiając się jak wśród tych nieznanych budowli znaleźć sklep z księgami przystanął obok grupki chłopców przesuwających krążek po diagramie wydrapanym w kamiennym bruku na samym środku ulicy.

– Czy moglibyście mi powiedzieć – zapytał po grecku – gdzie tu znaleźć sklep z księgami?

Brudne twarze uniosły się w jego stronę.

– Następna przecznica w lewo – doradził jeden z łobuziaków.

Za rogiem zaułka zobaczył tabliczkę z terakoty nad na ścianie domu straganem, do którego został skierowany. Widniały na niej książki, papirus, pergamin, tabliczki woskowe, atrament, pumeks, pióra i rylce. Pod nią, aż do samej ulicy, rozciągała się lada zarzucona zwojami. Kiedy zsiadł z konia i zaczął przeglądać metki z tytułami, zauważył, że w większości były to nieznane mu książki nieznanych mu autorów. Ogarnęło go uczucie przygnębienia jakby był w obcej sobie krainie w której ludzie rozmawiali przy nim w niezrozumiałym języku.

– Czy mógłbym pomóc coś znaleźć? – rozległ się nosowy głos. Dźwięk słów jakoś poruszył Eliszę. Z ciemnego zakątka sklepu podszedł do niego wysoki, przygarbiony mężczyzna. Elisza patrzył z niedowierzaniem, z sercem przepełnionym przyjemnymi wspomnieniami kiedy pełne światło dnia padło na dobrze pamiętaną twarz.

–Nikolaus? – zawołał w podnieceniu.

Handlarz książek spojrzał na Eliszę pytająco.

– A więc mnie nie poznajesz?

– Nie, nie mogę powiedzieć, że poznaję. Jeśli powinienem, to przepraszam.

– Przecież jestem Elisza!

– Elisza? – Nikolaus patrzył na niego– Niemożliwe – wyjąkał z niedowierzaniem. – Elisza był małym chłopcem, a ty… Ależ oczywiście, oczywiście… – otworzył ramiona. Objęli się z radością. Kiedy się rozdzielili, Nikolaus przytrzymał go na odległość ramienia i przyjrzał mu się uważnie – Z całą pewnością. Te same rysy, te same oczy. To twój wzrost i ta broda mnie zmyliły. Chociaż powinienem był rozpoznać cię po twojej grece. A ty od razu mnie poznałeś.

– Oczywiście. Jak mógłbym cię zapomnieć? Poza tym, niewiele się zmieniłeś. Może trochę starszy, włosy ci posiwiały, ale to wszystko. Popatrzył na jego dłonie. – No i powinienem poznać twoje palce – uśmiechnął się przekornie. – Pamiętam je doskonale jak wystukiwały rytm Homera.

Nikolaus rozpromienił się – Wciąż potrafisz recytować poezję, którą ci kazałem uczyć się na pamięć?

– Niezbyt dobrze, obawiam się, choć wciąż czytam wiersze.

– Obawiałem się, że tak będzie, kiedy umarł Abuja. Ale wejdź, proszę. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o tobie. – Objął Eliszę ramieniem i poprowadził go w głąb sklepu, poza stoły pełne przyborów do pisania, do pokoju z tyłu. Ściany miał zapełnione wysoko okrągłymi pudełkami i zwojami.

– Tu siadaj – Nikolaus podsunął mu stołek – i opowiadaj o wszystkim, co się zdarzyło odkąd opuściłem wasz dom.

­– Ale powiedz mi o sobie – zaprotestował Elisza.

– Nie, – nalegał Nikolaus. – Najpierw ty.

Przez chwilę spierali się o pierwszeństwo. W końcu Elisza ustąpił i pokrótce opowiedział o ważniejszych wydarzeniach swojego życia, jednak starannie unikając jakiejkolwiek wzmianki na temat swoich ostatnich problemów.

– A więc jesteś już rabinem – Nikolaus kręcił z podziwem głową. – Starszym, wielkim autorytetem dla twojego ludu. Gratuluję. Ale nie mogę przestać myśleć, że gdyby twój ojciec żył stałoby się inaczej. Byłbyś swobodnym obywatelem wielkiego świata, a z twoim majątkiem i inteligencją… Choć z drugiej strony – kontynuował nagle zmieniając nastrój – kto może powiedzieć czy byłby szczęśliwszy? Był taki czas, kiedy miałem pewność na temat wszystkiego. Ale teraz, kiedy się starzeję, już nie jestem taki pewien. Ale co by tu nie mówić, to się już nie odstanie.

Możliwość, że jego życie mogło potoczyć się inaczej, może szczęśliwiej i swobodniej, gdyby wypadki inaczej przebiegły uderzyła Eliszę.

– Tak więc – podjął rozmowę zmieniając jej temat – Ja zostałem rabinem a ty… Co porabiałeś przez wszystkie te lata?

– Nic nadzwyczaj ciekawego. Nigdy nie miałem serca do guwernerki, a jeszcze mniej kiedy musiałem przestać zajmować się tobą. Na szczęście twój ojciec dobrze mi płacił. Kupiłem ten sklep i odtąd już tu jestem. Trudno uwierzyć, że to już ponad dwadzieścia pięć lat. Ale na weselszą nutę – co się sprowadza w te strony? Nieczęsto uczeni żydowscy odwiedzają greckie księgarnie. O ile nic się nie zmieniło, nie bardziej cenią naszych filozofów, naukowców i poetów niż naszych rzeźbiarzy.

Przypomnienie zadania zmroziło Eliszę.

– Są – powiedział sztywno – pewne różnice poglądów między naszymi mędrcami odnośnie wartości literatury greckiej.

– To możliwe – zgodził się Nikolaus odnotowując wyraz zmieszania na twarzy Eliszy – A zatem co mogę dla ciebie zrobić?

– Może ci się to wydać dziwne, – odparł Elisza – ale możesz mi sprzedać greckie książki. Wraz z kilku moimi przyjaciółmi planujemy studiowanie filozofii i dlatego mam szczęście, że cię znalazłem.

– Filozofii – dopytywał Nikolaus – czy myślicie o jakichś konkretnych dziełach?

– Nie. Nawet nie bardzo wiemy gdzie zacząć.

– Zatem daj mi zobaczyć co tu mam pod ręką.

Elisza podszedł za nim do regału na ścianie i patrzył jak Nikolaus ogląda metki z tytułami.

– Tu jest co, co na pewno wam się przyda. – Nikolaus wyjmował z szafy jedną tubę po drugiej. – Komplet Platona. Ptolemeusz? – mamrotał pod nosem sięgając do następnego regału – Nie, astronomia to trochę zbyt specjalistyczne. Geografia Posidoniusza? Dobre, ale nie na temat. Strabon… Polibiusz… Cicero… Czytasz łacinę?

– Ani słówka.

– To wyklucza eseje i epikurejczyka Lukrecjusza. „Analityki” Arystotelesa. „Etyka”. A zwłaszcza „Metafizyka”. Oczywiście to. Poczekaj. Tu masz rzadkość… egzemplarz Euhemera. To najbardziej obrazoburcza książka jaką kiedykolwiek napisano, ale absolutnie fantastyczna.

Przechodząc od regału do regału wybierali i odrzucali zwoje aż spora ich kupka uzbierała się na stole. Przy ostatnim regale Nikolaus zawahał się na chwilę.

– Mam tu coś. – powiedział – To tylko podręcznik, „Elementy geometrii” Euklidesa. Sama w sobie nie miałaby wielkiego znaczenia, gdyby nie to, że jest najlepszym przykładem absolutnie klarownego myślenia jaki kiedykolwiek wyszło spod pióra. Może być dla ciebie użyteczna nie tyle ze względu na treść – wiem, że macie pierwszorzędnych matematyków – ile metodę. Gdybym był z tobą został, spędzilibyśmy lata na jej studiowaniu. Myślę, że powinieneś ją wziąć. Jeśli nie chcesz jej kupić, przyjmij jako podarunek ode mnie. Dorzucił dużą tubę do stosiku na stole. – To chyba wszystko – zakończył.

Nikolaus pochylił ze smutkiem głowę na bezładny stosik zwojów. – Niestety, wygląda to na dosyć przypadkową zbieraninę. Trochę mnie martwi, że aplikuje ci tak źle zaplanowaną dietę. Możesz się od tego pochorować.

Wyciągnął spod jednego ze stołów dużą siatkę, wsadził do niej zwoje, mocno zawiązał sznurek i przesunął po stole do Eliszy.

– Proszę.

– Czy możesz załatwić żebyśmy dostawali następne książki w miarę jak ich będziemy potrzebować? – zapytał Elisza przeliczając wyciągnięte z sakiewki monety i zmuszając Nikolausa do przyjęcia zapłaty. – Wiesz już mniej więcej czego potrzebuję. Wybór mogę pozostawić tobie.

– Oczywiście, ale pod warunkiem, że będziesz się po nie zgłaszał osobiście. Często o tobie myślałem przez te lata, a teraz, gdy się spotkaliśmy, nie chciałbym znów ciebie stracić.

– Chętnie zostałbym z tobą dziś dłużej – odparł Elisza – Niestety muszę zaraz wracać do Uszy, mam zajęcia ze studentami.

– A zatem do zobaczenia – na razie.

– Niestety, tak to jest.

Stali twarzą w twarz, jedna dłoń Nikolausa zaciskała się na pieniądzach, drugą trzymał na siatce z książkami. Jakby wbrew sobie nagle zawołał:

– Wybacz mi, że to mówię, ale w końcu jestem nie tylko kupcem. Jestem twoim przyjacielem. Nie bierz tych książek. Po co się nimi zajmować? Wracaj między swoich, do własnych tradycji i bądź szczęśliwy. Ci nasi filozofowie nic ci nie dadzą. Nigdy nic mi nie dali. Tylko niepotrzebnie namieszają ci w głowie. To kłamcy, pełni gładkich obietnic, których nigdy nie spełniają. Po co masz otwierać puszkę Pandory w sobie i siać w mózgu smocze zęby…

W półmroku Elisza spojrzał na dobrze znaną, kochaną twarz.

– Puszka już została otwarta – wyszeptał – a zęby zasiane.

Nikolaus poczuł ciężar w sercu, na jego twarzy malowała się troska.

– A więc to wszystko, co mogę powiedzieć oprócz tego: jeśli kiedykolwiek będzie ci potrzebna pomoc, możesz na mnie liczyć. Tymczasem niech Agatodajmon czuwa nad tymi książkami, jak też i Bóg twojego ludu. Obyś znalazł to, czego szukasz.

– Dziękuję – odparł Elisza po prostu – zobaczymy się niezadługo.

– Mam nadzieję, że będziemy się często widywać.

– Tak.

– A zatem pokój tobie.

– Do widzenia.

Elisza zarzucił siatkę na ramię. Nikolaus odprowadził go do drzwi z roztargnieniem przerzucając monety z jednej dłoni do drugiej. Patrzał jak Elisza dosiada konia. Pomachali do siebie. Elisza zawrócił konia i odjechał.

– A więc w końcu zwyciężyliśmy, Abuja i ja – Nikolaus dumał niewesoło patrząc na oddalającą się postać. Skrzywił się jakby miał coś gorzkiego w ustach. – Ech, – wyrzucił z siebie z rezygnacją – zwycięstwo nie zawsze jest słodkie.

Ranne słońce świeciło wprost przez otwarte okna oberży w Uszy padając wprost na twarz Eliszy. Poruszył się we śnie i otworzył oczy. Wciąż było wcześnie. Na zewnątrz ulice wciąż były ciche i chłodne po nocy. Długa podróż z Cezarei zmęczyła go i spał dobrze, a teraz, leżąc na łóżku, czuł się wypoczęty, niemal radosny.

Odrzucił na bok przykrycie, wstał, umył w misce ręce i twarz i pośpiesznie się ubrał, przy każdej czynności mechanicznie zmawiając przepisane Prawem dziękczynne błogosławieństwa. Z przywiązanymi do ramienia i czoła filakteriami zmawiał poranne modlitwy pośpiesznie i nieuważnie, mamrocząc zapisane w pamięci słowa. Następnie pośpieszył do stołu, na którym leżała siatka z książkami. Kiedy rozwiązał sznurek tuby ze zwojami wysypały się na blat. Przyjemnie zaskoczony usiadł na stołku, podniósł na chybił trafił jeden ze zwojów i obejrzał purpurową metkę z tytułem zwisającą u otwartego końca pojemnika na zwój. Nosił on tytuł „O stworzeniu świata”, autorstwa Filona, Żyda z Aleksandrii. Elisza wysunął zwój z pojemnika i przerzucił wzrokiem parę pierwszych kolumn tekstu. Zawarte w nim interpretacje Pisma zainteresowały go. Niechętnie odłożył zwój na bok aby kontynuować oglądanie. Z następnego pojemnika wyciągnął nieduży zwój wypisany starannym pismem na najwyższej jakości papirusie. Kiedy przeczytał metkę, „O bogach” Euhemera przypomniał sobie, że było to dzieło, na które mu zwrócił uwagę Nikolaus.

Nie odrywając oczu od książki, sięgnął po woskową tabliczkę i rylec, i z nawyku zaczął notować główne punkty argumentacji. Bogowie, pisał, nie mają realnego bytu ale są zaledwie ludzkimi bohaterami, którzy zostali ubóstwieni. Ale ledwie zapisał parę linijek kiedy stracił wiarę w główną tezę. Była śmiała, ale niczym nie poparta i przy trzeźwiejszym oglądzie wydawała się nierozsądna. Odłożył zwój i sięgnął po „Elementy geometrii” Euklidesa.

Przy pierwszym oglądzie także go rozczarowały. Wydawały się zaledwie sformułowaniem zasad matematycznych, które znał od dawna. Rabini i ich uczniowie byli wykształconymi matematykami używającymi prostych i wygodnych zdroworozsądkowych reguł. Ale to, zdał sobie sprawę w momentalnym olśnieniu, była matematyka odmienna od tego co znał, nie tyle jeśli chodzi o treść, ale ze względu na metodę. Tu nie chodziło o dodawanie bez liczydeł ani kalkulowanie wag i odległości. To raczej była logika w ruchu. Czyste, abstrakcyjne rozumowanie, przechodzące nieubłaganie od definicji poprzez ścisłą argumentację do końcowych niepodważalnych wniosków.

Ale nie tyle intelektualna śmiałość koncepcji tak zapaliła Eliszę, ile jej implikacje, które dostrzegł. Zakładając, że ten system matematyczny osiągnął taką pewność, jaką deklarował, przedsięwzięcia w innych dziedzinach mogą być równie efektywne. Co więcej, czegoś w tym rodzaju szukał po omacku w swoim myśleniu o religii. W ten sam sposób próbował znaleźć pewniki i następstwo przesłanek na których mogłaby się opierać Tradycja.

Dotarł do niego hałas z ulicy, przypominając mu o codziennych obowiązkach. Podszedł do okna i spostrzegł, że był już spóźniony na wykład w uczelni. Wyciągnął spośród rozsypanych na stole książek tabliczki z planem wykładu i wyszedł z oberży bez zbytniego zatrzymywania się na śniadanie w sali ogólnej. Idąc ulicą poukładał swoje notatki znajdując między nimi zabrane przez przypadek uwagi na temat książki Euhemera. Niecierpliwie wsunął je w togę aby się ich pozbyć i pośpieszył dalej.

Sala wykładowa była wypełniona studentami. Bez żadnego wstępu przeszedł od razu do tematu, analizy Dnia Pojednania, jego rytuału i znaczenia moralnego. Był zadowolony. Liczna obecność studentów sprawiała mu przyjemność, blask odkrycia Euklidesa jeszcze nie przygasł, a uwaga, jaką darzyli go słuchacze jeszcze bardziej go stymulowała. Wstał ze swojego krzesła i przechadzał się wzdłuż brzegu podium, a dźwięk stylusów wydrapujących na woskowych tabliczkach dodawał harmonię do jego entuzjastycznych słów.

I wtedy to się stało. Jego ruchy przesunęły tabliczkę, którą miał pod togą. Przez przytrzymującą ją siatkę zsunęła się mu wzdłuż nogi i zanim zdążył ją złapać potrącił ją stopą tak, że zsunęła sią z podium na podłogę. Kilku studentów pochyliło się żeby ją podnieść. Kiedy ten, który ją złapał niósł ją do Eliszy, jego oczy zatrzymały się na dużym hebrajskim napisie wydrapanym na niej rylcem. „Bóg nie ma rzeczywistej egzystencji”, przeczytał na głos i zaniemówił.

Śmiertelna cisza zapadła w Sali.

– Nauczycielu – wyjąkał student wyciągając tabliczkę w stronę Eliszy. – Upuściłeś to.

Biorąc tabliczkę i niedbale dziękując studentowi Elisza myślał szybko. Czy powinien powiedzieć coś na temat tego nieszczęsnego zdania i wyjaśnić, że to nie jego opinia, ale zdanie pogańskiego filozofa i że słowo przeczytane jako Bóg powinno być w rzeczywistości czytane jako bogowie bo po hebrajsku liczba pojedyncza i mnoga mają tę samą formę? Zdecydował, że bezpieczniej będzie przejść do porządku nad incydentem jako czymś niewinnym, czym w rzeczy samej był. Spokojnie odłożył tabliczkę na stół i podjął wykład w miejscu, w którym został przerwany.

Ale kiedy znowu podniósł oczy, z niepokojem spostrzegł w twarzach przed nim podejrzliwość, chłód i nieomal wrogość.

Powrót do spisu treści

Rozdział XVII

Wiadomość o dekrecie Trajana nieomal natychmiast rozeszła się z Palestyny do wszystkich skupisk żydowskich na całym świecie. Wyprzedziła rzymską armię na drogach na wschód do Babilonu i Persji. Kupcy i specjalni posłańcy ponieśli ją na południe do Egiptu. Szybkie galery i powolne statki z frachtem zawiozły ją do Ostii, skąd rozniosła się lotem ptaka przez Alpy i w dół Renu. Wieść dotarła do kolumn synagogi w Aleksandrii, zbudowanej jak bazylika i tak wielkiej, że szames musiał machać chorągwią, żeby wierni z tyłu wiedzieli, kiedy odpowiadać Amen. Dobra nowina dotarła do maleńkiej kaplicy w Kolonii, do świątyni wzniesionej z wysuszonych w słońcu cegieł daleko na południe od Kartaginy, gdzie szlaki karawan z Sahary schodziły na płaskowyże Afryki Północnej, do Sury i Nehardei, wznoszących się nad gliniastymi kanałami Babilonii. W całym rozproszonym Domu Izraela rozbrzmiewał wielki Halel, hymn dziękczynny z Księgi Psalmów. „Dziękować ci będę, że mnie wysłuchałeś. Miłuję Pana, albowiem usłyszał głos mego błagania.”

Patriarcha nie wydał oficjalnego wezwania do zbiórki pieniędzy na odbudowę Świątyni, ale niemal natychmiast wierni zaczęli przysyłać datki, najpierw pojedyncze, przychodzące tylko z Palestyny. Napływ złota i srebra wkrótce zmienił się w strumień, gdy wieści roznosiły się do dalszych i bogatszych krain. W sześć miesięcy funduszy było dosyć na rozpoczęcie budowy. Ale kiedy upłynął rok bez potwierdzenia przez Senat edyktu cesarza, mędrcy i lud zaczęli odczuwać niepokój. Przedstawiciele Sanhedrynu wciąż pojawiali się w pałacu gubernatora w Cezarei. Do Żydów w Rzymie słano pilne listy z żądaniem, by naciskali na poszczególnych senatorów dla przyśpieszenia sprawy. Na wschód w ślad za Trajanem została wysłana delegacja, aby poinformować go o opóźnianiu jego rozkazu.

W międzyczasie, ulegając powszechnej niecierpliwości, Patriarcha wyznaczył komisje. Jedna z nich długie godziny spędziła na przeglądaniu dokumentacji genealogicznej rodzin kapłanów. Setki Lewitów stawiały się przed nią, prosząc o potwierdzenie dziedzicznego przywileju posługiwania przy pomniejszych obrzędach w Świątyni.

Inna, powołana specjalnie w tym celu grupa, badała przekazy, zarówno pisane jak i ustne, dotyczące konstrukcji Świątyni. Zbierała zeznania starych ludzi, którzy ją widzieli jako dzieci. Mieszkania w Jawne przeznaczono dla architektów, których wielu w pośpiechu sprowadzono z Aleksandrii. Codziennie słuchali oni opisów, jak budynek kiedyś wyglądał. Co wieczór rysowali na wielkich wyprawionych skórach linie, które pokazywały jak ma być odbudowany.

Warsztat Autemarusa, który przez wieki wytwarzał święte wonności ogłosił, że wciąż jest w posiadaniu sekretnej formuły przodków. Rodzina, która piekła chleby pokładne prosiła o wznowienie zlecenia. Żydzi Palestyny żyli jakby w radosnym transie, jakby każdego z osobna spotkało szczęście, coś tak pięknego, że prawie nie do wiary.

Eliszę też ogarnęło radosne podniecenie. Przez całe życie modlił się o odbudowę Świątyni i w dniu 17. tamuz oraz 9. aw, dniach upamiętniających zniszczenie, rok w rok uczestniczył w dramatycznych obrzędach żałoby. Tym, co go najbardziej zaskoczyło, było to, że nawet Papas cieszył się z odbudowy Świątyni.

– Nie trzeba dodawać – przyjaciel donosił z Antiochii, że nasi bracia tutaj szaleją z radości. Jako ktoś, kto nie jest ani Żydem, ani poganinem, nie modlę się w żadnej świątyni. Ale znika symbol naszej niesławy. Podobnie jak ja, moi nieżydowscy przyjaciele w Antiochii nie mają wiele wspólnego z jakąkolwiek religią czy narodowością. Jednak zauważyłem wśród nich większy szacunek dla naszego ludu. Przestaliśmy być odmienni od wszystkich innych narodowości cesarstwa. I my mamy wreszcie swoją Świątynię.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy dekret Senatu dotarł do rąk Patriarchy w Jawne. W ciągu godziny konni wysłańcy pędzili przez Palestynę zawiadamiając ludność i ogłaszając specjalną sesję Sanhedrynu. Tej nocy wieść powędrowała zapalonymi latarniami od wzgórza do wzgórza, aż do diaspory w Syrii, Babilonie i Egipcie.

Dwa dni później mędrcy zebrali się w Jawne by usłyszeć Patriarchę czytającego oficjalny tekst dekretu. Dopóki trzymał w trzęsących się rękach zwój pergaminu z wielkimi pieczęciami, dopóki donośnym głosem wymawiał dźwięczne łacińskie słowa, panowała cisza jakby mieli już nigdy nie oddychać. Ale jak tylko skończył, wybuchł gwar. Mężczyźni płakali, krzyczeli i padali sobie w objęcia. Aż zabrzmiał nad nimi stentorowy głos – Pójdźmy na górę Pana! Nawet bez formalnego wniosku, bez debaty i bez głosowania każdy z mędrców wiedział, że nazajutrz Sanhedryn w całości uda się w pielgrzymce na miejsce, gdzie Dom stał w przeszłości i gdzie stanie znowu.

Tej nocy, pod koniec pierwszej straży, główna sala w oberży w Jawne była już niemal pusta. Stoły i ławy nie były ustawione, pozostawione tak samo, jak parę godzin temu, gdy wstali od nich goście. Powietrze było ciężkie, przesiąknięte zapachem zastarzałej żywności i gryzącą wonią oliwy z lamp wiszących pod sufitem. Rozciągnięty w kącie na krześle, wędrowny handlarz spał z podbródkiem opadłym na zakrywającą piersi brodę. Większość mędrców, którzy odwiedzali to miejsce już wyszła, pozostawiając Akibę, dwóch Szymonów i Eliszę by mogli bez przeszkód odbyć zebranie.

Przez pewien czas dyskutowali z ożywieniem. Ale w końcu umilkli nie tyle osiągnąwszy porozumienie, co z frustracji nikłą siłą przekonania słowami. Teraz ich milczenie podszyte było urazą będącą po części strachem, a po części wrogością.

W przeciągu ostatnich dwóch lat spotkali się siedem razy. Za każdym razem ben Azai mówił o mistycznych spekulacjach, ben Zoma o interpretowaniu Pisma, a Akiba o racjonalnej teologii. Jednakże Elisza wciąż pozostawał nieprzekonany. Nie było tak, że otwarcie zaprzeczał, albo że wprost odrzucał ich argumenty. Podczas każdego ze spotkań słuchał uważnie. Ale gdy tylko zaczynali mieć nadzieję, zadawał jedno ze swych nieznośnych pytań i burzył ich elokwencję. Pośrednio podważał podstawowe założenia, które, jak się wydawało, uzgodnili na początku. I nie mogąc mu odpowiedzieć, pozostawali w zawieszeniu.

Niemożność uspokojenia jego wątpliwości dokuczała im coraz bardziej. Trudno im było za każdym razem napotykać na opór i pozostać nieporuszonym. Zwłaszcza obaj Szymoni zdawali się być pod coraz większym wpływem ich kolejnych dyskusji. Po każdej z nich odzyskiwali równowagę poprzez pogrążanie się coraz bardziej w sposobach myślenia, do których nawykli. Zaczęli ze strachem myśleć o kolejnych spotkaniach. Gdyby mogli, dawno by je przerwali. Ale nie chcieli przyznać przed samymi sobą, że ich wiara była za słaba, by pokonać sprzeciw. Nadal więc się spotykali, coraz bardziej pełni niechęci, obaw, a przede wszystkim wzrastającego rozgoryczenia w stosunku do niedowiarka, który wśród nich się znalazł.

Takie myśli ogarniały ich i teraz. Co do Eliszy, doskonale sobie zdawał sprawę z ich uczuć wobec niego. Nie sposób było nie rozumieć znaczenia ich gestów zniecierpliwienia, wyrazów niezadowolenia i nierzadkich wybuchów zdenerwowania. Mówił sobie, że nie powinien im się opierać, że podważanie ich wiary nie miało sensu. Ale nie mógł znieść ich połowicznych argumentów i niespójnej logiki. Od Euklidesa nauczył się, jak powinny wyglądać przesłanki i wnioski. I choć widział, że oddala się od najbliższych przyjaciół, nie potrafił swoich obiekcji zatrzymywać dla siebie.

Ostatnio, tak jak i oni, z radością rozwiązałby jałową grupę dyskusyjną. Ale nie było na to sposobu z zachowaniem jakichkolwiek pozorów poprawności. Przez cały czas pogrążał się coraz głębiej w tym bagnie, ciągnąc ich za sobą.

Westchnął boleśnie.

Cichy dźwięk rozbił zaklęcie. Poruszyli się.

– Późno już. – powiedział Akiba – To był męczący dzień.

– Tak. – odpowiedział ben Zoma – A jutrzejsza podróż też nie będzie łatwa.

Wstali i z ostrożną kurtuazją złożyli sobie życzenia dobrej nocy.

Gęsta mgła zalegała nad nadmorskimi pagórkami kiedy szli pod górę, parę setek rabinów i ich uczniów, w stronę gór Judei. Krople wilgoci spadały z drzew i krzewów, skraplały się na uprzęży i sierści zwierząt, przeciekając przez plecione kapelusze przeciwdeszczowe i wełnianą wierzchnią odzież. Wczesnowiosenna pogoda była zimna, surowa i nieprzyjemna. Ale wędrując śpiewali chórem „uradowałem się, kiedy zawołali do mnie, ‘Pójdźmy do domu Pana’”.

Przez cały dzień, od chwili kiedy słońce wychyliło się spoza woalu mgły, aż do późnego popołudnia, śpiewali idąc. Krajobraz rysujący się blado poprzez ustępującą mgłę stawał się coraz dzikszy i coraz bardziej wyludniony. Ciemne zbocza gór, pozbawione drzew, powycinanych przez Rzymian podczas kampanii żeby zdobyć Jerozolimę, ociekały wodą. Sączyła się przez zniszczone tarasy, wypłukując glebę tam, gdzie niegdyś kwitły ogrody i gaje oliwne. Ta ziemia naprawdę stała się ziemią przeklętą przez Pana, która wyrzygała swoich mieszkańców. Tejże nocy, kiedy obozowali nieopodal Emaus, gdzie ongiś Juda Machabeusz odniósł wielkie zwycięstwo, wznieśli razem starożytną Pieśń Stopni: „Gdy Pan odmienił los Syjonu, byliśmy jak we śnie. Wtedy usta nasze były pełne śmiechu, a język wołał pełen radości /…/ Wielkodusznie postąpił z nimi Pan! Staliśmy się radośni. Odmień nasz los, o Panie, jak strumienie na południu”.

Noc była chłodna i ciemne dymy jak duchy wędrowały ponad ich małymi ogniskami. Myśli o tych, którzy zginęli krwawo lub od ognia splotły się w melancholijne zaklęcie. Spośród ciemnego odosobnienia i z dumań ich serc ponura nuta wkradła się do ich hymnu, który brzmiał dalej, „Kto wychodzi z płaczem, niosąc drogie ziarno…”

O świcie mgła przeszła w zacinający wiosenny deszcz. Wśród wilgotnej niewygody, podniecenie poprzedniego wieczora wraz z towarzyszącym mu smutkiem ustąpiło. Rabini i uczniowie oczyścili się, zamocowali filakterie, zmówili skrócone modły poranne, dozwolone w podróży, spożyli pośpiesznie posiłek i podążyli dalej. 

Już nie śpiewali, nawet wspinając się na stok Góry Strażników, skąd widać było ruiny tego, co dawniej było Jerozolimą.

W chwili, gdy stanęli na szczycie wzgórza, wiatr się zmienił i rozwiał mgły. Jeden jęk się podniósł gdy przed oczami ujrzeli bezmiar zniszczenia. U stóp mieli łukowatą Dolinę Jozafata, przez wieki jerozolimski cmentarz. Chwasty pleniły się na grobowcach starożytnych możnych i pokrywały groby biedaków. Nad przeciwległym zboczem, za Świętą Górą dominowała twierdza Akra, tak samo jak w dniach chwały żydowskiej, ale teraz obsadzona przez kohortę Dziesiątego Legionu Fretensis. Na jednym z jej zębatych blanków stał rzymski wartownik kuląc się od wiatru i deszczu, jego zbroja ukryta pod szarym płaszczem z kapturem, jak jakieś zmoknięte złowrogie ptaszysko w zadumie nad rozciągającą się pod nim doliną. Jak okiem sięgnąć pagórki pokrywał kolczasty głóg, ciernie i kolce uschłe jak szkielet, wypalone do cna przez słońce poprzedniego lata. Sama Góra Świątyni była pozbawiona nawet kolców i głogu, tak dokładnie Rzymianie wysypali ją solą.

Siwobrody starzec zaintonował drżącym wysokim głosem żałobne wersety z Księgi Trenów:

 Jego elegię przerwał potężny głos Gamliela, „Dosyć już, dosyć!” – zawołał Patriarcha. „Płacz trwał całą noc. Z porankiem przyszła radość. Pójdźmy podziękować Panu!”

Jednym głosem pielgrzymi zmówili błogosławieństwo, „Błogosławiony bądź, Panie, Boże nasz, Królu wszechświata, który jesteś dobry i czynisz dobro”. Głosy wznosiły się coraz wyżej we wzrastającym uniesieniu aż do deklaracji, „Błogosławiony bądź Panie, boże nasz, który odbudowałeś Jerozolimę. Amen.”

Bez słów zeszli stromym zboczem przez wysokie, mokre chwasty, które się ich czepiały jak gdyby te bezludne kwiaty sprzeciwiały się zakłócaniu ich złowrogiego spokoju. Potykając się o kamienie, ślizgając się na błocie ze sproszkowanej skały, zeszli do Doliny Tyropeonu, gdzie wciąż stał fragment Zachodniej Ściany Świątyni, pozostawiony przez Rzymian jako symbol miasta, które upadło przed furią miecza i płomieni.

Deszcz znów zaczął padać kiedy rabini wspięli się w górę, w stronę płaskowyżu Świątyni, dziką ścieżką pełną złomków ciosanych kamieni. Na grani zatrzymali się, pamiętając o przykazaniu, które zakazywało Żydom chodzić po miejscu, gdzie były ruiny Przybytku, aby nieświadomie nie podeptać Świętego Świętych, miejsca, gdzie tylko Arcykapłan mógł wejść. Ciężko dysząc z wysiłku, zmęczeni mężczyźni stali, a wiatr owiewał i dmuchał im prosto w twarze, tak, że nikt nie był w stanie powiedzieć, czy ich policzki były mokre od deszczu, czy od łez.

Najstarsi drżącymi rękami wskazywali gdzie był kiedyś Dziedziniec Pogan i Dziedziniec Kobiet. Tam dalej kiedyś stał złoty parawan w kształcie winorośli, z którego zwisały kiście złotych gron. Tu był jeden z ołtarzy, tam inny. Młodsi rabini śledzili różne opisy dopasowując swoją zaczerpniętą z książek wiedzę do rzeczywistego miejsca. Ale oczami wciąż zwracali się ku Skale, wielkiemu naturalnemu głazowi, na którym Abraham związał Izaaka i gdzie raz do roku Arcykapłan składał ofiarę odkupienia. W zmiennym świetle błyszczała ciemno, z ledwie widocznym wyżłobieniem na krew ofiarną. Jej otoczenie zaśmiecone było resztkami pociętych kamieni pozostawionych przez rzymskich rzemieślników, którzy rozpoczęli budowę świątyni Jowisza Kapitolińskiego. Projekt został wnet poniechany gdy Wespazjan zorientował się, że Żydzi, chociaż wycieńczeni porażką, mogą spróbować nowego powstania w obronie ruin swojej świątyni.

Przemoczony do nitki Elisza patrzył na leżący u jego stóp wielki blok poobijanego niebieskiego marmuru. Po jednej stronie był czytelny napis. Zakryty był częściowo plamą stopionego niewątpliwie podczas ostatniego pożaru złota, które jakimś trafem uniknęło chciwego wzroku rabusiów.

Ogarnęło go przygnębiające uczucie niemożliwości zadania.

– Nauczycielu, – zwrócił się do stojącego obok Jozuego – tego się nie da zrobić.

Ten położył mu rękę na ramieniu.

– „Czy jest coś, co byłoby niemożliwe dla Pana?” – odpowiedział cytatem z Pisma. 

Ale Elisza, nieprzekonany, tylko potrząsnął głową.

Grupa kapłanów stała wystarczająco blisko by to usłyszeć.

– Czy to wszystko, co potrafisz powiedzieć w takiej chwili? – warknął jeden z nich.

– Zachęcające nastawienie – dodał inny.

– Cicho – uciszył ich Jozue – On tylko wyraża coś, czego wszyscy się obawiamy.

Wszyscy się obrócili i powoli zaczęli schodzić w dół.

Powrót do spisu treści